Jan Garbarek
i The Hilliard Ensemble
w Warszawie

Marta Nadzieja

Warszawski koncert Jana Garbarka i The Hilliard Ensemble nie był idealny. Może dlatego tak dotkliwe były fragmenty, gdy saksofon wyraźnie dominował nad śpiewem

Jeszcze 1 minuta czytania

Z początku niemożliwe musiało okazać się możliwe. Zanurzony w skandynawskich harmoniach saksofonista Jan Grabarek – niemal wizytówka brzmienia monachijskiej wytwórni ECM – nagrał płytę z klasycznym kwartetem wokalnym The Hilliard Ensemble. W 1994 roku przestrzenne i surowe „Officium”, na które składały się średniowieczne hymny inkrustowane solówkami Garbarka, odniosło wielki sukces. Dopiero pięć lat później „Mnemosyne” pokazało, jaki potencjał tkwi w tym pozornie ryzykownym projekcie.

Krytycy utyskiwali: wszystkie utwory brzmią tak samo. Melodie Garbarka stają się wtórne, a uduchowione brzmienie Hilliardów nudzi. Entuzjaści stwierdzali: między Garbarkiem a Hilliardami nawiązuje się pozamuzyczna relacja. Cisza. Czy cisza może nudzić?

Okładki „Officium” i „Mnemosyne” są mroczne. Pierwsza przedstawia fragment rzeźby: zastygłą kobiecą twarz.  Druga to czarne otchłanne niebo, w jednym punkcie rozrzedzone światłem. Takie niebo idealnie współgrało z aurą warszawskiego koncertu. Zacinający deszcz, przenikliwe jak na maj zimno i wiatr. A więc Garbarek i Hilliardzi po raz kolejny odwiedzili Polskę.

Śpiewacy powoli wynurzają się z naw archikatedry św. Jana. Idą i śpiewają. Przed ołtarz wchodzi Jan Garbarek. Zaczynają fragmentem z „Officium”. W kolejnych odsłonach przeważa repertuar z tego właśnie albumu – ustępów z „Mnemosyne” jest mniej. Publiczność wyraźnie reaguje na „Alleluia nativitatis”, w którym saksofon Garbarka z powodzeniem odnajduje się w melizmatycznych partiach dzieła. W całości trudno jednak mówić o idealnym połączeniu. Może dlatego tak dotkliwe były fragmenty, gdy saksofon wyraźnie dominował nad głosami kwartetu. Brzmiał tak agresywnie i surowo.

Hilliardzi nie brzmią już tak promiennie i młodzieńczo jak na płytach. Ich intonacja jest wciąż bezbłędna, ich śpiew zachowuje piękno współbrzmień i zestrojeń. A jednak w ich głosach czuć patynę. Nawet głos kontratenora Davida Jamesa jakby ściemniał. Upływ czasu widać też po fizjonomii śpiewaków. Hilliardzi to leciwi, starsi panowie. Ospale i niespiesznie  poruszają się po nawach archikatedry, wyłaniając się w najmniej oczekiwanym momencie. Może dlatego momenty ich solowych występów były najbardziej poruszające. Bo każdy z nich jest osobny od początku do końca.