Mariza,
„Fado traditional”

Marta Nadzieja

Najnowszy album Mariza zatytułowała po prostu „Fado traditional”. Anonsowany jako radykalny zwrot ku korzeniom gatunku nie do końca usatysfakcjonuje tych, którzy szukają źródeł tradycyjnego fado

Jeszcze 1 minuta czytania

Powiedzieć to trzeba na początku, by potem nie było logicznych nieścisłości. Niektórzy chcą widzieć w Marizie następczynie Amálii Rodrigues – absolutnej ikony fado. Wokalistka, w żyłach której płynie mozambijska krew, nigdy nią nie będzie. Dlaczego? Bo trudno ścigać się z legendą. Bo mimo niekwestionowanego talentu, z jej obecną pozycją Mariza nie zdobędzie się na taką przekorę co Dulce Pontes czy nawet Katia Guerreiro.

Mariza, „Fado traditional”. 1 CD, EMI 2011.Mariza sięga do klasyki. Na „Fado traditional” nie brakuje utworów do słów Fernando Pessoi, Jorge Fernando czy wspomnianej już Amálii Rodrigues. Gmerając w źródłach, pieśniarka potrafi zaskoczyć już w pierwszym utworze. „Fado vianinha” frapuje kameralnością (Marizie towarzyszy jedynie gitara portugalska) i… swadą. Ten, kto kojarzy wokalistkę z rozlewnymi, melodramatycznymi interpretacjami, po pierwszych dźwiękach „Fado vianinha” mógłby pomyśleć, że się przesłyszał.

To jednak dopiero początek. W kolejnych pieśniach pobrzmiewają ingrediencje, których do tej pory na płytach Marizy próżno by uświadczyć. Jest więc dialog człowieka z instrumentem („Ai, Esta Pena de Mim”). Jest przejmujące, retoryczne odczytanie tekstu („Na rua da silencio”). Jest wreszcie pełna namysłu wokalna rozmowa, która jest tak naprawdę monologiem  („Promete, Jura”).

Jest coś jeszcze. „Fado traditional”, który zgodnie z tytułem powinien skrępować Marizę gorsetem tradycji, paradoksalnie dodał jej coś, czego nie miała wcześniej. „Tradycyjne fado”  z d e m o k r a t y z o w a ł o  Marizę. Bo jeśli coś mogło zniechęcać w poprzednich muzycznych odsłonach fadisty, to jej wszechmocny głos. Zbyt dramatyczny. Zbyt wielki. Zbyt monotonny.

Jest coś jeszcze. Na poprzednich albumach – „Transparente” czy „Fado Curvo” – Mariza wydaje się autokratką totalną. Jest tylko ona. A raczej jej głos. Tymczasem ostatnia płyta została skrojona tak, że chcąc nie chcąc Mariza musiała zrobić miejsce dla innych. Zapamiętajmy choćby Ângelo Freire, który bezbłędnie panuje nad klasyczną gitarą portugalską.

Zamknięte i do bólu skondensowane utwory – choć są klasykami gatunku – brzmią w tej odsłonie znacznie lżej, zaczepnie. Dzięki temu słucha się tego fado nie jako lamentacji znad porto w ciemnej piwnicy. A smutek wpisany w gatunek (saudade) nie ewokuje kolejnego smutku. A ten, którego heurezą jest fado, potrafi obrócić w gruzy. Kto przesłuchał którąkolwiek płytę Amálii Rodrigues wie, o czym piszę. Jeśli Amália pojawiała się ona w „Zeszytach” Ciorana, to tylko w kontekście najczarniejszej z czarnych rozpaczy.

A na koniec uwaga natury konfekcyjnej. Do tej pory Mariza, prezentując swój nasycony patosem i dramaturgią repertuar, występowała w długich, powłóczystych sukniach, z wyrazistym makijażem. Czy nowe, bardziej słoneczne niż do tej pory aranżacje sprawią, że wokalistka sprzeniewierzy się tradycji, wedle której fadista ma występować w czarnej sukni? Czy zobaczymy ją… w pastelach? A nawet w bieli?