W Roku Chopinowskim – oprócz powodzi płyt różnej maści, bibelotów i gadżetów szafujących nazwą „Chopin 2010” – spodziewać się też należy okolicznościowych biografii, hagiografii czy bulwarowych narracji dedykowanych romantykowi. Jest jednak jaskółka, która – chciałoby się wierzyć – uczyni, że ów rok będzie edytorską i intelektualną wiosną. Triumfem namysłu nad pośpiechem, rzetelności nad blamażem, smaku nad tandetą.
Mieczysław Tomaszewski, „Chopin”.
Wyd. PWM/Bosz, Kraków, 360 stron, w księgarniach od grudnia 2009Kto choć raz słyszał na żywo profesora Mieczysława Tomaszewskiego, ten wie, że słowa, zdania, konteksty mogą brzmieć jak muzyka. Zwłaszcza, kiedy sednem słowa jest muzyka. Gdy na jednej z konferencji słyszałam, jak Tomaszewski mówił o nokturnach Chopina, o tym, że najbliżej do jego ideału zbliża się w swoich nagraniach Maria João Pires, jeszcze zanim włączył płytę z jednym z utworów – ja je j u ż słyszałam.
W gronie polskich chopinologów zajmuje miejsce szczególne. Czyta Chopina nie tylko jako muzykolog, teoretyk muzyki, ale przede wszystkim jako humanista. Dlatego jego „Chopin. Człowiek. Dzieło. Rezonans” należy do arcydzieł nie tylko w kategorii recepcji dzieła Chopina, ale w kategorii szeroko rozumianej humanistyki.
Wydanej przez PWM wespół z wydawnictwem Bosz monumentalnej księgi zatytułowanej (po prostu) „Chopin”, nie można traktować ani jako klasycznej biografii, ani jako przewodnika geograficznego po miejscach związanych z Chopinem, ani jako wyciągu z wcześniejszych prac Tomaszewskiego, ani jako albumu z reprodukcjami malarskimi.
To swoisty koncept, w którym od razu widać, jaką kreską krakowski muzykolog kreśli porter Chopina. Kreska jest zdecydowana, pewna. Chopin z krwi i kości, nie wydelikacony czy irytująco apatyczny i melancholijny, jak zwykło się go ukazywać. Poprzez trafnie wyjęte wyimki z korespondencji kompozytora, jawi się on jako człowiek myślący, poszukujący i czujący. I to właśnie w tej kolejności. Czuć u Tomaszewskiego wewnętrzny rygor i dyscyplinę, by nie opatrywać wizerunku Chopina niepotrzebnym romantycznym nimbem. To nie załzawiony, cherlawy artysta, jakiego zafundował w „Pragnieniu miłości” Jerzy Antczak.
Nie można zapomnieć, że lwią część „Chopina” stanowią zdjęcia i reprodukcje miejsc, w których Chopin przebywał; ludzi, którymi się otaczał; wreszcie rękopisy czy autografy jego utworów. Wszystko podane w formule na tyle szlachetnej, że nie rażą nawet nieodłączne przy Chopinie landszafty dróg mazowieckich i wierzb.
Od kilku dni „czarny Tomaszewski” leży przy moim łóżku. Przeglądam książkę codziennie, zatrzymuję się tam, gdzie mi się przypadkiem otworzy. I zastanawiam się, czy Chopin mógł mieć lepszego ambasadora swojego dzieła.