Wybory Rousseta
Jeśli komuś ufać, to francuskiemu dyrygentowi i klawesyniście Christophowi Roussetowi. To francuski muzyczny Midas, obdarzony nie tylko talentem, ale także świetną intuicją. To do niego należał wielkoczwartkowy wieczór, sam bowiem zakomponował program koncertu – a dokonał wyborów oczywistych (Pergolesi, Leo) i nieoczywistych (Ferrandini i Traetta).
„Salve Regina” Pergolesiego wykonała Maria Espada. To śpiewaczka o głosie zaskakującym, nieuchwytnym; kiedy trzeba mocnym, kiedy indziej subtelnym. Prawdopodobnie ostatnie dzieło autora „Stabat mater”, w którym nie brak jednej emocji, zaśpiewała w sposób oszczędny. W „Judica me, Deus” Leonardo Leo, motetowym opracowaniu Introitu, prym wiodła także Espada dowodząc, że jest solistką z krwi i kości, nawet w chórze.
I wreszcie gwóźdź. Magnetyczna Ann Hallenberg, która z kameralnego dzieła Ferrandiniego (wcześniej przypisywanego Handlowi) „Il pianto di Maria: Giunta l’ora fatal” uczyniła monodram. Trudno chyba o bardziej retoryczną i dramatyczną interpretację – zarówno na poziomie wokalnym, jak i instrumentalnym. Na finał zabrzmiało „Stabat mater” Tommaso Traetty – kolejny dowód na to, że ten wieczór należał do kobiet. Sopranistka Monica Piccini i alt Milena Sorti tworzyły drugi plan dla duetu Espada i Hallenberg. Z głosów męskich wybijał się welurowy bas Frederica Catona.
Przemyślany program i obsada wykonawców to tylko dowód, że Christoph Rousset nie gubi swojej indywidualności w zespole. Tym bardziej czekam na jego solowy występ.
Teatr Orfeusza
Jeśli Monteverdi, to tylko Claudio Cavina i La Venexiana. W dyskografii włoskich artystów lwią część stanowią właśnie nagrania twórcy „Orfeusza”, ale nie tylko dlatego można się było spodziewać, że ich wykonanie pierwszej opery Monteverdiego okaże się wydarzeniem (rejestracja dla Glossy z 2007 roku uchodzi za kamień milowy w recepcji dzieła).
Recepta jest prosta. Dyrygent (i śpiewak) Claudio Cavina dogłębnie poznał dzieło twórcy „Orfeusza”. Metodyczna praca (nagrania kolejnych ksiąg madrygałów) – w dobie kolejnych sensacyjnych barokowych odkryć czy składanek arii „the best of” – musiała przynieść efekty. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że dzieło, które ufundowało gatunek opery, brzmi w wydaniu Caviny tak lekko i współcześnie?
Wspaniała, niezawodna Roberta Mameli – najpierw jako Musica, potem Eurydyka; śpiewająca z namysłem, w pełni świadoma tekstu i roli. Jako Eurydyka przejmująca, niemal na granicy szeptu. To z pewnością najbardziej wyrazista kobieca kreacja. Giorgia Milanesi (jako Proserpina i Ninfa) momentami irytowała nadekspresją. Marina de Liso (La Messeggera i Speranza) była dojmująca i przekonująca. Tylko Orfeusz w wykonaniu Anicia Zorzi Giuastinianiego był jakby odszczepiony od reszty. Śpiewał do siebie, mechanicznie. Inaczej niż srogo brzmiący bas Salvo Vitale, który z małej roli Caronte zrobił teatr jednego aktora.
Nie byłoby takiego „Orfeusza”, gdyby nie chór. Muzycy Capelli Cracoviensis śpiewali tak, że trzeba ich nazwiska wymieniać na równi z nazwiskami pozostałych solistów (w chórze słyszeliśmy m.in. Jolantę Kowalską, pamiętną z Opera Rara w roli Oberto w „Alcinie” Handla pod Minkowskim).
Więcej Caviny, więcej La Venexiany, więcej Monteverdiego. Może z madrygałami?
Kopernikański Savall
Festiwalowy must be programu Misteriów Paschaliów – Jordi Savall – do Krakowa przywozi duże projekty-koncepty (dość wspomnieć o „Łzach Caravaggia” czy „Dynastii Borgiów”), które potem przekuwa w dopracowane edytorsko płytowe precjoza. Czy tak stanie się również z „Copernicusem”?
Historyczne postaci, wokół których osnuwa swoje opowieści, są dla niego pretekstem do wędrówki po przeszłości. Interdyscyplinarność, horyzont i perspektywa – to składa się na całość. Dlatego nie można traktować „Copernicusa” jako bedekera muzyki polskiej. Program, konsultowany przez Jordiego Savalla z muzykologiem Jakubem Kubieńcem, zawierał utwory Jerzego Libana z Legnicy czy Sebastiana z Felsztyna. Nie zabrakło także dzieł niemieckich, sefardyjskiego (tworzył znakomity kontrapunkt dla reszty), tureckich. W makabrycznie zimnym kościele św. Katarzyny, który słynie ze znakomitej akustyki, działa się tylko muzyka. „Ateatralność” i anarracyjność mogły budzić niedosyt; Kopernik jawił się tu tylko jako idea.
fot. Vico Chamla / alia-vox.com
72-letni Savall wciąż nagrywa i koncertuje. Jest nieustannie w trasie. Jakże skromny; na początku koncertu dziękował swoim muzykom z Hesperionu XXI. Podkreślał, że towarzyszą mu od kilkudziesięciu lat – niemal każdym koncertem poświadcza, jak wiele ich łączy. Do tego La Capella Reial de Catalunya i krystaliczny sopran Magdaleny Podkościelnej. A jednak od śmierci żony, Monserat Figurreas, której pamięć Savall przywoływał po raz kolejny, nad jego projektami unosi się smuga żalu i smutku. Czy wczoraj to właśnie katalońska śpiewaczka śpiewałaby polskie pieśni?
Chaotyczna zbieranina, projekt okazjonalny i sezonowy (bo na zamówienie miasta Kraków), czy kolejny kaprys katalońskiego gambisty? A może po prostu reakcja na pragnienia współczesnego słuchacza, który nie ma czasu na rozwlekłe muzyczne monografie.
Nieulotne
„Il Trionfo del Tempo e del Disinganno” – oratorium, którego należy słuchać, wyzbywszy się wszystkiego, co z Handlem muzycznie się kojarzy. Dzieło skomponowane przez ledwie 22-letniego, przebywającego wówczas w Rzymie kompozytora. To Handel bezpretensjonalny, lekki; momentami dworujący ze słuchacza, który oczekuje uduchowionego sacrum i frywolnego profanum. Kilka lat temu wyimki z dzieła znakomicie prezentowała na płycie „Opera proibita” Cecilia Bartoli, zaś ostatnio Lucy Crowe. Co innego fragment, co innego całość.
To mocne otwarcie tegorocznych Misteriów – wielkopostnej muzycznej wizytówki Krakowa – zwłaszcza jeśli chodzi o skład solistów i orkiestry. Zainaugurował więc festiwal Giovanni Antonini i jego Il Giardino Armonico. Włoskiemu dyrygentowi przyglądamy się od kilku miesięcy baczniej, bo objął stanowisko dyrektora Wratislavii Cantans. O posadach nie warto się jednak rozwodzić, tylko o muzyce.
Il Giardino Armonico to zespół muzykalny, doświadczony; instrumentaliści są tak niezawodni, że uwaga słuchacza w naturalny sposób przenosi się na solistów. Sara Mingardo od lat zachwyca kontraltem. Włoszka śpiewa mądrze, powściągliwie. Znamienne, że po raz kolejny (wcześniej u Rinaldo Alessandriniego) wcieliła się w rolę Disinganno (Prawda). Roberta Invernizzi jako Belezza uwodziła i zwodziła. Nie sposób było wierzyć jej słowom: „Lecz pewnego dnia zmienię się / Piękno me przeminie”. Piękno jej głosu wciąż opiera się upływowi czasu. Julia Lezhneva (Piacere) dysponuje głosem mocnym, dobitnym. Trudno wręcz uwierzyć, że ten dosadny sopran należy do dwudziestoczterolatki. Nieskazitelna technika, rozmach i ambicja – tylko po co to kreowanie się na starszą, niż wskazuje metryka? Jak za dziesięć lat będzie brzmieć Lezhneva?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).