„Alcina”
według Minkowskiego

Marta Nadzieja

Opera Rara przyzwyczaiła już słuchaczy do batalistyki wokalnej, ale śpiewacy wykonujący „Alcinę” poszli dalej. W czasie trzech aktów „grały” nie tylko ich głosy, ale i ciała

Jeszcze 1 minuta czytania

Abstrahując od wszystkich absurdów komunikacyjnych, na jakie natrafia się na trasie Warszawa-Kraków (logika remontowania poszczególnych odcinków na tej trajektorii godna jest osobnego tekstu), powiedzieć trzeba jedno: Opera Rara nie zawodzi. A wspaniała, by nie powiedzieć jedna z najwspanialszych opera Haendla zyskała tu ramy, jakich próżno szukać na płytowej rejestracji Alana Curtisa.

 

G. F. Haendel, „Alcina”. Marc Minkowski (dyr.), Capella Cracoviensis Vocal Ensemble, Les Musiciens du Louvre-Grenoble, Filharmonia Krakowska, 7 października 2011 (w cyklu Opera Rara).

„Alcina” powstała w szczególnym w życiu Haendla momencie. Wobec knowań i intryg zawistnego dworu część włoskich śpiewaków opuściła kompozytora, który dodatkowo borykał się z problemami finansowymi i logistycznymi. Z pomocą przyszedł mu John Rich, który na deskach Covent Garden umożliwił autorowi „Juliusza Cezara” wystawianie dwóch tytułów tygodniowo.
W 1735 roku Handel wystawił dwa arcydzieła: „Alcinę” i „Ariodante” (frapującej rejestracji tej ostatniej dokonał przywoływany już Alan Curtis, ale o tym wkrótce). Oba nawiązywały do wątków poematu Ariosta „Orlando szalony”, co okazało się wiążące dla rozwiązań muzycznych, jakie zastosował Haendel. W „Alcinie” pełno jest nieoczekiwanych, widowiskowych zwrotów akcji i „wyścigów” po głosy.

„Alcina”, Opera Rara Kraków / fot. Grzegorz Ziemiański

Do Krakowa dojechał wreszcie Mark Minkowski (w ubiegłym roku premiera nie doszła do skutku, bo artyści nie byli w stanie dolecieć do stolicy Małopolski) i jego Les Musiciens de Louvre-Grenoble.
O tym wybitnym dyrygencie powiedziano chyba już wszystko, ale warto wspomnieć o właściwości, która ujawniła się tego wieczoru. Minkowski to dyrygent, który swoim przyjaznym, ufnym stosunkiem do artystów, minimalizuje dystans na poziomie orkiestra/wykonawca do zera. I wszystko to słychać już od uwertury, która prażyła się od pomysłów, suspensów i radości (w dalszych częściach wspaniale prezentował się chór Capelli Cracoviensis).
Poczucie humoru zresztą nie opuszczało Minkowskiego do końca, kiedy z dyrygenta zamieniał się w kierownika ruchu scenicznego i kordialnym gestem zachęcał artystów, by po skończonej arii jeszcze raz wyszli na scenę do publiczności.

Opera Rara przyzwyczaiła już słuchaczy do batalistyki wokalnej, ale śpiewacy wykonujący „Alcinę” poszli dalej. W czasie trzech aktów „grały” nie tylko ich głosy, ale i ciała.
Sztafetę gestów rozpoczęła nieoceniona Ann Hallenberg w arii „Di te me rido”. Do jednych z najczęściej oglądanych na deskach Opera Rara należą Veronica Cangemi i Romina Basso. Zwłaszcza do tej ostatniej zaraz po pierwszych gestach zapałać można niebezpiecznym afektem.
Gestach? Tak, bo najpierw są celowo, z pełnym namysłem przerysowane ruchy ciała, a potem dochodzi reszta. Głos. Basso śpiewa nawet wtedy, kiedy nie otwiera ust. To paradoksalne, bo jej świdrujący, migotliwy w dolnych rejestrach mezzosopran czasem wydaje się… dodatkiem do niej samej. Aktorstwo ciała zderzone z aktorstwem głosu rozsadza ramy opery. Zwłaszcza, kiedy śpiewaczka takiej klasy występuje w prawdziwie szmaragdowej sukni.
Jolanta Kowalska jako Oberto początkowo nie przekonywała, by z czasem zauroczyć rześkim słodkawym sopranem, przywołującym młodą Nancy Argentę. Królową nocy okazała się natomiast Inga Kalna, która z estetyką operowych „top-model” nie ma zbyt wiele wspólnego, a która z taktu na takt stawała się coraz wyrazistsza (aria „Si, non quella, non piu bella”), dramatyczna do bólu.

„Alcina”, Opera Rara Kraków / fot. Grzegorz Ziemiański

Opera Rara ma jedną niebezpieczną cechę: niebywale zaostrza apetyty na to, co dalej. Już w czasie spektaklu człowiek roi sobie „listę marzeń”. Co chciałoby się usłyszeć w następnych odsłonach? Rzeczonego „Ariodante”? „Germanico” z Sarą Mingardo? A może „Griseldę” Vivaldiego? A może „Bellérophon” Lully’ego? A może…

Nie wiem, jaka będzie Opera Rara w okrutnym mundialowym 2012 roku, ale wiem, że w grudniu 2011 na prawykonanie „L’Oracolo in Mesenia” Vivaldiego lecę samolotem.