„Horowitz
plays Liszt”

Marta Nadzieja

Wydawać by się mogło, że Horowitz zarejestrował niemal wszystkie utworu Liszta. Tymczasem – jak wynika z badań Francuza Maxa Massei – Horowitz utrwalił ledwie 55% jego twórczości, podczas gdy Schumanna niemal 85%

Jeszcze 1 minuta czytania

Vladimir Horowitz uchodzi nie tyle za ostatniego spadkobiercę tradycji wykonawczych Franza Liszta, co wręcza za ambasadora jego twórczości. Pianista włączył jego utwory do swojego programu w momencie, kiedy Liszt uznawany był za wirtuozowskiego hochsztaplera, a wykonywanie jego kompozycji brano za zły gust. Muzyka autora „Rapsodii węgierskich” stanowiła lwią część koncertowego repertuaru Horowitza i wydawać by się mogło, że pianista zarejestrował niemal wszystkie utworu Liszta. Tymczasem – jak wynika z badań Francuza Maxa Massei – Horowitz utrwalił ledwie 55% twórczości Liszta, podczas gdy Schumanna niemal 85%. Z wieloma z utworów Horowitz mierzył się kilka razy, a konfrontacja różnych interpretacji jest w jego przypadku doświadczeniem fascynującym.

„Horowitz plays Liszt”. 4 CD, Sony Classical 2011Najważniejsze dla jego repertuaru utwory zbiera wydany niedawno box „Horowitz plays Liszt”. Najbardziej frapujące wydaje się tu porównanie wykonań jednego utworu. Sonatę h-moll nagrał Horowitz dwa razy – w 1932 i 1978 roku. Każdy, kto zna choćby i pierwsze takty dzieła Liszta wie, że to utwór wprost idealny dla rąk Horowitza. I czuć to od samego początku – ogrom dźwięków nie ma przed artystą tajemnic, a w nagraniu z 1932 roku porywająca jest wręcz artykulacja i zagadkowe piana w częściach, które inni pianiści zwykli traktować obojętnie.
Do Sonaty h-moll Horowitz nie wracał przez wiele lat. Po jednej z dłuższych przerw od koncertów głośno wyrażał obawy co do tego, czy jeszcze powinien sięgać po ten utwór. „To powinni grać młodsi ode mnie, sprawniejsi i silniejsi” – miał powiedzieć. W 1978 roku nagrał ponownie dzieło Liszta, nie dodając do interpretacji w zasadzie nic nowego (może poza ostrzejszymi niż kilkadziesiąt lat wcześniej oktawami). To tylko potwierdza, że całe życie nosił w sobie jedno, idealne odczytanie dzieła.

Inne lisztowskie znaki firmowe played by Horowitz? „Walc Mefisto” (nikt poza Horowitzem nie bał się pokazać zamierzonej przez Liszta groteskowości i pokraczności rzeczonego biesa), „Valee d’Obermann” (Horowitz wręcz „pisze” na klawiszach historię Liszta), czy absolutnie natchniony „Valse oubliee” nr 1.

Spośród rapsodii węgierskich ważne miejsca w twórczości Horowitza zajmują dwie (2. i 6.), w których emblematyczna staje się filozofia artysty: szczypta humoru, szczypta brawury, szczypta dezynwoltury… W zapisie nutowym drugiej pianista trochę „pomajsterkował”, dodając niby od niechcenia kilka kadencji i harmonii. Pusta, obliczona tylko na wirtuozowski efekt alchemia? Możliwe, skoro Horowitz mawiał, że to najtrudniejszy z utworów, jaki kiedykolwiek wykonywał. Szósta to triumf szyderczego humoru nad pustą wirtuozerią. Jak relacjonuje Herold Schonberg, Horowitz miał powiedzieć o swoim wykonaniu: „Było niesforne! Postanowiłem zagrać tak szybko, jak nigdy dotąd. Jak dzikus!”. I tak brzmi też jego interpretacja dzisiaj.

Są wreszcie niezmiennie frapujące nagrania „Consolation”. Uznane przez prof. Tomaszewskiego za najpiękniejsze wyimki z twórczości Liszta, Horowitz gra zjawiskowo. Dlaczego? Bo pianista, który pilnował, by interpretacje nie zdradzały nic z jego emocji, tu mimowolnie odsłania nieznane do tej pory liryczne oblicze.

Do szczególnie osobliwych, ale jednak cymeliów należy zaliczyć „Scherzo” i „Marsz”. Nie zapominajmy też o słynnych horowitzowskich transkrypcjach. Do najsłynniejszych należy bezsprzecznie 15. rapsodia z „Marszem Rakoczego” i pełen zjadliwej ironii „Marsz weselny” Mendelssohna. Ciekawe, czy Horowitz zagrałby go na swoim ślubie…