Liszta fantazja, parafraza i wariacja

Rozmowa z Mieczysławem Tomaszewskim

Estetyczną, ale i artystyczną dychotomię dostrzegł już Balzac, który podobno kiedyś ujął to w zdaniu: „Liszt to diabeł. Chopin to anioł”. Pewnie przesadził, ale coś w tym jednak jest

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA NADZIEJA: W pierwszej części naszej rozmowy mówił Pan o współczesnym znaczeniu muzyki Schumanna. A w 2011 roku przypada 200. rocznica urodzin Franciszka Liszta. Sprawia słuchaczom i muzykologom sporo kłopotów.
MIECZYSŁAW TOMASZEWSKI
: Istotnie. Spójrzmy na to z najbardziej ogólnej perspektywy: poprzez jakie utwory i w jaki sposób wpisał się Liszt w historię muzyki? Jaką wartość ma jego muzyka współcześnie? Do czego odbiorca chce wracać?
Zacząć by należało od tego, że rejestr utworów Liszta jest olbrzymi. Napisał całe morze muzyki. Obszerna jej część to fantazjowanie, parafrazowanie i wariacje na temat muzyki cudzej. Szczególnie znaczące okazały się fantazje na temat pieśni Schuberta i Chopina, transkrypcje i parafrazy utworów Bacha, Beethovena, Wagnera i wielu innych, tych mniejszego kalibru, jak Auber, Weber, Meyerbeer. Nikt przed nim, ale także chyba nikt po nim nie opanował tak znakomicie sztuki improwizowania. Improwizowania, które następnie utrwalał w nutowym zapisie.
Improwizacja była czynnością, której się uczyło, tak jak uczyło się komponowania. Chopin improwizował na przykład na temat modnych aktualnie oper, takich jak „Biała dama” (Boildieau) czy „Cyrulik sewilski” (Rossiniego), na temat pieśni ludowych (Chmiel!) i śpiewek wodewilowych, takich jak „W mieście dziwne obyczaje” czy „Świat srogi, świat przewrotny”. Liszt także umiał to robić i to znakomicie. Był to zresztą zwyczaj przynależny epoce. Na koncertach, po wybrzmieniu utworów przewidzianych w programie, publiczność wprost domagała się improwizacji. Zadawano pianiście tematy, które ten musiał podjąć i – improwizując pod wrażeniem chwili – lepiej czy gorzej rozwinąć w ulotną kompozycję, owoc nastroju danego wieczoru. Liszt poszedł krok dalej: zaczął spisywać i wydawać swoje improwizacje, stały się utworami do dyspozycji innych. Tym samym podważył sens i zasadność uczenia się improwizacji: można było grać improwizacje „gotowe”. Grając fantazje i parafrazy Liszta, pianista współczesny uczy się, a potem gra coś, co zostało niegdyś zaimprowizowane bezpośrednio i spontanicznie. Czy słyszała Pani, żeby któryś ze współczesnych pianistów na koncertowej estradzie improwizował? A Lisztowskie parafrazy tematów z oper Mozarta lub pieśni Schuberta czy Chopina są w swoim rodzaju genialne.

Franciszek Liszt, 1886Do żelaznego repertuaru wpisała się „Sonata h-moll” i dwa koncerty fortepianowe.
W koncertach Liszt jest prekursorki, jeśli idzie o rozmach pianistycznej narracji. Jeszcze bardziej  – w odniesieniu do „Sonaty h-moll”. Nie byłoby jej wprawdzie, to oczywiste, bez obu wielkich sonat Chopina – b-moll i h-moll. Liszt cztery części sonaty sprzęgnął w jedną organiczną całość; części stały się tutaj fazami jakby na naszych oczach powstającej narracji. Był w tym niepowtarzalny i jedyny. Nikomu nie udało się powtórzyć tego zabiegu formalnego z rezultatem tak przekonywującym.
Liszt napisał też morze innej muzyki, w tym wiele utworów, które trudno byłoby sklasyfikować jako arcydzieła. Mimo że osiągały popularność zawrotną, jak na przykład niektóre z „Rapsodii węgierskich”. Natomiast w gąszczu utworów rozmaitego autoramentu, wśród utworów fortepianowych wykonywanych zbyt rzadko, trafić można na utwory godne najwyższej uwagi.
Takie jak cykl zatytułowany „Consolations”. Tu Liszt żegna się z tym, w czym najlepiej się czuł i co mu najlepiej wychodziło: z wirtuozerią. Przechodzi na stronę refleksyjności, skupienia liryzmu. Ten cykl zdumiewa! Kompozytor, o którym można powiedzieć, że bywał „dźwiękowo rozgadany” – przecież w niektórych fantazjach i parafrazach obok części ciekawych i frapujących trafiają się partie puste – tutaj nie boi się, by kazać wirtuozerii zamilknąć. Porzuca ją na rzecz narracji lapidarnej. W trzeciej części cyklu, w „Nokturnie Des-dur”, składa przy tym hołd Chopinowi – czego wprawdzie wprost nie wypowiada (choćby przez stosowną dedykację). Ale to, że Chopinem podszyty jest ten utwór, czuje się od pierwszego taktu! Przecież Liszt wybrał dla swego nokturnu nawet tę samą co Chopin tonację. Mimo że chodzi o  niewątpliwe naśladownictwo, owo „imitowanie” jest tak doskonałe i niezależne, że można mówić o kongenialności.

Mieczysław Tomaszewski

Ur. 1921, muzykolog, teoretyk muzyki, edytor. W latach 1965-1988 dyrektor Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, inicjator Encyklopedii Muzycznej PWM. Od 1959 roku wykłada w Akademii Muzycznej w Krakowie. Znawca muzyki romantycznej, autor wielu prac poświęconych Fryderykowi Chopinowi (m.in. „Kompozytorzy polscy o Fryderyku Chopinie”, 1959; „Muzyka Chopina na nowo odczytana”, 1996; „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, 1998), pieśni romantycznej i współczesnym kompozytorom polskim, głównie Krzysztofowi Pendereckiemu.

17 listopada 2011 roku prof. Mieczysław Tomaszewski skończył 90 lat.

Po Liszcie pozostał też ogromny zbiór „Années de pèlerinage”…
... który z pewnością ma swoich wyznawców. „Lata pielgrzymowania” to swoiste kompendium, bedeker po Italii i Szwajcarii, po szwajcarskich górach i dolinach, po włoskich dokumentach dawnej kultury. Każdy przystanek w tej wędrówce, każdy zachwyt, każde wzruszenie – czy to przy kapliczce Wilhelma Tella, czy to przy cyprysach otaczających rzymską Villę d’Este –  zostają przez Liszta muzycznie wyrażone i utrwalone. Powstają utwory, które stały się  przedtaktami do muzycznego „malarstwa” Debussy’ego, tego zaprezentowanego w jego „Images”, „Estampes” i „Préludes”. Inne partie lisztowskich wędrówek powstały jako rezonans, muzyczny odgłos lektury wierszy Petrarki, Dantego. Inna rzecz, że podobnych „ksiąg” dokumentujących wędrówki w historycznym czasie i kulturowej przestrzeni mogłoby powstać i cztery, pięć i więcej… I niczego by to nie zmieniło. Bo bez „Années de pèlerinage” mógłbym żyć. Bez „Consolations” czy „Sonaty h-moll” – nie umiałbym.

A co z większymi formami?
W repertuarze muzyki kameralnej Liszt nie istnieje. W symfonicznej – tak; każdy leksykon wymienia choć parę poematów symfonicznych, których Liszt był zresztą prekursorem. Mamy więc na przykład „Prometeusza”, „Orfeusza”, „Hamleta” i „Mazepę”, a dalej „Walkę Hunów” i poemat najsłynniejszy, „Preludia”, na koniec zaś dwie programowe symfonie: „Faustowską” i „Dantejską”. Tego wszystkiego Chopin jeszcze nie znał. Nawet tego najwcześniejszego utworu, który stał się poematem najbardziej popularnym. Chodzi o „Preludia” – utwór, który jednym wydaje się być banalny, dla innych staje się dziełem ważnym dla historii gatunku. Bez niego nie byłoby poematów Ryszarda Straussa. U jego podstaw stoi filozoficzno-medytacyjny wiersz Lamartine’a, ale w słuchaniu jego treść schodzi na plan dalszy, muzyka jest bowiem strukturalnie samodzielna, daleka od dosłownej ilustracyjności i ostatecznie tylko ją się pamięta. Tu Ryszard Strauss, autor „Tako rzecze Zaratustra”, znalazł to, co w swoich poematach symfonicznych doprowadził do szczytu i ideału. Otóż takiego Liszta Chopin nie mógł jeszcze znać, dlatego można mu wybaczyć słowa, jakie wypowiedział kiedyś pod adresem przyjaciela: „Będzie on może kiedyś deputowanym, może nawet królem w Abisynii albo w Kongo, ale co się motywów jego kompozycji tycze…”.

Jest w tym jakaś przewrotność. Chopin nie poznał wielkich dzieł Liszta...
Nie mógł ich znać, bo ich jeszcze nie było. Nie można jednak zapomnieć, że znakomitych osiągnięć Liszta nie byłoby bez Chopina. „Programowy”  charakter lisztowskiego poematu symfonicznego czerpie impulsy z „programowej” twórczości Berlioza, ale jego narracyjna struktura ma swe źródło w fortepianowych balladach Chopina.

Kim dla Chopina był Liszt?
Przede wszystkim wspaniałym pianistą. W jednym z listów do Ferdynanda Hillera pisze: „W tej chwili Liszt gra moje etiudy. Chciałbym wykraść mu sposób, w jaki to czyni”. I nie był to zwrot kurtuazyjny. Chopin sam był wyśmienitym pianistą, chociaż uprawiał pianizm innego charakteru. We wspomnieniach Józefa Brzowskiego, kolegi Chopina z Warszawy, trafić można na relację z jednego z pierwszych spotkań Chopina z Lisztem. Chopin zagrał podobno wówczas, w nowo poznanym środowisku, cykl swoich etiud opus dziesiąte (jeszcze niewydanych). I Liszt, usłyszawszy je, na parę tygodni  zniknął z Paryża. Był zaszokowany. Ale jak wrócił, grał je tak, że Chopina zadziwił. Jemu zresztą zostały poświęcone.
To była trudna przyjaźń. Bardzo się od siebie różnili. Przede wszystkim stopniem kultury – Chopin uznawany był powszechnie za arystokratę ducha, a Liszt… Podobno kiedyś – kto chce niech wierzy – Chopin użyczył mu swej  garsoniery na spotkanie z pewną damą. Liszt zostawił łoże w nieładzie. Dla Chopina była to sprawa honoru i wysokiej kultury; przyjaźń została nadwyrężona. Ale to oczywiście tylko plotka… Jako świadectwo przyjaźni służyć może książka, jaką napisał Liszt o Chopinie, po jego śmierci. Przez wielu współczesnych uznana została za kontrowersyjną. Uważano, że Liszt ją napisał, by niejako ustalić kanon pisania o nim. Był też wreszcie Liszt autorem pewnej słynnej recenzji. W superlatywach zdał wówczas sprawę z koncertu, jaki dał Chopin w roku 1841 w Sali Pleyela. Pisał o entuzjastycznej reakcji zebranej tam „arystokracji krwi, pieniądza, talentu i urody”. Ale charakter gry Chopina – mimo wielu ładnych słów – pomniejszył, ukazując go jako znakomitego pianistę, lecz kameralnego, sprawdzającego się nie w sali koncertowej, a w salonie. Tak to zinterpretował niedawno znakomity szwajcarski chopinolog Jean-Jacques Eigeldinger, w silnie udokumentowanym tekście. Krążyła zresztą anegdota, dotycząca reakcji samego Chopina na ową „przychylną mu” recenzję. Na czyjąś informację o recenzji Liszta, wyrażoną przez popularną metaforę: „on zbudował panu królestwo” („un bon royaume”), Chopin, któryn już widać znał jej treść, miał odpowiedzieć: „Tak, w swoim cesarstwie” („dans son empire”).

Edgar Hanfstaengl, „Liszt przy pianinie”Wróćmy jeszcze do książki Liszta o Chopinie. Kiedy czyta się słowa Liszta dziś, zaskakują one nabożnym wręcz stosunkiem do przyjaciela. „Ulegając osobistemu urokowi Chopina, nie miało się sposobności do refleksji. Wszystko w nim było tak harmonijne, że – żadnego komentarza. W jasnym spojrzeniu niebieskich oczu więcej było dowcipu niż rozmarzenia: miły, łagodny uśmiech nigdy nie miał w sobie goryczy” – pisze o Chopinie Liszt.
Ta biografia jest przedziwną mieszaniną faktów i zmyśleń. Nie wiemy poza tym, niestety, co w książce tej pochodzi od samego Liszta, a co napisała za niego księżna Karolina Wittgenstein (z domu: Iwanowska), jego ówczesna przyjaciółka. Przypuszcza się, że to od niej pochodzą partie tyczące mazurka i poloneza, a być może także polskich dam. To, co sam Liszt napisał o Chopinie, przepełnione jest podziwem i serdeczną przyjaźnią. Jako człowiek i artysta pozostał Chopin w pamięci Liszta „duszą czystą”, „wzorem moralności”, wysublimowanego człowieczeństwa. W tych stwierdzeniach streszcza się stosunek Liszta do odmiennego przecież stylem i charakterem przyjaciela i nie ma powodu, by wątpić w ich szczerość.
W odniesieniu do twórczości – obok podziwu i zachwytów – pojawiają się też u Liszta zarzuty. Uważał, że Chopin był niedościgłym mistrzem fortepianowej miniatury, ale że wielkie formy, jak koncerty czy sonaty, nie wychodziły mu najlepiej. A Chopin „późny”, ten od „Poloneza-Fantazji” i „Barkaroli” począwszy, był dla Liszta nazbyt ekspresjonistyczny, muzyka niosła w sobie widoczne ślady rozwijającej się w nim choroby. Potrafił jednak ten sąd odwołać. Uczynił to na jednym z kursów pianistycznych w Weimarze, przyznając, że utworów tych, arcydzielnych, wówczas nie rozumiał, że musiał do nich dojrzeć. Osobiście biografię Liszta lubię i cenię. Rysuje w niej Chopina jako osobę żywą i  prawdziwą.
A co do momentów krytycznych: również i sam Liszt sporo się z powodu Chopina mógł nacierpieć. Któregoś roku, chyba w 1844,  zjechali się w Paryżu, by dać serię koncertów w tym samym czasie, Liszt i Thalberg – dwaj pianiści uznani za najwybitniejszych wirtuozów swoich czasów. Koncerty odbywały się na przemian, było to coś na kształt pianistycznych igrzysk. Pisał o tym wspaniale Heine; ale nie potrafił do swojej  recenzji nie włączyć osoby Chopina. To on był dla poety punktem odniesienia.
Zdarzały się także recenzje niepozbawione humoru. Już parę lat wcześniej, w roku 1838, można było w „Revue et Gazette Musicale” przeczytać opinię  jednego z renomowanych paryskich recenzentów: „Na pytanie, kto jest pierwszym pianistą świata, Liszt czy Thalberg, odpowiedź jest jedna: Chopin”. Nie zapomnijmy, że estetycznie Liszt i Chopin żyli w odmiennych światach. Jak relacjonuje wspomniany już Brzowski, nie lubili też występować wspólnie na jednym koncercie. Jakby unikali konfrontacji… Estetyczną, ale i artystyczną dychotomię dostrzegł już Balzac, który podobno kiedyś ujął to w zdaniu: „Liszt to diabeł. Chopin to anioł”. Pewnie przesadził, ale coś w tym jednak jest.