Parakino
mat. prasowe

7 minut czytania

/ Film

Parakino

Iwona Kurz

„Solid Gold” trafił na festiwal w Gdyni, potem został z niego zdjęty, potem znów wrócił. Jeśli miało to służyć podgrzaniu atmosfery wokół filmu, sukces jest połowiczny lub żaden – przede wszystkim dlatego, że „Solid Gold” składa się z odgrzewanych kawałków

Jeszcze 2 minuty czytania

Jacek Bromski był jednym z reżyserów, obok między innymi Wojciecha Wójcika czy Juliusza Machulskiego, którzy jeszcze w latach osiemdziesiątych, raz z mniejszym, raz z większym powodzeniem, sięgali po kino gatunkowe. Jeden z jego pierwszych filmów, „Zabij mnie, glino”, miał premierę w czerwcu 1988 roku, na samym dnie dogorywania Peerelu. Film był zrobiony „po amerykańsku” i wyraźnie kontestował wizerunek Bogusława Lindy jako twarzy polskiego kina zaangażowanego. Rok wcześniej, na 12. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, Linda dostał nagrodę aktorską za „Przypadek” (zdjęty z półki po sześciu latach), na festiwalu prezentowano inne filmy, w których wystąpił: „Matkę Królów” (prod. 1982), „Magnata” i „W zawieszeniu”. W 1988 roku powtórzył sukces, otrzymując nagrodę za rolę w kolejnym „półkowniku”, czyli „Kobiecie samotnej” (prod. 1981).

„Zabij mnie, glino” było filmem ostentacyjnie offsystemowym, co podkreślał nawet tytuł („glina”, a nie „pies”). Polska wygląda w nim na w miarę normalny kraj, w którym jednak zdarzają się przestępstwa (gdzieś w tle jedynie wyłaniała się lokalność związana na przykład z poszukiwaniem rzadkiego leku). I zdarzają się wybitni, by tak rzec, przestępcy. Motywacją do filmowej gonitwy była przede wszystkim zemsta: w przypadku złodzieja (Bogusław Linda) za to, że został złapany, w przypadku policjanta (Piotr Machalica) – za to, że jego żona została przyłapana
in flagranti.

W „Solid Gold” zmieniło się wszystko – i nie zmieniło nic zarazem. I może dlatego trudno uznać film za udany. Jego tytuł brzmieniowo nawiązuje do afery Amber Gold – w związku z czym TVP, koproducentka dzieła, miała pewne nadzieje na zysk polityczny. Film trafił na 44. Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni, potem został z niego zdjęty, potem znów wrócił. Jeśli miało to służyć podgrzaniu atmosfery wokół filmu, sukces jest połowiczny lub żaden – przede wszystkim dlatego, że „Solid Gold” w dużym stopniu składa się z odgrzewanych kawałków.

Istota działania Amber Gold to koncept, obok którego scenariusz filmu nawet nie leżał. Parabankami i postwtórnymi instrumentami finansowymi będzie musiał zająć się kto inny. To temat kłopotliwy dla kina, bo słabo przekładalny na konkret obrazu; nie zawsze wystarczy strumień cyferek na ekranie jako znak niebywałych transakcji (w podobnym duchu pisał tu o tym niedawno Jakub Majmurek). Bromski wybiera melodię, którą zna. Kwestię banku Solid Gold traktuje pretekstowo jako punkt wyjścia (nie do końca zresztą logiczny i pozbawiony rozwinięcia) dla klasycznej intrygi sensacyjnej oraz zabawy w policjantów i złodziei na tle nielegalnego handlu, w tym narkotykami. Bank, jeśli ma sens, to jedynie jako przykrywka dla bandyckiej działalności tzw. szanowanego obywatela, Tadeusza Kaweckiego, ps. Kawka (w tej roli odpowiednio nobliwy Andrzej Seweryn). Ściga go policjant (Janusz Gajos), którego motywacją jest zemsta i nadszarpnięta duma zdradzonego małżonka. Z obsady „Zabij mnie, glino” został tylko Olgierd Łukaszewicz – wówczas w epizodzie, upokorzony i zamordowany kochanek, dziś szara eminencja, „generał” (się nie mówi, ale się wie, jakich służb generał), lepiąca w cieniu za pomocą swego adiutanta pożądany kształt świata.

Właściwym tematem staje się zatem trójmiejska mafia, co zapewne miało, zdaniem Jacka Kurskiego, wywoływać skojarzenia z gdańskimi liberałami, ale też pozwala na pokazywanie nowoczesnych pomieszczeń z widokiem na morze. Mafia hula swobodnie, bo ma oczywiście kontrolę nad służbami państwowymi, opłacając ich przedstawicieli lub im grożąc. Te groźby mogą mieć banalne podłoże fizyczne lub złożone historyczne – sięgając mrocznych źródeł transformacji i dawnego reżimu, kiedy mafia rządząca Polską nazywała się Służbą Bezpieczeństwa (przypomnijmy sobie epizod Andrzeja Seweryna z „Człowieka z żelaza”). A przynajmniej tak to wygląda w filmie. „Solid Gold” wnosi istotny wkład do historii figury „ubeka/esbeka” w polskim kinie, choć podobnie jak w przypadku innych figur w tym filmie, to raczej wkład wtórny.

„Solid Gold”, reż. Jacek Bromski„Solid Gold”, reż. Jacek Bromski. Polska 2019, w kinach od 29 listopada 2019Najbardziej demoniczny z byłych esbeków docenia najbardziej bystrego z nich w groteskowym dialogu na temat działania krokomierza. „Generał” nie może zrozumieć, że kiedy spaceruje z żoną, jej krokomierz pokazuje większy pokonany dystans niż jego. Kawka wie: żona robi mniejsze kroki, za co otrzymuje najwyższe wyrazy uznania. Żaden najwyraźniej nie wie, że to kwestia ustawień systemowych. Krokomierz liczy kroki niezależnie od ich długości, ale przelicza na dystans zgodnie z długością wskazaną w parametrach. Czepiam się tego drobiazgu, bo nie tylko oddaje toporność dialogów i pretekstowość większości scen w filmie, ale też ilustruje poziom krytyki „systemu”, z jakim mamy w nim do czynienia.

„Układ” ukazany jest jako bezwzględny, ale jego elementy to swobodnie przestawiane klocki – wytwarza się tu pozór fabuły i pozór krytyki, z miłości do kilku rekwizytów i rozwiązań rodem z fantazji o szczęśliwym życiu, w którym wygrywa się na loterii – a właściwie dostaje wygrany los od autora, który wykorzystuje znany chwyt fabularny: Deus ex machina. Bo też sam jest bogiem i stwarza świat, jaki mu sprawia przyjemność. Mężczyźni kochają tu swoje żony, ale nie lubią kobiet. Nie lubi ich też reżyser, jeśli za symptom uznać sposób, w jaki traktuje ich ciała na ekranie. Tu też nie zaszła zmiana. Scena gwałtu, sadystyczna i sadystycznie rozciągnięta, „opłaci się” bohaterce; tak reżyser (a za nim widz) okupują zakładaną przyjemność z jej oglądania. Seks i przemoc lubią alkohol. W latach osiemdziesiątych był to „Jaś Wędrowniczek”, jak czule nazywano ulubiony w polskim kinie gatunek whisky. Dziś nie może to już być trunek „blended”; etykietki mogą się zmieniać, nie zmienia się różnicująca klasowo rola alkoholu. Zwykli policjanci (i zwykli złodzieje) piją przecież wódkę. Trudno się oprzeć wrażeniu, że całość została nakręcona dla takich właśnie reżyserskich radości, pretekstowych pomysłów, które miały być fajne – jak Maciej Maleńczuk, zatrudniony dla nazwiska i sceny, w której wyśpiewuje „mam to w dupie”.