Wszyscy jakoś zwariowali

Wszyscy jakoś zwariowali

Iwona Kurz

W „Tajemnicy Westerplatte” każdy element funkcjonuje osobno i niemal każdy źle

Jeszcze 2 minuty czytania

Niestety, inaczej niż w poprzednim filmie wojennym, który oglądałam, w „Tajemnicy Westerplatte” w ogóle nie ma kobiet. Szkoda – „tajemnica” byłaby niczym „tajemnica uśmiechu Mona Lisy”, żywa zagadka od lat nierozwiązana i przez wieki inspirująca. Przecież major Sucharski mógł okazać się kobietą, od biedy mógł nią być także kapitan Dąbrowski. Tymczasem obaj są histerykami – choć była to przez wieki figura kobiecości, to ich schorzenie na „męskim” tle walki po grób i odpowiedzialności za żywych. Paweł Chochlew taką mniej więcej tajemnicę w historii polskiej ujawnia: wszyscy tam jakoś zwariowali. U Sucharskiego na oko da się wskazać przynajmniej trzy jednostki chorobowe, Dąbrowski jest wariatem (jest grany na wariata), opętanym nakazem walki bez końca. Momenty opętania zaliczają także inni żołnierze. Nie jest to nowe, by przypomnieć szaleństwo Somosierry i szaleństwo Rymkiewicza. W miarę zdrowy jest, jak się zdaje, lekarz, ale ten z kolei ma kłopoty językowe – mówi, że ranny ten tego z męskimi częściami ma kłopot. Historia jest dziełem wariata i tylko wariaci w niej działają.

Obrona Westerplatte stała się mitem zanim jeszcze na dobrą sprawę się skończyła. Załoga składnicy siedziała w oflagach i stalagach, kiedy Konstanty Ildefons Gałczyński, sam w obozie jenieckim, zamknął ją w pamiętnych wersach o żołnierzach, którzy „prosto do nieba czwórkami szli” (byłoby tych „czwórek” cztery). W powojennym mitotwórstwie ten epizod – bez znaczenia militarnego, ale opalizujący pięknem symbolicznym – bardzo był przydatny: dowodził, że żołnierze (lud) byli dzielni mimo opuszczenia przez władze wojskowe i państwowe, a na dodatek dowódca obrony miał dobre (chłopskie) pochodzenie i zmarł zaraz po wojnie. Mit Westerplatte świetnie służył do obnażania indolencji burżuazyjnych rządów przedwojennych i łechtania niespełnionych ambicji społeczeństwa, spragnionego uznania. Tak wystawiony pomnik zaczął kruszeć w latach 90., kiedy zaczęły się pojawiać głosy, sugerujące, że dowódca obrony Westerplatte major Henryk Sucharski w rzeczywistości przeżył załamanie nerwowe i obroną przez jakiś czas dowodził jego zastępca, kapitan Franciszek Dąbrowski.

Spór o fakty, jak zwykle w kontekście filmów historycznych, nakłada się na spór o postawy. W perspektywie reżysera niestety nie wiadomo, co nakłada się na co. Od pierwszych scen, jeszcze tużprzedwojennych, przywołuje on niekończącą się w Polsce dyskusję na temat sensu i motywacji walki zbrojnej. Pułkownik Sobociński, który informuje  Sucharskiego, że w przypadku wybuchu wojny będzie on zdany na siebie, przypomina jednak, że bić się trzeba – o honor i o Gdańsk. To drugie przestaje być przedmiotem jakichkolwiek działań zbrojnych już po dwunastu godzinach. Pozostaje honor i symbol: „Westerplatte broni się” idzie w eter na całą Polskę ze stacji Warszawa. Sucharski uważa, że zadanie zostało wykonane i trzeba chronić żołnierzy, Dąbrowski – bić się za wszelką cenę. Ten spór racjonalisty z romantykiem został już pokazany w filmie Stanisława Różewicza (1967), dużo bardziej powściągliwie, ale wyraźnie. Tu Chochlew dokłada jeszcze chorobę Sucharskiego, ale na wszelki wypadek nie wiadomo jaką.

Nie wiem, dla jakiego grona osób w Polsce interesujące jest pytanie o to, jak było „naprawdę”. Samo to, że było być może inaczej, niż uczą podręczniki, nie jest jednak wystarczające – wypadałoby jeszcze podjąć jakąś decyzję dramaturgiczną, odpowiedzieć sobie i widzom na pytanie, czemu to „inaczej” ma służyć. Tymczasem Chochlew jedną ręką wprowadza elementy demistyfikujące postawę Sucharskiego, ale jednocześnie drugą zostawia go jako bohatera, który świadomie chce uniknąć niepotrzebnych ofiar i pyta o granice poświęcenia. Chory zatem czy racjonalista? Jedno i drugie? Jak się to ma do siebie?

„Tajemnica Westerplatte”,
reż. Paweł Chochlew. Polska 2013, 
w kinach od 15 lutego 2013 
Na dodatek film razi nieudolnością realizacyjną. Szkoda, że nie poproszono o pomoc CyberMariana (por. np. jego film „Jak Amerykanie zrobiliby »Czterech pancernych i psa«”). W „Tajemnicy Westerplatte” każdy element funkcjonuje osobno i niemal każdy źle, co przede wszystkim przejawia się w tym, że wszystko tu widać aż nadto wyraźnie: widać, że aktorzy grają, i widać, że niektórzy niekoniecznie powinni grać; widać, że słońce zachodzi bądź wschodzi na pomidorowo; że są efekty specjalne i że są one efektami; głośno i osobno słychać też muzykę. Zabrakło konsekwencji w przeprowadzeniu pomysłu dramaturgicznego; konsekwentnie za to zatrudnia się tutaj drugorzędnych aktorów serialowych. Być może nie jest „tak źle”, ale obiecałam sobie, że nie będę się cieszyć tym, że nasi dobiegli do mety – co prawda na ostatnim miejscu, ale byliby dużo wyżej, gdyby im tylko but nie spadł. Jeśli „Tajemnica Westerplatte” jest dobra „jak na polski film”, to znaczy, że jest niedobra, i nie cieszy mnie, że widzę wreszcie w polskim filmie epizody dezercji czy podważania sensu walki, skoro nie wiem, po co.

Śmieszna (i straszna) jest w tym kontekście historia powstawania filmu. Żadne świętości w końcu nie zostały zszargane, nikt nie jest niezadowolony – powstało dzieło doskonale niepotrzebne. W pewnym momencie radiotelegrafista mówi, że wszystko chyba w porządku, sytuacja w Warszawie (w Polsce) jest dobra – na co pada trzeźwe pytanie: „To dlaczego nadają kościelną muzykę?”. Prawda, że można by na nowo opowiedzieć historię kampanii wrześniowej? 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.