MÓJ CHOPIN: Muzyka jako kształt miłości

Rozmowa z Mieczysławem Tomaszewskim

Chopin był niezwyczajnie surowym sędzią własnej twórczości. Nie można tu nie wspomnieć o jego ostatniej woli. Kazał wrzucić w ogień wszystko to, co pozostawił niewykończone, niegotowe do druku

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA NADZIEJA: Ile wywiadów udzielił Pan na temat Chopina?
MIECZYSŁAW TOMASZEWSKI: Sporo. Myślę, że nie jestem w stanie ich zliczyć.

Poświęcił Pan znaczą część swojego naukowego życia Chopinowi. Kiedy pojawił się on w Pana życiu i na ile świadomie go Pan wtedy odbierał?
W dzieciństwie słuchałem Chopina w domu. Mój ojciec grywał jego łatwiejsze utwory – był amatorem. Szczególnie pamiętam koncert Henryka Sztompki w Poznaniu, jeszcze przed wojną. W Pałacu Działyńskich, na tzw. czwartku literackim, wystąpił Witold Hulewicz, który mówił o Chopinie. Recital Sztompki ilustrował tekst pisarza „Chopin na zielonej wyspie” (chodziło oczywiście o Majorkę). Do dziś pamiętam w wykonaniu Sztompki Balladę F-dur, Scherzo cis-moll, Mazurka palmejskiego, Polonezy op. 40 – a więc żniwo, które przywiózł Chopin z Majorki. I oczywiście – preludia. Chyba na drugi dzień Sztompka grał koncert dla młodzieży w Auli Uniwersytetu. Wykonywał mazurki. Pierwszy raz odważyłem się pójść do artysty po autograf. Coś we mnie się poruszyło. Uczyłem się wówczas gry na fortepianie. Sądzę, iż moja pani profesor, Janina Illasiewicz-Stojałowska, spodziewała się, że wezmę kiedyś udział w  chopinowskim konkursie. Ale przyszła wojna i pięć lat przerwy w nauczaniu fortepianu sprawiło, że musiałem zrezygnować z tej drogi.

Mieczysław Tomaszewski

Ur. 1921, muzykolog, teoretyk muzyki, edytor. W latach 1965-1988 dyrektor Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, inicjator Encyklopedii Muzycznej PWM. Od 1959 roku wykłada w Akademii Muzycznej w Krakowie. Znawca muzyki romantycznej, autor wielu prac poświęconych Fryderykowi Chopinowi (m.in. „Kompozytorzy polscy o Fryderyku Chopinie”, 1959; „Muzyka Chopina na nowo odczytana”, 1996; „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, 1998), pieśni romantycznej i dwudziestowiecznym kompozytorom polskim, głównie Krzysztofowi Pendereckiemu.

Ale Chopin pozostał... Jakim mógł być człowiekiem? Jaki był?
Genialnym. Prawym. Szlachetnym. Subtelnym. Utalentowanym zarazem w wielu kierunkach. Był oczywiście genialnym kompozytorem, ale równie fenomenalnym pianistą. Trzeba podkreślić, że był pianistą z urodzenia, pianistą „z natury”. Gry na fortepianie uczył go przecież skrzypek! Wojciech Żywny nie miał nic wspólnego z fortepianem. Bez wątpienia miał też Chopin ogromny talent literacki. Wystarczy wczytać się w jego listy. Widać pióro, ale także esprit i poczucie humoru. W jednym z ostatnich listów tak pisze o dwóch Szkotkach – pannie Jane Stirling i jej siostrze: „One mnie przez dobroć swoją zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię”. Albo w innym liście: „Męką dla mnie pisać… Tyle rzeczy za piórem zostaje…”. W jeszcze innym: „Niebo śliczne jak twoja dusza, ziemia czarna jak moje serce”. Miał wielki dar obserwacji i niezwyczajną wrażliwość na przyrodę. Przyjechawszy na Majorkę, pisze do Fontany, jakby na wpół żartobliwie: „Jestem w Palmie między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami…”. Albo: „Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie…”. W jednym zdaniu – cztery odcienie koloru niebieskiego! Sam nieco rysował, lecz najczęściej jedynie karykatury. Natomiast wszędzie, gdzie przyjeżdżał, chodził do opery, to przede wszystkim, ale także – do muzeum. Będąc w Dreźnie, zwierza się: „Gdybym tu mieszkał, chodziłbym do galerii co tydzień, bo są tu obrazy, na które patrząc, słyszę muzykę”. Miał też uzdolnienia aktorskie. Balzak w jednej ze swych powieści pisze o kimś, że „miał talent aktorski prawie taki jak Chopin”. To był talent naśladowczy. Swoimi parodiami potrafił rozbawić towarzystwo. Najczęściej naśladował innych pianistów. Był tak przekonujący, że wiedziano od razu, kogo naśladuje. W jednej z relacji pamiętnikarskich opisano wieczór, kiedy to Chopin, wyszedłszy do drugiego pokoju, zaczął tam prowadzić głośną rozmowę. Tyle że poza nim nikogo tam nie było…

Autograf listu Fryderyka Chopina do rodziny.
Zbiory MFC w NIFC. Własn. TiFC [M.2629].
„Moi naydrożsi. Zapewne jużeście po wakacjach…”,
Nohant, niedziela, 11 października 1846 [r.]
We współczesnej kulturze pokutuje wizerunek Chopina nostalgicznego, melancholijnego. Na ile jest on prawdziwy? Co możemy powiedzieć o temperamencie Chopina?
Był człowiekiem o ogromnym temperamencie, niezwyczajnie czułym na niewieście uroki i wdzięki. Mamy na to dziesiątki świadectw. Nawet w pośmiertnym wspomnieniu Hektor Berlioz opisuje, jak to Chopin wspaniale grywał do północy, a po północy – zauroczony oczami jakiejś pięknej damy – grał jeszcze piękniej. Wszystko to jednak odbywało się w sferze idealnej, platonicznej. Dystansował się od donżuaństwa. W jednym z listów do przyjaciela śmieje się nawet z tego, że ktoś go o donżuaństwo posądził. Ale jego urok miał siłę niezwyczajną. George Sand potrzebowała półtora roku, żeby go zdobyć – dokładnie: od końca roku 1836 do połowy 1838. Robiła wiele dziwnych rzeczy, by osiągnąć swój cel. Na przykład ubierała się w biało-czerwone stroje, by być blisko Chopina starała się wejść w krąg polskiej emigracji… W końcu Rubikon został przekroczony, a ich miłość nabrała cech namiętności. Pochłonęła ich oboje. U Chopina wywołała zarazem konflikt sumienia. Związanie się z George Sand nie było w zgodzie z zasadami wyniesionymi z domu, utrwalonymi przez matkę. Niekiedy musiały chyba nachodzić go więc wątpliwości, co do słuszności własnego wyboru. W pamiętnikach „Histoire de ma vie” – pisanych pięć lat po śmierci Chopina – Georgie Sand potrafiła napisać tekst o tym, że to szczęście, iż spotkała tak wspaniałego artystę. Ale nie mogła się powstrzymać na koniec od wyrzutu. Jednego nie mogła mu tylko wybaczyć – „zasklepienia w katolickich dogmatach”.

rys. Edward DwurnikChopin – czego daje wyraz w swojej muzyce, bo nie ma w niej żadnego dzieła sakralnego – nie afiszował się swoją wiarą. Czy był wierzący?
Rozpowszechnił się pogląd, że Chopin był ateistą, ale nie to nic wspólnego ze świadectwami i faktami. Utrwalił go czołowy biograf Chopina, Ferdynand Hoesick. A tymczasem już w pierwszym monograficznym eseju – w „Chopinie” Franciszka Liszta wydanym w 1852 roku – znaleźć można świadectwo przeciwne. Liszt zaświadcza, iż Chopin, wychowany w tradycji katolickiej, należał do ludzi głęboko wierzących. Drugim świadectwem, właściwie wystarczającym, był właśnie przytoczony głos George Sand. Za trzecie można uznać listy Chopina. Ktoś obliczył, ile razy używa on w nich słowa „Bóg”, chcąc dowieść, iż używa go czysto konwencjonalnie. Nie zgadza się to z faktami. Absolutna większość odniesień, o których mowa, ma charakter daleki od wszelkiej obiegowości. Listy kończą się najczęściej zwrotami w rodzaju: „Niech Bóg Panią strzeże” (do Solange); „Napisz słowo o Twoim zdrowiu. Ja się tu pomodlę” (do W. Grzymały); „Niech Ci Pan Bóg pomaga w Twojej pracy” (do młodego pianisty). Ateista tak nie pisze. A przy tym, nie zapomina Chopin o żadnym ze świąt. Pisze: „Wiedeń. Dzień Bożego Narodzenia”; „Nohant. Zielone Święta”; „Paryż. Dziś środa, Popielec”.

Fryderyk Chopin, „Pejzaż z mostkiem”,
rysunek kredką na papierze, przed 1830 r.,
u dołu podpis: „Paysage fait par Frederyk Chopin”.
Zbiory MFC w NIFC. Własn. TiFC [M.334]
Chopina otaczali zewsząd przyjaciele, kobiety, admiratorzy jego talentu. Trudno powiedzieć o nim, by wiódł żywot artysty samotnego. Jaki bywał w kontaktach towarzyskich? Czy dobrze czuł się na salonach?
Należy pamiętać, że w XIX wieku bywanie na salonach było dla zawodu muzyka niezbędne. Jeśli artysta chciał zaistnieć, musiał się dać poznać, występować. Na salonach Chopin cieszył się opinią najwytworniejszego z wytwornych, księcia, arystokraty. Zachował się pewien zabawny list Stephena Hellera, zdający sprawę Robertowi Schumannowi o sytuacji w Paryżu. Heller donosił: „Chopina wcale nie widuję. On grzęźnie w arystokratycznym bagnie po uszy, ale komponuje – co wprost niezrozumiałe – całkiem przeciwnie, to jest bardzo pięknie i głęboko”. Solange, córka George Sand, wspominała, że jak Chopin nastał w salonie jej matki, to wszystko się zmieniło. Wymieceni zostali z niego jego uczestnicy przypadkowi, wulgarni. Zresztą zachowanie samej pani Sand uległo wówczas zmianie. W gronie przyjaciół i bliskich był Chopin duszą towarzystwa: tryskał humorem, parodiował innych. Grywał repertuar taneczny, żeby młodzi mogli potańczyć. Ferdynand Hiller wspomina wesołe wieczory u Liny Freppy, kiedy to do fortepianu siadali na zmianę Chopin i Liszt, a śpiewaczka wykonywała pieśni obecnego wśród nich Belliniego. W Nohant z Solange grywał w szachy. Jeździł na osiołku, grywał w bilard.

Czy komponując, Chopin przeżywał mękę twórczą? A może tworzył w uniesieniu, euforii?
O procesie tworzenia wiemy sporo z dwóch źródeł – przede wszystkim z relacji George Sand. W „Historii mojego życia” z talentem powieściopisarki opisuje proces twórczy Chopina, jego dwa etapy. Pierwszy był spontaniczny: tworzenie przy fortepianie i zapisywanie tego, co z improwizacji się zrodziło. Wszystko w stanie twórczego uniesienia. Drugi mógł trwać tygodnie, miesiące – było to szukanie i nadawanie utworowi ostatecznej formy, przygotowywanie go do druku. I to była niekiedy rzeczywiście prawdziwa męka.

Chopin był niezwyczajnie surowym sędzią własnej twórczości. Nie można w tym momencie nie wspomnieć o ostatniej woli Chopina. Kazał wrzucić w ogień wszystko to, co pozostawił niewykończone, niegotowe do druku. Co to oznaczało? Gdyby podporządkować się jego woli, nie znalibyśmy około sześćdziesięciu utworów i utworków Chopina. A znajdują się pośród nich i takie, jak Impromptus cis-moll op. 66, młodzieńcze walce, mazurki, polonezy. Utwory grane na estradzie z powodzeniem. Lecz, by być w zgodzie z Chopinem, trzeba mieć to w pamięci i rozgraniczyć twórczość Chopina na dwa nurty – na utwory według niego „godne publikacji” i te, które jeszcze nie doszły do tego momentu. Jan Ekier, wydając dzieła zabrane kompozytora, podzielił je z tego właśnie powodu na dwie serie. W jednej więc znajduje się np. połowa walców, które skomponował, w drugiej pozostałe; wprawdzie je skomponował, ale nie przygotował do puszczenia w świat. Słuchając utworów Chopina, warto zwracać na ten fakt uwagę. Nie wszystkie mają ów chopinowski „imprimatur”, stanowią niekiedy zaledwie pierwszy rzut, szkic, zarys utworu.

Fryderyk Chopin, Sonata g-moll, op. 65,
na fortepian i wiolonczelę, autograf szkicowy
fragmentów (Finale), 1847 r. Zbiory MFC
w NIFC. Własn. TiFC [M.232]
A wracając do procesu komponowania… W dziennikach Delacroix znaleźć można świadectwo trudu i męki twórczej Chopina. Zresztą, w połowie lat czterdziestych przez życie Chopina przeszła smuga cienia. Kiedy komponował Sonatę g-moll na fortepian i wiolonczelę, to już sama ilość zachowanych stron rękopisu i skreśleń świadczy o trudzie, z jakim szukał wyobrażonego przez siebie kształtu. Trzeba sobie też uświadomić, iż Chopin parę razy zmienił swój styl. Czynił to wtedy, kiedy czuł, że się zaczyna powtarzać. Stąd też może być mowa o paru kolejnych odmianach chopinowskiego idiomu. Zaczyna jako dziecko, od imitacji. Od tego, co znał – naśladuje więc polonezy Kurpińskiego, Ogińskiego, Szymanowskiej. Potem przeżywa dwie fascynacje. Pierwszą – polskim folklorem poznanym dokładnie i z bliska w tyglu folklorystycznym, jakim była ziemia dobrzyńska, czyli spotkanie Mazowsza z Kujawami i Pomorzem. Drugą fascynację nazwać można niemal zaczadzeniem. Chodzi o modny wówczas styl brillant. I został Chopin lepszym Hummlem niż sam Hummel, „przywódca” stylu. W roku 1829 budzą się u Chopina z wielką siłą dwa rodzaje uczuć ze sobą splecione: erotyczne i heroiczne. Zakochuje się w Konstancji Gładkowskiej, a niebawem odzywa się w nim struna patriotyczna. Ów splot odbija się w twórczości na kształt Sturm und Drangu, „burzy i naporu”. Powstają koncerty, etiudy, nokturny. Potem jedzie do Paryża i komponuje w stylu paryskim. W 1836 dochodzi do głosu pełnia i szczyt. Najpierw pełen najwyższego dynamizmu, a po przejściu przez wspomnianą smugę cienia, Chopin staje się refleksyjny, a muzyka – jeszcze głębsza, sięgająca pokładów egzystencjalnych. I wreszcie Chopin ostatni, ten od Sonaty g-moll i ostatnich mazurków, walców, nokturnów. Zdaje się zapowiadać w nich muzykę Brahmsa, Dworzaka, Francka, Griega.

Czego według Pana nie widzi w Chopinie współczesna kultura?
Od połowy XX wieku kultura europejska zaczęła gubić immanentne wartości muzyki Chopina. Przede wszystkim przestała cenić nadzwyczajną wrażliwość, którą w XIX wieku nazywano poetyckością. Dla Schumanna była to cecha konstytutywna romantyzmu. Widzę tę poetyckość jako jedno z ogniw łańcucha, składających się na niezamienialny i niepowtarzalny chopinowski syndrom.
Pierwsze z jego ogniw to poczucie wolności. Jego ucieleśnienie zdaje się nieść Etiuda C-dur, otwierająca cykl op. 10. Fortepian jawi się tu wyzwolony, niepodległy, jakby obudzony do życia. A dalej: prawda wyrazu. Nie znajdziemy u Chopina emfazy czy patosu. Jej brak zauważył już Mochnacki. Niektóre szkoły pianistyczne lubują się jeszcze w takich interpretacjach.
Potem: krystaliczna czystość intencji, czyli odmowa ilustracyjności – nie miał jej Liszt, Berlioz, ani Meyerbeer. Doskonałość warsztatu – wartość akcentowana szczególnie przez Szymanowskiego. Wyraz narodowości – streszczający się w słynnej frazie Norwida: „I była w tym Polska”. Wilhelm von Lenz twierdził nawet, że „Chopin to jedyny kompozytor polityczny swego czasu”. I właściwość ostatnia. Wyraża ją najpełniej formuła Norwida: „Cóż wiesz o pięknem? – Kształtem jest miłości”. Muzyka Chopina zdaje się nieść w sobie wyznanie: „Kocham, więc jestem” jako romantyczne dopełnienie idei oświeceniowej: „Myślę, więc jestem”.
Otóż nie wszystkie właściwości chopinowskiego syndromu zostały wniesione przez wiek XXI – i to zarówno w interpretacjach pianistycznych, jak i w pisarstwie poświęconym Chopinowi. Wykluczono lub zmarginalizowano ekspresję jako element formotwórczy dzieła. W pianistyce zaczęły dominować tempa nazbyt szybkie, gubiące liryzm i śpiewność. W Scherzu E-dur jest na przykład taka wspaniała fraza, którą trzeba po prostu wyśpiewać. Ten, kto melodie liryczne wystukuje – nie gra Chopina. Kto sentymentalnie gra nokturny, także nie gra Chopina.
Ale jedno nie ulega wątpliwości: Chopin nas fascynuje i zadziwia, ale zarazem – i to szczególnie silnie – porusza i wzrusza. Witold Lutosławski wyznał, że Scherza b-moll słuchał jako chłopiec pod stołem, by ukryć łzy.

Gdyby miał Pan wybrać jedną płytę z Chopinem, którą zabrałby Pan na bezludną wyspę, byłyby to…
Scherza z Pogoreliciem? Może ballady z Zimermanem?

Tylko jedną?
Etiudy z Pollinim? Nie, Maria João Pires z nokturnami.