Fado wychodzi z cienia Amalii Rodrigues. Trzeba urodzić się w Portugalii, albo porozmawiać z Portugalczykiem, żeby uświadomić sobie, że śpiewaczka ma tam status prawdziwej ikony, a obywatele Portugalii wspominają dzień jej śmierci w kontekście tego, gdzie zastała ich wiadomość o odejściu diwy.
Dlatego każda kolejna śpiewaczka, która bierze się za fado, od razu stawiana jest w jednym rzędzie z Amalią. I albo to porównanie wytrzymuje i idzie niezależną ścieżką, albo ciężar legendy ją przygniata i usuwa się w cień. Jest też trzecia droga. Fado szlakiem z ukosa.
Ana Moura, „Leva-me Aos Fados”, Universal 2009Trzydziestoletnia Ana Moura konsekwentnie trzyma się obranej przez siebie drogi. Jej czwarty krążek „Leva-me Aos Fados” pokazuje, co Mourę w fado interesuje najbardziej. Dysponująca mocnym i przejmującym głosem artystka stawia przede wszystkim na intymność i kameralność. Jej aranżacje nie przytłaczają nadmiarem instrumentów (najczęściej śpiewa z towarzyszeniem gitary klasycznej), a interpretacje dalekie są od melodramatycznych wykonań Marizy. Ale to właśnie w warstwie interpretacji artystka zrobiła krok do przodu. O ile na debiutanckiej płycie „Guarda-me a vida” początkowo uwodziła, ale w nadmiarze drażniła ascetycznymi odczytaniami, o tyle w „Leva-me Aos Fados” więcej jest emocji, ale i namysłu.
Moura podchodzi do śpiewania ze śmiertelną powagą. „Nie wyobrażam sobie, że mogłabym śpiewać fado w dżinsach” – mówi. Szacunek dla słuchacza słychać też w jej starannej artykulacji – a tego mogłaby uczyć się od niej niejedna fadista… Ale w tym wszystkim czegoś jednak brakuje. Fado to emanacja portugalskiego smutku i trudno wymagać od wykonawcy swady czy brawury. Ana Moura mogłaby jednak na chwilę poluzować gorset tradycji, w którym niechybnie tkwi, bo kto jak kto, ale ona ze stygmatem „kolejnej Amalii” zmagać się nie musi. Senhora Moura, prosimy o więcej „ja”!