„Jasmine”
Keitha Jarretta

Marta Nadzieja

Jest w grze Jarretta coś, czego nie słychać było już od dawna. Tkliwość? Czułość? Wzruszenie? Poza tym Jarrett znalazł osobliwą metodą na odkurzenie jazzowych klasyków. Im jest starszy, tym gra je spokojniej

Jeszcze 1 minuta czytania

Maj znaczy Jarrett. Ten wybitny pianista co roku – pod szyldem ECM – przywołuje wiosnę. I przypomina, że samotność najdotkliwsza jest w maju, w perspektywie wybuchającego jaśminu. Maj to Jarrett raz solowy, raz zespołowy. Teraz, w duecie z Charliem Hadenem, gra standardy. Który to raz już z kolei?

Nie o ilość jednak chodzi, a o fakt, że po latach wracają do siebie dwa bieguny – bieguny muzycznej samotności. Keith Jarett przyzwyczaił już do odległych muzycznych wędrówek, także ze swoim triem. Tym razem do samotni nie dopuścił Jacka de Johnette ani Gary’ego Peacocka. Tylko znużonego Hadena, który towarzyszy pianiście niespiesznie, ledwie zaznaczając kontur frazy, zwłaszcza w „No moon at all”.

„Jasmine”. Keith Jarrett (fortepian), Charlie Haden (kontrabas),
ECM / Universal 2010
Ale jest też w grze Jarretta coś, czego nie słychać było już od dawna. Tkliwość? Czułość? Wzruszenie? Bo jak wytłumaczyć oszczędne i skupione intro do nieśmiertelnego „One day I’ll fly away”, które po latach w wykonaniu Randy Crawford zaczynało brzmieć jak sentymentalny ulepek łez?

W natłoku kolejnych nawałnic płyt ze standardami Jarrett znalazł osobliwą metodę na odkurzenie jazzowych klasyków. Im jest starszy, tym gra je spokojniej. Bo jeśli porównać żywiołowe i porywające odczytania z triem na płytach „Standards vol. 1” i  „Standards vol. 2”, to „Jasmine” zarejestrowane jest przynajmniej w tempie adagio. Jarrett starzeje się razem z jazzowymi evergreenami.

„Jasmine” to ten rodzaj muzycznego dialogu, w którym najważniejsze rzeczy rozgrywają się między słowami. Nie musisz oglądać zapisków z sesji obu muzyków, żeby wiedzieć, jak się zachowywali. Każdy wpatrzony przed siebie. Żadnych spojrzeń ani żadnej mimiki. Żadnych gestów. Jest tylko muzyka.