Muzyczne oddziaływania

Rozmowa z Enrico Ravą i Stefano Bollanim

Rava: „Kiedy grasz z kimś, kogo znasz tyle lat, pewne rzeczy stają się oczywiste”. Bollani: „Enrico jest raczej kimś w rodzaju starszego brata”. W styczniu Włosi wystąpili w Warszawie, grając głównie utwory z ostatniej płyty „The Third Man”. „Dwutygodnikowi” opowiadają nie tylko o swojej muzyce

Jeszcze 2 minuty czytania

MARTA NADZIEJA: W tej garderobie jest wyjątkowo brzydko.
STEFANO BOLLANI
: Ale przynajmniej mają dobre jedzenie! (Bollani wskazuje na toaletkę zaścieloną wyszukanymi przystawkami)

Wasze pierwsze spotkanie urosło już do rangi legendy. Miałeś spotkać Stefano i powiedzieć mu, żeby postawił wszystko na jedną kartę. „Nie masz rodziny, zaryzykuj!” – namawiałeś na wyjazd do Paryża…
ENRICO RAVA
: Rzeczywiście, zrobiła się z tego niezła mitologia. Spotkałem Stefano wiele lat temu. Wówczas był nieznany w środowisku jazzowym, ale świetnie rozpoznawany w świecie popu. Już wtedy wiedziałem, że jest utalentowanym pianistą, który powinien grać jazz, a nie włoski pop. On jednak sobie tego nie wyobrażał. Jak się potem okazało, miałem rację. Po trzech latach wspólnego grania, Stefano muzycznie stał się kimś zupełnie innym, zyskał nową tożsamość.

Enrico Rava
/ arch. Włoskiego Instytutu Kultury

SB: Bardzo się obawiałem naszego pierwszego koncertu. Wcześniej nigdy nie grałem jazzu, poza tym Enrico to prawdziwa legenda... Zanim wspólnie wystąpiliśmy, widziałem go raptem trzy czy cztery razy. Kiedy po jakimś moim koncercie poprosił mnie o numer telefonu, pomyślałem, że to wszystko zaczyna się niczym romans…

ENRICO RAVA...

Uznawany za najwybitniejszego współczesnego trębacza. Nagrywał z Dino Saluzzim, Paolem Fresu, Gilem Evansem i Cecilem Taylorem.

Czym w takim razie jest wasza relacja?
SB: Dzieli nas sporo lat i właściwie mógłbym być synem Enrico. Ale nasze kontakty nigdy nie sprowadzały się do relacji ojciec – syn. Enrico jest raczej kimś w rodzaju starszego brata. Ale kiedy nie rozmawiamy o muzyce – bo nigdy nie rozmawiamy o tym, co i kiedy zagramy – potrafi mi udzielać rad niczym ojciec.

Czy to znaczy, że temat muzyki w ogóle nie przewija się w waszych rozmowach?
SB: Nigdy. Muzyka, którą wykonujemy, to głównie standardy. W warstwie muzycznej oznacza to, że wykonawca ma pewien szkielet, bazę, dla której muzycznie istnieje wiele słowników, encyklopedii dźwięków. Jeden rzuca jakiś termin, a drugi podaje jego „słownikową” definicję – czerpie z zasobów dźwięków, które czają się gdzieś w jego wyobraźni.

Stefano Bollani
/ arch. Włoskiego Instytutu Kultury

ER: Rozmawialiśmy o muzyce może kilka razy, przed nagraniem płyty albo przed koncertem, na którym mieliśmy wystąpić z orkiestrą. Przed recitalem w Warszawie nie widzieliśmy się kilka miesięcy, nie zamieniliśmy w tym czasie ze sobą ani słowa – nawet przez telefon. Kiedy grasz z kimś, kogo znasz tyle lat, pewne rzeczy stają się tak oczywiste, że nie trzeba o nich mówić.

i STEFANO BOLLANI...

Jeden z najbardziej obiecujących włoskich pianistów. Zaczynał od grania popu, by za namową Enrico Ravy zająć się jazzem. W 2005 roku nagrał dla ECM świetnie przyjętą solową płytę „Solo piano”, a kilka lat później album „Bollani carioca”, na której znalazły się brazylijskie klasyki.

Tytuł waszej ostatniej płyty – „The Third Man” – sugeruje, że poza wami jest na tej płycie ktoś jeszcze…
SB: Tytuł pojawił się już po rejestracji materiału i to nie my go wymyśliliśmy, ale producent płyty, Manfred Eicher. Utwory, które zarejestrowaliśmy, to rodzaj hołdu dla kina, a jednocześnie suma tego, co nagraliśmy wcześniej na płycie „Tati” z Paulem Motaniem.

ER: Tytuł ma jeszcze inną genezę. Kiedy zrobiono nam zdjęcie na okładkę płyty, okazało się, że w rogu fotografii jest cień dwóch stóp. Manfred uznał, że to jest właśnie ten trzeci człowiek… Muzycznie ta płyta jest bardzo intymnym i osobistym zapisem naszych fascynacji muzyką filmową. Dlatego z psychologicznego punktu widzenia można też przyjąć, że to muzyka – a także film – jest „tym trzecim”.

... w Warszawie

Występują razem od 1997 roku. Najważniejsze wspólne płyty – „Tati”, „Easy Living” i „New York Days” – nagrali dla monachijskiej wytwórni ECM. Podczas lutowego koncertu w Teatrze Polskim w Warszawie wykonali utwory z ostatniego albumu „The Third man”, ale nie zabrakło też wątków z wcześniejszych nagrań. Zarówno Rava, jak i Bollani zaczynają od tonów tak nieoczywistych, szkicowych, że na początku trudno dociec, który ze standardów grają. Uwagę na scenie skupia Bollani i to nie tylko konceptualnymi frazami, w których nie brakuje erudycyjnych odniesień do muzyki… Chopina i Poulenca (którego pianista szczególnie ceni), ale i swoim zachowaniem. Bollani wygina się na wszystkie strony, uderza w fortepian rękoma i nogami, gmera w pudle instrumentu.

Obaj nagrywacie dla wytwórni ECM. Nie mogę nie zapytać o jej założyciela, Manfreda Eichera
ER: Manfred nie jest zwykłym producentem. On jest prawdziwym wizjonerem, artystą. Jeśli wydaje czyjąś płytę, to dlatego, że lubi danego wykonawcę i jego muzykę. Nigdy nie wyda albumu, do którego nie jest przekonany. Nie wyda też albumu artysty, którego prywatnie nie lubi. Eicher często towarzyszy nam w studio. Z reguły nie wtrąca się ani nie komentuje tego, co nagrywamy. Jego obecność mobilizuje i dyscyplinuje. Kiedy nagrywałem płytę „Volvem” z Dino Saluzzim, nie byłem  przekonany do tego, co robimy. Obecność i uwagi Eichera właściwie ocaliły ten projekt.

Co was muzycznie inspiruje?
SB: Zaczynałem od klasyki i to dla mnie wciąż bardzo ważna sfera muzyki. Strawiński, Ravel, Prokofiew, Poulenc – to dla mnie najważniejsi kompozytorzy. Oddziałują nie tylko na muzykę, ale na sztukę w ogóle.

Enrico Rava i Stefano Bollani w Warszawie
/ arch. Włoskiego Instytutu Kultury

ER: Gdyby pozostać w kręgu muzyki klasycznej, ważny jest dla mnie Ravel. Ale najbardziej mnie w tej chwili inspiruje chyba Michael Jackson. (Bollani wybucha śmiechem.) Trudno wskazać drugiego tak bardzo wszechstronnego i twórczego artystę – tancerza, wokalistę, ale przede wszystkim kompozytora.