„Motezuma” Vivaldiego w Krakowie
Motezuma, fot. Michał Ramus, www.michalramus.com

„Motezuma” Vivaldiego w Krakowie

Marta Nadzieja

Skomponowanym w 1733 roku „Motezumą” Vivaldi, po czterech latach nieobecności w Wenecji, próbował wrócić na kompozytorski piedestał. W Krakowie zabrzmiała ona w cyklu Opera Rara

Jeszcze 1 minuta czytania

„Coraz częściej w dzisiejszych czasach próbuje się odtwarzać brakujące części utworów Vivaldiego i jest to tendencja, której nie pochwalam. Na ogół czerpie się arie z innych oper, zmienia teksty i pisze nowe recytatywy. Dzieło wydaje się kompletne […]. Dzisiaj tego typu estetyczne rekonstrukcje – bardzo modne aż do końca XIX wieku – nie są już tolerowane przez historyków sztuki. Lepiej udostępniać rzymską rzeźbę bez nosa i rąk niż udawać, że dzieło jest całe, dorabiając brakujące elementy” – pisze we wstępie do programu „Motezumy” dyrygent Frederico Maria Sardelli, który w połowie stycznia w Krakowie zaprezentował oryginalną wersję opery Antonia Vivaldiego, odkrytej na początku XXI wieku i uznanej za muzyczną sensację. Znamienne, że w cyklu Opera Rara zabrzmiała ona właśnie w wykonaniu Modo Antiquo i cytowanego już muzyka. Rok po „Catone in Utica”.

Antonio Vivaldi „Motezuma”. Federico Maria Sardelli, soliści, Modo Antiquo, Teatr im. Słowackiego w Krakowie,
17 stycznia 2013 (w ramach cyklu Opera Rara)

Skomponowanym w 1733 roku „Motezumą” Vivaldi, po czterech latach nieobecności w Wenecji, próbował wrócić na kompozytorski piedestał. Oryginalny, oparty na faktach temat dzieła (aztecki król Motezuma zginął z rąk Hernána Cortésa – w libretcie funkcjonującego jako Fernando) znalazł odzwierciedlenie w warstwie muzycznej; recytatywy z towarzyszeniem orkiestry, arie rozpisane na kilka głosów (wersja „Motezumy” z ariami i recytatywami dopisanymi przez Alessandro Ciccoliniego została zarejestrowana przez Alana Curtisa w 2006 roku dla Deutsche Grammophon).
Odkrycie opery w naturalny sposób wypełniało talię dzieł naprędce odkrywanych przez współczesnych. Zamieszanie, jakie towarzyszyło dziełu przy wprowadzaniu go w koncertowy obieg (berlińska Singakademie, w której zbiorach muzykolog Steffen Voss odnalazł niekompletną partyturę, uznawała się za właściciela praw autorskich do „Motezumy”), sprawiło, że musimy zadowolić się póki co tylko jej jedną rejestracją.

U Alana Curtisa niedościgła Roberta Invernizzi wcielała się w rolę Teutile – słodkiej córki Motezumy, zakochanej do szaleństwa w Hiszpanie Ramiro. W nagraniu sprzed siedmiu lat Roberta czaruje lekkim, pyłkowym sopranem. Upływ czasu jest naturalny. U Sardellego w Krakowie zaśpiewała partię Asprano – meksykańskiego generała, który w ostatniej chwili powstrzymuje napastników, doprowadzając do szczęśliwego finału, w którym Teutile poślubia Ramira. Invernizzi jest niezrównana, choć na początku jej głos wydawał się nieswój. Ile lat jest już na scenie? Nieważne. Śpiewaczkom tej klasy co ona czy Romina Basso nie tylko nie wypada, ale też nie warto stawiać takiego pytania.

Motezuma, fot. Michał Ramus, www.michalramus.com

Sardelli to dyrygent dyskretny, nienarzucający się; dyrygent, który ufa swoim śpiewakom. W wersji oryginalnej, którą zaproponował krakowskim słuchaczom, najobfitszą częścią jest „militarny” akt drugi, który w odnalezionym rękopisie zachował się w całości. W nim też padają dwa muzycznie ważne zdania: bojowy tercet „A Battaglia, a battaglia” (konfrontacja rozwścieczonych antagonistów, Motezumy i Fernanda, w której pertraktować próbuje Mitrena), oraz wymowna aria Asprana „D’ira e furor armato”– muzycznie jasna i pogodna (akompaniament trąbki), w warstwie tekstowej dobitna. Wróg „jest uzbrojony w złość i wściekłość”. Wojna jest nieuchronna.

Sardelli po raz kolejny przywiózł do Krakowa nie tylko muzykę, ale i zasadnicze pytania. Czy rekonstruować to, co nadwątlone? Czy trzymać się tego, co niekompletne? Jeśli się zna wersję „Motezumy” zarejestrowaną przez Alana Curtisa i pozna oryginalną wersję dzieła Vivaldiego zaprezentowaną przez Sardellego, spór wydaje się trudny do rozstrzygnięcia. A może nie ma czego rozstrzygać?