Koncertowe płyty
Keitha Jarretta

Marta Nadzieja

Gdy myślisz Jarrett solowy, myślisz: Kolonia, Osaka, Bregencja, Lozanna, Wiedeń, Paryż… Kiedy wracasz do któregoś z koncertów, nuty nieuchronnie odsyłają cię do tej jednej przestrzeni, miejsca i czasu

Jeszcze 2 minuty czytania

Początek solowej drogi Jarretta to „Facing you” – pełen żaru i pasji portret pianisty, którego najbardziej interesuje melodia. Potem jest czas Kolonii, największego komercyjnego sukcesu pianisty. Erupcja radości, swady i muzycznej żarliwości. Podobne oblicze Jarrett uchyli przed słuchaczem jeszcze tylko raz – w pełnej humoru, stylizowanej na barokową modłę miniaturze z „The Concerts” (part II). Przyczynki budowania melodii, jej mechanizm i tryby – do tego muzyk będzie dochodził na kolejnych solowych albumach. Tu należałoby przeprowadzić pewną cezurę. Jarrett z lat siedemdziesiątych, z odsłony japońskiej, z Bremy czy Lozanny, to Jarrett przydymiony, ukryty. Brzmienie, które wówczas osiągnął, już na zawsze będzie odsyłało do tamtych płyt. Zaświadczają o tym choćby albumy z recitalami zarejestrowanymi w Osace, Sapporo, Kioto (wydane jako „Sun Bear Concerts”) czy koncert z Bremy („Solo Concerts Bremen/Lausanne”).

Keith Jarrett, „Paris/London Testament”.
ECM/Universal Music Group 2009
Najbardziej dramatyczne i epopeiczne (heroiczne?) są chyba albumy z lat dziewięćdziesiątych, na których odbiorca dostaje improwizację skondensowaną do bólu. Jej forma każe się zatrzymać i zapytać: czy to na pewno improwizacja, a nie wcześniej przygotowany utwór?

Czuć to zwłaszcza w koncercie paryskim. Gdybym miała wskazać frazy, które stanowią o Jarretcie z tamtych lat, byłyby to takty otwierające album nagrany w Paryżu. To przysłowiowe „wszystko albo nic”. Albo kupujesz szczerość Jarretta, albo wzruszasz ramionami, myśląc, że masz do czynienia z kolejnym kuglarzem klawiszy, który na dodatek wygrywane frazy opatruje irytującym podśpiewywaniem. Ale gdyby nie zaśpiew Jarretta, koloński koncert nie byłby tym, czym jest…

Rejestracja w Wiedniu to koronkowa i misterna robota kogoś, kto w pełni kontroluje swój instrument. Takie właśnie odczucia budzą dwie rozbudowane części, w których nie ma miejsca na zbędne nuty. O ile druga partia jest potoczystym monologiem rezygnacji i chłodu, o tyle pierwsza część wręcz irytuje leniwie ciągnącą się narracją, która niespodziewanie przechodzi w szostakowiczowsko-prokofiewowskie harmonie. Ale nie popadajmy w przesadne bałwochwalstwo. Dla jednych będzie do tylko prokofiewszczyzna i szostakowiewszczyzna, dla innych asumpt do dalszych muzycznych poszukiwań.

Ukoronowaniem eksperymentów jest koncert z La Scali, w którym muzyk starannie wypracowaną przez siebie tonalność i brzmienie wywraca na drugą stronę. Nic dziwnego, że na kolejny solowy projekt kazał czekać osiem lat.

„Testament” Keitha Jarretta

Po długoletniej przerwie spowodowanej przewlekłą chorobą, pianista powrócił do tradycji swoich improwizowanych recitali. Solowy come back nastąpił w 2005 roku płytą „Radiance” z koncertami z Osaki i Tokio. Jarrett wielokrotnie podkreślał, że japońska publiczność odbiera jego koncerty w sposób zupełnie inny niż audytoria europejskie czy amerykańskie. Wydana ostatnio płyta to powrót artysty na europejskie sceny. „Testament” zawiera trzy występy z Paryża i Londynu (gdzie Jarrett nie grał od wielu lat), zarejestrowane w październiku i listopadzie 2008 roku. Recenzenci przyjęli jego występy entuzjastycznie, pisząc o nim jako „powracającym proroku klawiszy”, a reakcję publiczności określili jako „ekstazę”.

Z biegiem lat słychać stylistyczną polemikę Jarretta z Jarrettem. Z jednej strony królują wciąż trudne, nieoczywiste formuły, ale z drugiej jest też miejsce na prostotę i na melodię. Ale mniej już w Jarretcie cierpliwości, a więcej zapalczywości. Jakby chciał wygrać jak najszybciej to, co zaczął. Może dlatego jego koncerty nie rozrastają się już do rangi fortepianowych esejów, tylko stają się muzycznymi felietonami, z wyraźną pointą i nieoczekiwaną konkluzją. W albumie „Carnegie Hall” (wydanym w 2006 roku) przeważa akordowa, groźna i zamknięta struktura. Więcej tu kontrastów, wewnętrznych skrajności, klawiszowych „szpileczek”, bo pianista wyraźnie preferuje górne rejestry instrumentu. Jest też mroczno, bo Jarrett chętnie sięga w basową otchłań fortepianu. Lubuje się w mozolnym cyzelowaniu, dłubaniu w zarysie frazy. A w ostatnich frazach może sprawiać wrażenie pianisty nerwowego, lekko rozedrganego i nieobecnego.

Solową pianistykę Jarreta z początków jego kariery od teraźniejszej dzielą lata świetlne. Zniknął młodzieńczy wigor i żywioł. Zniknęło przydymione brzmienie. Pojawił się za to czysto konceptualny i geometryczny twór, brzmienie kanciaste, ostre. Dlatego pomostem dla obu estetyk jest obszerny trzypłytowy „Testament”. To pianistyczne curriculum vitae pianisty. Punkt po punkcie przeprowadza cię po swojej koncertowej trajektorii. Jesteś w Osace, Paryżu, Tokio i Sapporo. Potem znowu w La Scali i Wiedniu. Potem w Bremie i Lozannie. Zanim postawisz pytanie, jaki będzie następny album, przywołaj tytuł wspaniałej koncertowej płyty „Always let me go”, którą Jarrett nagrał ze swoim triem.

Gdy kiedyś pisałam sylwetkę Zbigniewa Mentzla, wybitnego felietonisty, przyjaciela Leszka Kołakowskiego, pisarz zaprosił mnie do domu. Rozmawialiśmy w jego gabinecie, a w tle grał Jarrett. Był to jeden z sześciu japońskich koncertów, wydany w boksie jako „Sun bear concerts”. Za każdym razem, kiedy słyszę frazy z Sapporo, przypominam sobie to spotkanie i Mentzla, który podsumował naszą rozmowę słowami: „Między nami jest sztucznie”.