Liszt
według Buniatishvili

Marta Nadzieja

Gruzinka Khatia Buniatishvili zaczyna Lisztem sennym, dla niektórych wręcz irytująco nostalgicznym. Niemal na jednym oddechu przechodzi z liryki do epiki. A „Sonata h-moll” to w jej ujęciu narracja linearna

Jeszcze 1 minuta czytania

„An Robert Schumann. Sonate. Erschienen 1854. Franz Liszt. Lento assai. Allegro energico…” – tak anonsowane są pierwsze takty „Sonaty h-moll” w wydaniu C.F. Petersa. W podtytule dodać by można: wszystko.

Znam osoby, dla których literatura fortepianowa to tylko „Sonata h-moll” Liszta. I takich, którzy ogromną twórczość kompozytora sprowadzają tylko do tego dzieła. Nawet najbardziej przeciętni pianiści przestają nimi na chwilę być, kiedy na oczach innych próbują grać tę sonatę. Dlatego wykonania sonaty h-moll  s i ę  z a p a m i ę t u j e – nawet te najsłabsze.
W tym utworze jest już coś demonicznego i złowieszczego. „Sonatę h-moll” Liszta wyznaje się jako dzieło totalne. Albo, albo. Nic pomiędzy. Podobnie jest z interpretacjami. Raczej nie rozkłada się sonaty na cząstki elementarne. Albo to wykonanie, albo żadne.

Khatia Buniatishvili, „Franz Liszt”.
1 CD, Sony Masterworks 2011.
Gruzińska pianistka Khatia Buniatishvili na swoją pierwszą płytę wybrała utwory Franza Liszta. Taki wybór w roku kompozytora można by uznać za koniunkturalne posunięcie. Trudno jednak posądzić o takie wyrachowanie młodą, bo urodzoną w 1987 roku artystkę, która lisztowskim albumem dopiero debiutuje, idealnie wpisując się w konwencję albumów typu „tribute to Liszt”. Rok Lisztowski minął właśnie półmetek i można zauważyć, że w lisztowskim repertuarze pojawia się przede wszystkim właśnie „Sonata h-moll”, okraszona utworami dobieranymi trochę na zasadzie przypadku. Podobnie jest u Gruzinki. I dobrze. Spragnionych monograficznego, metodycznego, monotematycznego Liszta odesłać należy do benedyktyńskiego dzieła Lesliego Howarda.

Gruzinka napięcie buduje powoli i pewnie. Zaczyna Lisztem sennym, dla niektórych wręcz irytująco nostalgicznym. Jej nokturn z „Liebestraum” brzmi elegancko, stylowo, pyłkowo. Niemal na jednym oddechu przechodzi z liryki do epiki. „Sonata h-moll” to w jej ujęciu narracja linearna, uj�ta w całość, co czuć już od pierwszych taktów.

Buniatishvili wie, co zrobić z początkowymi pauzami. Snucia motywów nie zaczyna, jak większość, od wahania, roztrząsania. Niemal z miejsca, może samozwańczo, może z pychą, udziela sobie odpowiedzi na pytanie, którego może i u Liszta nie ma. W tym przekornym, niepozbawionym młodzieńczego buntu założeniu jest jakaś logika. Buniatishvili nie pochyla się nad Lisztem z namaszczeniem, ona się z nim mierzy jak ktoś, kto nie ma nic do stracenia.

I wie, co zrobić z końcowymi pauzami. Utwór Liszta, w którym rozlewają się chyba wszystkie możliwe fortepianowe stany, może drażnić właśnie nagromadzeniem, przesadą, naładowaniem. Buniatishvili ostatnimi, dosadnie zagranymi nutami, ostatecznie i nieodwołalnie rozbraja ten utwór z niedomówień i niedopowiedzeń. Początek i koniec. Nieuchronne. Przez to pewne.

Liszt Buniatishvili to przede wszystkim Liszt miscellanea. Nawet jeśli decydował o tym wspomniany już przypadek. Pianistka sięga po utwory oczywiste („Walc Mefista”) i nieoczywiste (lisztowskie transkrypcje „Preludium i fugi a-moll” Bacha czy „La lugubre gondola”), a w jej grze próżno uświadczyć interpretacyjnej kalkulacji czy technicznego majstrowania. W roku naporu Lisztowskich nagrań to oznaka artystycznej osobności.