Obyczaje polskie. Szczątki
fot. Jacek Kołodziejski / galeria Raster

Obyczaje polskie. Szczątki

Iwona Kurz

Masłowska jako Mister D. odsłania smutek popularnego imaginarium. To nie nostalgia, lecz krzyk rozpaczy. Nie tylko nad estetyczną tandetą, lecz także nad wyobraźnią, w której wszystko skleiło się ze sobą

Jeszcze 3 minuty czytania

 Serialnie, gdzie ty żyjesz, dziewczyno, nic nie kumasz, jak chcesz zdać ten cały interes, to weź lepiej kup sobie opracowanie do rzeczywistości plus ściąga do wycinania gratis i wtedy możemy gadać.
„Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (2002)


Kiedy w 1976 roku na ekrany polskich kin weszła „Trędowata” Jerzego Hoffmana, łamy gazet zdominowała krytyka umysłu melodramatycznego. Kicz, grafomania, gust kucharek i sprzątaczek – wszystkie te epitety łatwo przewidzieć w podobnym kontekście; tu dodatkowo jednak dochodziło zdumienie, że trzydzieści lat powszechnej edukacji w Polsce Ludowej nie zlikwidowało high-life tęsknot na miarę wyobrażeń Heleny Mniszkówny.

Pojawiły się też inne głosy. Rafał Marszałek pisał o „wzroście kultury uczuć” proponowanym przez inkryminowane dzieło, a Teresa Walas w „Posłowiu” do pierwszego powojennego wydania powieści (1972) argumentowała, że „Trędowata” była atrakcyjna, ponieważ miłosnej tęsknocie czytelniczek dawała ponętną formę:

Respektowała w pełni marzenie i cywilizowała je zarazem, nadając mu widomy kształt i porządek, ujmowała je w rytuał, w którym uwzględnione zostały wszystkie możliwe ogniwa: spotkanie, rozmowa, kłótnia, adoracja, wyznanie, pocałunek.

Przypominam tę historię, bo choć wydaje się odległa, to przecież trafnie oddaje polski problem z obyczajową formą. Trwa dziś spór o polską tożsamość, którego centrum jest wyparcie dziedzictwa kultury chłopskiej (jego odległym echem jest niechęć do „słoików”) i nieuświadomienie konsekwencji drugiej wojny światowej, przede wszystkim Zagłady Żydów (vide Andrzej Leder czy Grzegorz Niziołek). Ta historia sięga daleko i głęboko. Witold Gombrowicz zagadnienie formy zuniwersalizował do rangi powszechnej reguły życia społecznego, ale wywiódł je przecież z obserwacji obyczajowej rzeczywistości dwudziestolecia, w której na jego oczach kruszał etos ziemiański, zastygły w archaicznych strukturach mentalnych i symbolicznych, w której śmiech brał na „całowanie rączek”, i w której kabaret „Qui pro quo” uchodził za teatr, a kawaleria uchodziła za armię. Dziś Michał Rusinek wyrzuca Polakom formę „witam”.

 

Płyta Doroty Masłowskiej „Społeczeństwo jest niemiłe” diagnozuje podobne pomieszanie i podobną tęsknotę, tyle że z perspektywy powierzchni – „kremu brązującego” i „pazłotka” – w rzeczywistości, w której nie ma już żadnego, choćby i fantastycznego „kiedyś” jako punktu odniesienia, a tożsamość nie jest kwestią ani być, ani mieć, lecz wyglądać (jak pisał Guy Debord).

Uogólniony opis pisarstwa Masłowskiej musiałby siłą rzeczy podkreślać dwa zagadnienia: negatywny obraz świata oraz nieprawdopodobną energię językową” – podaje poważny portal w stylu, który aż prosi się o parodię. Na płycie „energia językowa” nieco się wytraca, w wykonaniu ginie poezja („rzyganie diamentami”), ale poszerzeniu ulega repertuar stosowanych środków. Masłowska śpiewa, Masłowska tańczy, Masłowska się przebiera. Uruchamia polskie imaginarium tabloidalne, podręczny rezerwuar min, masek i gadżetów grawitujących w medialnej stratosferze.

Najpierw nakłada kostium piosenkarki. Jak dla mnie bynajmniej śpiewać może. Kiedy Jerzy Stuhr w 1977 roku na festiwalu w Opolu wykonał słynną piosenkę, pośmiali się wszyscy, trochę z niego, trochę z siebie, bezwiednie jednak przyjmując, że tak naprawdę przecież nie każdy może („talent i ciężka praca”, jak powiedzieliby „nasi ankietowani” na pytanie o źródła sukcesu – no i może jeszcze „znajomości”). Masłowskiej o śpiewanie także chodzi, ale nie o to, czy dobrze, czy źle, lecz że po nazwisku. Jej płytę odnotowali sumiennie wszyscy dziennikarze muzyczni, co samo w sobie dowodzi skuteczności jej strategii.

Być może powoduje nią zazdrość, jak sądzi recenzent „Newsweeka” , który nie tylko źle ocenił samą płytę („Szmira, żenada, dno”), ale też autorkę:

Masłowska robi na mnie wrażenie osoby, której przestrzeń publiczna wyrządziła jakąś krzywdę w myśl hasła: „Społeczeństwo jest niemiłe”. W naszej rozmowie nieustannie, wręcz obsesyjnie padają nazwiska celebrytów.

Można jednak przyjąć, że to przemyślana strategia ucieczki do przodu. W dobie, gdy pisarze zarabiają tak mało i tak bardzo sobie z tym nie radzą – co świadczy o istotnym przesunięciu w etosie inteligencji (o pieniądzach drzewiej mówić nie wypadało) – nie narzeka, zakasuje rękawy i bierze się do roboty. Śpiewa o tym, że inni marzą o pieniądzach (o „smalcu”, o „hajsie” – chciałoby się zakrzyknąć: „gdzie pieniążki?”).

Autorka i wyznawczyni frazy „społeczeństwo jest niemiłe” deklaruje przecież działanie serio. „Nienawidzę literatury zaangażowanej” – powiada – i angażuje się muzycznie.

Premiera płyty była częścią większego projektu/wystawy przygotowanego przez galerię Raster; tworzyły go ponadto prace Marii Toboły, solo i w duecie z Dominiką Olszowy (jako Cipedrapsquad) oraz dokumentacja akcji Honoraty Martin „Wyjście w Polskę”. W opisie czytamy :

wystawa dzieje się w kraju, którego społeczeństwo ma samo o sobie nie naj­lep­sze zdanie. Społeczeństwo jest niemiłe, społeczeństwo się starzeje, a siłą, która wpędza nas w ten stan jest postępująca stabilizacja, która po latach walki na różnych fron­tach, zdaje się, że skutecz­nie nami zawładnęła. Życie w Polsce stało się przerażająco zwyczajne. Przerażająco, bowiem dla większości z nas zwyczajność jest stanem zadowolenia i względnego dobrobytu, z którego nie chcemy rezygnować. Przerażająco, bowiem zwyczajność w swym dążeniu do egalitaryzmu przyj­muje często formy brutalne i opresyjne.

Jak przyznaje Honorata Martin, która – mimo lęku i niepewności – przeszła samotnie dużą część Polski, społeczeństwo nie okazało się aż tak niemiłe: „Inaczej odbierasz ludzi, kiedy ich lepiej poznasz – kiedy u nich zamieszkasz”. Być może w ogóle jesteśmy lepsi niż nasze wyobrażenie o społeczeństwie, w którym żyjemy? Albo też myślenie negatywne jest częścią polskiej normy.

Masłowska jednak nie mieszka u ludzi, to ludzie mieszkają w niej. Jej postawa „etnografa w terenie” obciążona jest poważnym błędem metodologicznym, ponieważ „idzie w teren” z gotową tezą. Nie tylko uważa, że „społeczeństwo jest niemiłe”, ale też – wystawiając się na komentarze internautów – szybko znajduje potwierdzenie tej opinii. W tej diagnozie zgadza się zresztą z Małgorzatą Kalicińską, która w innej formie stylistycznej mówi: „coś jest z nami nie halo”, skoro dla nas (a ściślej dla przedstawicieli elit nagradzających książki) tylko „gwałcenie dzieci, kobiet, bicie i znęcanie się, grzebanie w najciemniejszych zakamarkach zboczeń i ludzkich dramatów ma moc poruszającą”. 

O kim się mówi, mówiąc o społeczeństwie? Mówiąc o Polakach, często niby mówimy o sobie, ale przecież nie o sobie. To dotyczy tych innych Polaków, żyjącego po drugiej stronie lustra złego plemienia Polaków w klapkach Kubota. (Piszę ten artykuł w okolicach Światowego Dnia Książki i mogę się jedynie zasromać nad kampanią promującą czytelnictwo za pomocą toreb płóciennych z napisem „Nie jestem statystycznym Polakiem”.) Skuteczność strategii przechwytu i wymyku widoczna jest również w tych komentarzach o płycie Masłowskiej, których autorzy przestrzegali, że nieładnie się tak naśmiewać, że polityczna poprawność powinna objąć nie tylko Żydów i lesbijki, ale też dresów.

Slogan na stronie Rastra głosi, że „w warstwie tekstowej płyta to psychodeliczny zlep opowieści z popularnej prasy, wyrażony statystycznie polskim językiem i właściwym mu sposobem rozumowania”. „Język statystyczny” to język wrzucony do maszyny losującej, która wypluwa z siebie gotowe zwroty. Jak w „Familiadzie”, gdzie nie chodzi przecież o właściwą odpowiedź na pytanie, lecz o znalezienie odpowiedzi, której udzielili „nasi ankietowani”. Wielokrotnie byłam świadkiem oglądania tego programu (bo przecież nie napiszę, że go oglądałam – wszyscy lubimy sobie pofolgować w cieniu dystansu i analizy). Reakcje nań są bardzo zróżnicowane: oczekiwanie na dowcip Karola Strasburgera może się wiązać zarówno z chęcią usłyszenia dowcipu, jak i z chęcią usłyszenia kolejnego złego dowcipu. Sam prowadzący zapewne zresztą zna lepsze, a na pewno bardziej pieprzne żarty, ale nie tego oczekują „nasi ankietowani”. Ci z kolei reagują na to, co dostają, i tak, w nieskończonej sieci odbić i luster, utrwala się statystyczne wyobrażenie o (nie) nas samych.

Maszyna wypluwająca stworzona przez Masłowską jest próbą przejęcia mechanizmu umysłu tabloidalnego, w którym wszelkie dystynkcje ulegają zatarciu, a kolejne obrazy i porównania tworzą niekończący się łańcuch odniesień. Współczesne „dziewczyny do wzięcia” mają aż za dużo wzorów i propozycji. Mister D. staje się idealnym medium, przez które przepływają dane i obrazy z różnych porządków i rejestrów, wykrzyczane wszystkie razem i każda z osobna, jak na okładce „Faktu”: matka potwór obok świętego JPII, duże piersi tuż nad dramatem artysty, którego czeka operacja, wróżka Elwira obok polityka, który ma nam oddać nasze pieniądze. Wszystko tu jest tragedią, dramatem, szokiem i hańbą. „Gazeta Wyborcza” proponuje cykl reporterski „Tajemnice kanonizacji”, w środę: „Kostarykanka uzdrowiona z tętniaka”, we czwartek „Krew JPII krąży po świecie”.

W wersji Masłowskiej radykalne afekty ulegają stonowaniu, nie sięga ona w zbyt mroczne zakamarki. Ton śpiewania i dziewczynkowaty głosik podkreślają nieznośną infantylizację rzeczywistości. Miesza się tutaj PRL i dres z wypiekaniem chleba w domu (slow food i samozatrudnienie w jednym), kosmonauta podaje rękę dinozaurowi (jak w dziecięcym pokoju z zabawkami), migają Amiga i Casio, pojawia się „super­modelka Anja Rubik jako princess dresiara i super­bohater Maciej Nowak”, Kalisz, Kinga Rusin, anonimowy piłkarz i Rydzyk, a ściślej jego córka („to ja jestem córką Rydzyka”), a nad wszystkim czuwa Prezydent, zlepek powidoków, ojciec, myśliwy i agent 07 w jednym, odległy (władza) i swojski (dom) zarazem. Nie mówimy tu jednak o żadnych tożsamościach, ale o obrazach, które się nakładają na siebie warstwowo, jak w „Photoshopie”. Wszystko jest już wzięte w cudzysłów.

Skłócona z polskością bohaterka dramatu „Między nami dobrze jest” udaje, że nie jest Polką: „polskiego nauczyłam się z płyt i kaset, które zostawiła mi polska sprzątaczka”. „Społeczeństwo jest niemiłe” to jedna z tych właśnie płyt, zapis EKG rytmu serca kultury, w której wzorce zachowań unoszą się w strumieniu transmisji danych. Rzeczywiście żyjemy w czasach stabilizacji, ale stabilizacja to paradoksalna, kalejdoskopowa, ciągle się rekonfigurująca zgodnie z nagłówkami łamiących wiadomości i wizerunkami nowych GWIAZD na okładkach. Wchodząc w ten tryb i autodemaskując się jako produkt kultury, przeciwko której występuje, Masłowska (z córką towarzyszącą jej w chórkach) odsłania smutek popularnego imaginarium. To nie nostalgia, lecz krzyk rozpaczy nie tylko nad estetyczną tandetą, lecz nad wyobraźnią, w której wszystko skleiło się ze sobą.

MISTER D., Społeczeństwo jest niemiłe, premiera: luty 2014.Zabawa polega też na tym, że wypowiedź w formie piosenki, teledysku, wywiadu staje się własnością publiczną dużo łatwiej i dużo mocniej niż książka. Daje się przeklejać, lajkować i komentować, podlegając prawu recyklingu. Jak pisał Claude Lévi-Strauss, tropiki znikają pod wpływem spojrzenia badacza z Zachodu. W przypadku kontaktu z kulturą popularną zanika jej badacz – ona, bowiem, zwycięska, wszystko wchłonie. Medialna machina mieli i to dzieło. Dziennikarz portalu „Na Temat” pytał na przykład z zaciekawieniem: „Czy zatem konwencja Mister D. osiągnie równie duży sukces, co książki Masłowskiej, czy też równie spektakularny upadek, co «Rolowanie» Nataszy Urbańskiej?”, dodając jednak, że „sam tytuł krążka «Społeczeństwo Jest Niemiłe» [ach, te duże litery w tytule; naprawdę żyjemy w Ameryce] wskazuje, że jest to płyta z przymrużeniem oka”. Za użycie kliszy „przymrużenie oka” można zabić tępym ołówkiem, ale Masłowska woli temu oku domalować siną obwódkę. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.