Utopia lekiem na całe zło
Centrum Kultury Zamek

Utopia lekiem na całe zło

Anka Herbut

„Swamp Club” Philippe’a Quesne’a jest wyznaniem wiary w utopijny rys sztuki – nie mogę uratować całego świata, więc walczę o swój

Jeszcze 2 minuty czytania

Philippe Quesne zaczyna pracę nad swoimi spektaklami od budowania przestrzeni. Najpierw pojawia się świat, a dopiero potem jego mieszkańcy. To zresztą widać na pierwszy rzut oka – scenografie Quesne’a są fantastycznie wyemancypowane i stanowią element równoprawny wobec aktora czy samego performansu. Symulowane lasy i jeziora, grube warstwy śniegu, wypchane zwierzęta i sztuczne paprocie z jednej strony stanowią ekosystem, w którym spektakl dopiero może się wydarzyć, z drugiej zaś są przez widza bezustannie kontemplowane jako performatywne składniki przedstawienia. U Quesne’a kontempluje się bowiem obrazy, nie zdarzenia. Niewiele się tutaj dzieje. Nie ma widowiska. 

slow motion

„Swamp Club”, reż. Philippe Quesne / Vivarium Studio.
Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, premiera polska
29 marca 2014
Nie bez powodu założony przez Francuza zespół nosi nazwę Vivarium Studio – w pokazywanym niedawno w ramach poznańskiego programu performatywnego „# nie jesteś mi obojętny” spektaklu „Swamp Club” centralny punkt scenografii tworzy wzniesione na metalowych wspornikach osobliwe wiwarium. Szklany box, w którym w warunkach zbliżonych do naturalnych za chwilę zaprezentują się artyści – rezydenci Klubu na Bagnach. Podglądamy ich codzienność: zwykłą aż do bólu, wyzbytą fajerwerków, rozrzedzoną zbyt długimi pauzami i pozbawioną medialnego temperamentu. W swoim wiwarium mają wszystko, czego im potrzeba: komputer i rzutnik, saunę, centralny system odpalający materiały wybuchowe, internet, lodówkę z piwem, leżaki i kwartet smyczkowy. Naprawdę, w zupełności wystarczy. Wokół mnóstwo sztucznej roślinności, plastikowych traw i kwiatów, żurawi z pulsującymi czerwonym światłem oczami, wypchanych lisów i jeleni. Ale nie ma w tym ani trochę kiczu: zanurzone w ciemności i we mgle fauna & flora przypominają raczej makietę mrocznej, sennej baśni. Słychać strumyk, widać jezioro, czuć dym. Po prawej stronie znajduje się jeszcze oblepiona pomarańczowym światłem jaskinia, nad którą zamontowano wyświetlacz wypunktowujący szczegółowy program dnia rezydentów. Słowa płyną po nim powoli, a sam program wydaje się niezbyt intensywny: przywitanie rezydentów, nagranie kwartetu #8 w C Minor Szostakowicza, spotkanie organizacyjne, basen, solarium... Spokojnie, bez stresu.

fot. M. Kaczyński © CK ZAMEK

Starsi wiekiem i doświadczeniem rezydenci noszą kostiumy w stylu Robin Hooda: wiadomo, zabieramy bogatym – oddajemy biednym. Ukłon systemu w stronę artystów. Luka w ekonomicznej opłacalności działań. W takich warunkach powstaje azyl, w którym znaczenie mają już nie tyle korzyści i efekt finalny, co sam proces dojrzewania do efektu. Wszystko tonie tu w niespiesznym tempie, w oparach slow motion. Nie ma żadnych punktów kulminacyjnych, brak też energetycznych suspensów i komplikacji rytmicznych. Kiedy już już nastąpić ma poprzedzony dramatycznym odliczaniem wybuch, oczywiście nie wydarza się nic. Trzeba ponowić odliczanie. Pięć... cztery... trzy... dwa... jeden... No, niby coś gdzieś zabłysło, ale letnim, wątłym i ospałym ogniem. Nic nie może zaburzyć obranego przez reżysera kierunku: w wiwarium na bagnach rządzi lento e legato. I taka jest też zasada organizująca cały spektakl Quesne’a: mantra, hipnoza i kołysanka trzy w jednym. Na dwie godziny widz zostaje wessany w przedziwny somnabuliczny pejzaż. Welcome. Bienvenue. Velkomin. 

katastrofa z plastiku

Vivarium Studio jest zespołem międzynarodowym, a rezydenci Swamp Club pochodzą z Polski, Francji i Islandii – każdy aktor mówi więc w innym języku, a dialog staje się mozaiką. Nie ma pewności co do tego, że rezydenci rozumieją nawzajem swoje słowa, wiadomo jednak, że wyczuwają stojące za nimi intencje. W ten sposób ich oszczędne rozmowy zaczynają tworzyć muzyczną kompozycję, w której bardziej niż sensu warto byłoby poszukać melodii języka. Widz wsłuchuje się zresztą w słowa na takiej samej zasadzie, na jakiej podgląda rozciągającą się przed nim panoramę bagien. Aktorzy mówią cicho i spokojnie, czasem włącza się mute mode. Nie ma amplitud dźwiękowych, podniesionych głosów, składniowych neuroz czy histerii. Pojedyncze kwestie czy perfekcyjna artykulacja nie mają tu większego znaczenia. Spektakl działa w ujęciu panoramicznym – tak w dźwięku, jak w obrazie. Potwierdza tę zasadę jeden tylko wyjątek. Kret. 

fot. M. Kaczyński © CK ZAMEK

W głębokiej na pięć kilometrów pomarańczowej jaskini śpi artysta: ogromnych rozmiarów pluszowy kret z łapami usmarowanymi złotem, które regularnie wydobywa z udomowionej jamy. O kreta trzeba dbać, doglądać w razie złego samopoczucia czy choroby i nie przeszkadzać, kiedy śpi. Bo kiedy śpi, to śni. I tworzy. Ten artysta jest akurat pod ochroną. Ślepy mieszkaniec Platońskiej jaskini, na której ścianach widzi od razu reprezentacje rzeczywistości, a nie samą rzeczywistość. Spektakl Quesne’a od początku do końca flirtuje z zasadami reprezentacji: począwszy od scenograficznej koncepcji wiwarium, przez konwencję rezydencji artystycznej, aż po poprzedzającą trening ewakuacyjny symulację katastrofy. Kret – trochę jak Terezjasz – przepowiada nadchodzące niebezpieczeństwo i pozwala mieszkańcom Swamp Club przygotować się na „najgorsze”. Gotowość na katastrofę, jej trenowanie i przepracowywanie definiuje zresztą u Quesne’a ogólną kondycję artysty. 

enter the center

Rezydenci ewakuują rośliny i zwierzęta do wnętrza szklanego boxu. Bardzo powoli i ostrożnie. W ten sposób w środku powstaje miniaturowa wersja świata: plastikowa flora, zakonserwowana fauna i chmury uformowane z napływającej z sauny pary. Wszystko wykadrowane i malowniczo oświetlone. Tylko sztuka przeżyje – refleksja Quesne’a bliska wydaje się myśli napędzającej najnowszy film Jarmuscha, w którym warunkiem przetrwania staje się kreacja. „Tylko kochankowie przeżyją” sączy się zresztą w tym samym, powolnym i zapętlającym się raz po raz rytmie. Z tą samą melancholią w tle, z podobnie nonszalancką celebracją gestu i na jednakowo outsiderskich warunkach. 

fot. M. Kaczyński © CK ZAMEK

Victor Hugo twierdził, że melancholia to szczęście bycia smutnym. Coś w tym jest. Quesne przyznaje, że jest melancholikiem, bo dzięki temu może uciec od konfrontacji ze światem i budować jego znacznie ciekawsze, utopijne wersje. W „Swamp Club” jedna z aktorek przegląda książkę z reprodukcjami Bruegela i zatrzymuje się nad „Patientią” – ta grafika była zresztą impulsem do powstania całego spektaklu i sprowokowała pytanie o współczesną definicję cierpliwości. „Swamp Club” wystawia publiczność na próbę, co rusz testując jej możliwości percepcyjne: spektakl jest puszczoną w zwolnionym tempie antytezą kulturowego samplowania, recyklingowania i zappingu. Tutaj czas to nie pieniądz, a efektem działania nie musi być produkt. W jednej z sekwencji przedstawienia rezydenci obnoszą po scenie ogromny transparent z napisem „CENTER”. Kiedy rozwieszają go nad jaskinią, „C” zostaje zdyskwalifikowane przez zbyt krótką balustradę i czytelne jest już tylko „ENTER”. Sztuce marginalizowanej przez ekonomię trzeba przywrócić centralne miejsce. Utopia – lekiem na całe zło. Oczywiście, Quesne nie raz puszcza oko do widowni, drwiąc lekko z tempa dojrzewania gestu artystycznego albo jego niekomunikatywności, ale na dobrą sprawę „Swamp Club” jest wyznaniem wiary w utopijny rys sztuki – nie mogę uratować całego świata, więc walczę o swój.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.