MARTA NADZIEJA: Jak to się dzieje, że Polka wydaje płytę pod szyldem legendarnej wytwórni Blue Note?
AGA ZARYAN: Koncertuję od 1998 roku, debiutancką płytę „My Lullaby” wydałam w 2001 roku, śpiewam od kilkunastu lat, wiem dokąd zmierzam. Media teraz wspominają o mnie właśnie w kontekście wytwórni. Ale zacznijmy od tego, że jazz nigdy nie był popularny i wiele ludzi nie wie, czym jest Blue Note Records i co oznacza dla artysty wydanie płyty pod szyldem tak legendarnej wytwórni. Blue Note istnieje od 1939 roku, znają ją głównie ci, którzy interesują się jazzem. Chociaż przypuszczam, że większość fanów Norah Jones nie wie, że ta wokalistka wydaje płyty właśnie tam.
Aga Zaryan „Looking Walking Being”. Blue Note, marzec 2010Nie nagrywaliśmy „Looking Walking Being” pod presją producenta, czy z myślą o tym, że wydamy ją w Blue Note. Gotowy już projekt wysłaliśmy do kilku amerykańskich wytwórni, czekając na ich reakcję. Jak się potem dowiedziałam, dyrektorzy Blue Note byli pod wrażeniem tego, że taka muzyka powstaje w Polsce. Czuję się doceniona. Zawsze uważałam, że jazz jest uniwersalną muzyką, która może świetnie zaistnieć, również poza Polską.
Blue Note to wpływowa wytwórnia o dużym zasięgu i możliwościach. Czy są plany wydania Pani płyty na świat?
Tak. Na razie dopinamy szczegóły. Na pewno wydanie albumu pod szyldem Blue Note umożliwi nam występy na wielu prestiżowych festiwalach na świecie.
AGA ZARYAN
Ur. 1976, polska wokalistka jazzowa. Uczyła się u Ewy Bem, jeden z najciekawszych młodych głosów nie tylko w polskim jazzie. Laureatka Nagrody im. Mateusza Święcickiego (2007), Wokalistka jazzowa 2007, 2008 i 2009 roku według czytelników magazynu „Jazz Forum”. W 2008 roku otrzymała nagrodę Polskiej Akademii Fonograficznej Fryderyk 2008 w kategorii Album Roku – Piosenka Poetycka za płytę „Umiera Piękno”, przygotowanej na 63. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.
Ktoś z moich znajomych, kiedy na jednym z koncertów zaczęła Pani mówić po polsku, był zszokowany. Bo przecież Polka nie może tak dobrze śpiewać po angielsku.
Może to kwestia pseudonimu i tego, że głównie śpiewam po angielsku. To, że obrałam pseudonim, ma wymiar czysto praktyczny. Często koncertuję za granicą. Tam wymówienie mojego prawdziwego imienia i nazwiska – Agnieszka Skrzypek – jest bardzo trudne. Pojawiały się też błędy na plakatach. Poza tym od dawna marzyłam, żeby moje płyty były wydawane poza Polską. Pseudonim był więc czymś naturalnym. W jazzie wielu wokalistów czy muzyków wymyślało sobie pseudonimy, bo ich nazwiska nie były sceniczne albo były za długie, niewpadające w ucho. W sumie nie zrobiłam nic nadzwyczajnego. Jakby spojrzeć na polski rynek muzyczny – wokalistki również używają artystycznych pseudonimów, chociażby Kayah, Kora czy Doda. Wracając do jazzu – Nina Simone czy Billie Holiday to nie były prawdziwe imiona i nazwiska tych artystek.
W Polsce pokutuje przekonanie, że jazz jest muzyką elitarną. Tymczasem Pani płyta sprzedaje się całkiem dobrze…
Tak. Ale to efekt wieloletniej pracy. W tzw. branży wiele osób gratuluje mi konsekwencji i tego, że artystycznie nigdy nie poszłam na skróty. Zawsze uważałam, że warto być wiernym sobie. Nie miałam nigdy dylematów, czy wykonywać muzykę, która mnie nie kręci, czy nie. Od początku wiedziałam, co mnie interesuje. Przez lata pracowałam jako nauczycielka języka angielskiego, a po nocach śpiewałam w klubach jazzowych. Moja droga do sukcesu była długa. Odniosłam go dopiero w wieku trzydziestu lat, a śpiewam znacznie dłużej.
„Looking Walking Being”
Adze Zaryan jest dobrze. Słychać to na „Looking Walking Being”. Przejrzyste, pełne światła i oddechu dźwięki świetnie uzupełniają się z bezpretensjonalnymi tekstami, które napisała sama wokalistka. W odróżnieniu od wcześniejszych albumów, „Looking” jest stylistycznie o wiele bardziej zróżnicowany. To coś więcej niż klasycznie wyśpiewany jazz, to krok w stronę wypracowania własnego osobnego idiomu. Zmienił się też sposób śpiewania Agi. Więcej w nim swady, swobody i aktorstwa („Let me”). Nic dziwnego, że tym krążkiem zainteresowali się menedżerowie Blue Note Records. Polka potrafi.
MN
Na ile angielski jest decydujący dla Pani śpiewania?
Przez kilka lat mieszkałam w Anglii, moja mama jest anglistką. Ale nie wyobrażam sobie śpiewania w języku, którego nie znam bardzo dobrze. Jazz to muzyka improwizowana, dlatego tu znajomość języka jest kluczowa. Warstwa tekstowa jest dla mnie tak samo ważna jak muzyka. Stawiam między nimi znak równości. Są wokalistki, które improwizują, operują scatem, a słowo jest gdzieś z tyłu. Ja improwizuję słowem, „lepię je” za pomocą wysokości czy artykulacji. W ogóle droga do muzyki w moim przypadku nie była taka oczywista. Mój tata jest muzykiem, ale przez wiele lat trenowałam tenis ziemny. Do szkoły muzycznej poszłam dopiero w wieku siedemnastu lat i przygotowywałam się do egzaminów do PWST. Kiedyś mój kolega dał mi płytę Elli Fitzgerald i powiedział, że mam taką charakterystyczną chrypkę, jak śpiewam. Ta płyta była dla mnie objawieniem, wstrząsem. Wiedziałam już, czego chcę. Parę miesięcy później poznałam na warsztatach jazzowych muzyków, powoli też zaczęłam wgryzać się w jazz. Byłam przekonana, że to będzie moja ścieżka. Dzięki stypendiom jeździłam do Kalifornii i Nowego Jorku, poznawałam muzyków, bardzo dużo słuchałam – i nie tylko jazzu wokalnego, ale instrumentalnego.
Estetycznie jest Pani bardzo silnie osadzona w tradycji amerykańskiej…
Rzeczywiście. Jazz europejski czy skandynawski nie jest mi tak bliski jak amerykański. Zresztą moje trzy ulubione wokalistki – Shirley Horn, Abbey Lincoln i Carmen McRae – są Amerykankami.
Na najnowszej płycie śpiewa Pani swoje piosenki.
Tak. Przez całe lata słuchałam, poznawałam i uczyłam się jazzu. Śpiewałam standardy. Szukałam własnej interpretacji. „Looking Walking Being” to moja pierwsza płyta autorska. Lubię wyzwania, napisałam większość tekstów do swoich piosenek.
W porównaniu do „Picking Up the Pieces”, nowy album jest jaśniejszy, bardziej przestrzenny.
Aga Zaryan „Picking Up The Pieces”.
Polskie Radio 2006„Picking…” było płytą bardziej oszczędną. Jest tam dużo ascetycznych duetów z gitarą czy kontrabasem. Nie ma fortepianu ani perkusji. Widać to też po czarno-białej okładce. Teraz czuję się o wiele lepiej sama z samą, co na pewno miało też wpływ na nową płytę. Jest mi po prostu dobrze…
Kluczem dla mojego projektu jest motto zaczerpnięte z poezji Denise Levertov: „Świat nie jest do oglądania, trzeba w nim być”. Widać to też znowu po okładce, w dźwiękach i w słowach. Faktura jest o wiele bardziej rozbudowana, nie ma swingu, poetyki jazzu lat pięćdziesiątych. Jest za to bossa nova, samba, rytmy afrykańskie, jazz-rock, a nawet małe elektroniczne wtręty. To także wynik doboru muzyków – każdy z nich reprezentuje inną estetykę. W tym, co robimy, nie ma żadnej marketingowej kalkulacji. Od lat współpracuję z pianistą jazzowym Michałem Tokajem, z którym doskonale się rozumiemy na gruncie estetycznym.
Mam nadzieje, że zawsze będę wolna i niezależna od komercyjnych nacisków. Wolałabym do końca życia uczyć dzieci angielskiego, niż śpiewać jakieś banalne puste pioseneczki. Myślę, że gdyby mnie ktoś do tego zmuszał, w ogóle nie zajmowałabym się muzyką. Jazz daje mi wolność, która jest podstawą sztuki.