Vivaldi znów w Krakowie

Marta Nadzieja

Finał trzeciego sezonu Opery Rary był elektryzujący. Fabio Biondi przywiózł do Krakowa zrekonstruowaną operą Vivaldiego „L’oracolo in Messenia”

Jeszcze 1 minuta czytania

„Czułem, że jestem mu to winien” – mówił w wywiadzie założyciel Europy Galante. Odtwarzanie „dzieła ostatniego” w Krakowie miało szczególne znaczenie z biograficznego punktu widzenia. Pod koniec lat 30. XVIII wieku, wedle przekazów, kompozytor nie cieszył się w Wenecji uznaniem. „L’oracolo in Messenia” było dziełem, którym chciał zabłysnąć w Wiedniu. Splot nieszczęśliwych okoliczności sprawił jednak, że nie mógł liczyć na sfinansowanie premiery i nie doczekał wystawienia dzieła na deskach tamtejszej opery. 

Odnalezione w Waszyngtonie libretto jest jedynym elementem pozostałym po wiedeńskiej premierze. Fabio Biondi dopisał do niego partyturę, opierając się w większości na „Merope” Giacolemellego. Wersja, którą usłyszeli słuchacze w Krakowie, nie była więc Vivaldim „stuprocentowym”, a utkanym z muzyki tamtej epoki pasticciem.

„L’oracolo in Messenia” w Krakowie / arch. KBF

To, że Biondiego spokojnie uznać można za wyznawcę Vivaldiego, krakowskie audytorium wie nie od dziś. Grudniowy wieczór dowiódł też, że Biondi ma niebywałą intuicję. Po pierwsze, jego rekonstrukcja – tak na poziomie muzycznym, jak słownym – brzmiała niebywale spójnie i przekonująco. Po drugie czuć, że muzycy Europa Galante mają Vivaldiego w „jednym palcu”. Po trzecie, Biondi gromadzi wokół siebie śpiewaków, którzy jak on nie tyle wielbią, co  w y z n a j ą  Vivaldiego.

Antonio Vivaldi „L’oracolo in Messenia”.
Soliści, Europa Galante, Fabio Biondi (dyr.),
Filharmonia Krakowska,
8 grudnia 2011 (w cyklu Opera Rara).
Zacznijmy od stałych bywalców cyklu Opera Rara. Ann Hallenberg jako Merope śpiewała głosem pewnym, silnym, który skrzył się od emocji (brzmiała jak gladiatorka w arii „Barbaro traditor”). Romina Basso – mistrzyni drugiego planu, która ma w sobie tyle charyzmy, że gdyby dać jej główną rolę, ukradłaby przedstawienie nie tylko śpiewakom, ale i orkiestrze – pokazała bardziej ascetyczne oblicze: jej Emira była wyjątkowo dyskretna i stonowana. Wreszcie wspaniały męski skład, który nie tyle podnosił temperaturę, co ją studził. Magnus Staveland jako Polifonte wręcz mroził krew w żyłach. A kontratenor Xavier Sabata, stojący na biegunie tego, do czego przyzwyczaił nas Jaroussky, od razu sprowadzał na ziemię.

Intuicja Biondiego dała o sobie szczególnie znać, kiedy Julia Lezhneva zaczęła śpiewać arię z „Merope” Broschiego. „Son qual nave che agitata” – najtrudniejsza aria w historii na barkach 21-letniej Rosjanki – najeżona koloraturami i ozdobnikami, wymagająca giętkiej skali głosu, pełna dramatyzmu. Kto dziś mógłby ją wykonać nie tylko perfekcyjnie pod względem technicznym, ale i nasycić retoryką? Simone Kremes? Vivica Genaux? Veronica Cangemi? Julia Lezhneva może z niej spokojnie uczynić swój znak firmowy.

„L’oracolo in Messenia” w Krakowie / arch. KBF

Marketingowy i piarowcy cyklu Opera Rara (z jego twórcą, Filipem Berkowiczem na czele) chętnie komunikują swój event jako pojedynek, maraton na głosy. Gdyby iść tropem skojarzeń sportowych, „L’oracolo in Messenia” było grą zespołową (chór „Sus u Messeni sospiri”), w której wszyscy śpiewali dla Vivaldiego. Tak trzymać.