Levity,
„Afternoon Delights”

Marta Nadzieja

Kto poznał ich ekscentryczne interpretacje preludiów Chopina, a wcześniej ich nie znał, mógł potem po muzykę romantyka sięgnąć z zaciekawieniem lub wyrzec się jej na zawsze

Jeszcze 1 minuta czytania

Album „Chopin Schuffle” ukazał się w Roku Chopinowskim. Mógł skończyć jak wiele wydawnictw sygnowanych rokiem 2010, czyli na przykład zostać przemilczany. Przedziwne, nieoczywiste przeróbki chopinowskiej materii mogły zelektryzować, zniesmaczyć, ale na pewno nie pozostawić obojętnym. „Afternoon Delights” – trzecia płyta Levity – z popołudniowym dogadzaniem sobie w modnej piekarni na Placu Zbawiciela ma niewiele wspólnego. To nie jest muzyka dla bywalców modnych sieciowych miejsc. To muzyka nocy, samotności. Nie do oprawy dnia.

Levity, „Afternoons Delights”. 1 CD, Lado ABC 2011.

Na „Afternoon Delights” miesza się ze sobą jazz, ambient, rock, ludowość i logika muzyki klasycznej. Gatunkowa nieoczywistość przywodzi chwilami na myśl ścieżki dźwiękowej do filmów Lyncha czy Jarmuscha. Kto jednak potraktuje to jako zarzut, grubo się pomyli. Nie jest to ani muzyka ilustracyjna, ani muzyka towarzysząca. Jest to muzyka absorbująca słuchacza, nie obojętna dla wrażliwego ucha (Levity swoją pomysłowość i głęboki despekt dla ogólnie rozumianej formy udowodniło już na „Chopin Schuffle”). Ale też: to nie muzyka generująca jakiekolwiek emocje. To nie muzyka smutna czy wesoła. To nie muzyka skomplikowana. To nie muzyka kontemplacyjna, bo nie ma czego kontemplować. To muzyka, przy której można pisać, myśleć, notować. Z której można pisać, myśleć i notować.

„Afternoon Delights” swoją muzyczną astrukturą narzuca pewną manierę odbioru. Bo najlepiej słuchać jej ciągiem, z ołówkiem w ręku, jednocześnie patrząc na tytuły utworów. Momentalne przejście z sennej „I” do drapieżnej „Przygody w garażu” jest niezauważalne, jeśli nie obserwuje się wyświetlacza wieży/komputera. „Afternoon Delights” to coś więcej niż płyta, która może być „playlistą” dnia codziennego. To muzyka, którą, aby zrozumieć, należy obserwować. Na najróżniejszych poziomach – począwszy od wspominanych już aspektów metodologicznych, na warstwie muzycznej skończywszy.

Otwierający płytę „Clap Your Hands, Pikku Myy” to obliczona na efekt muzyczna prowokacja. Kiedy słyszy się niebiańskie harmonie i fortepian, naiwnie chce się wierzyć, że tak będzie do końca. Tymczasem harmonie i koncepty (gdzie niegdzie poutykane etnograficzne cytaty czy pośrednie nawiązania do klasyki) każą wierzyć, że to nie politura, a słój. „Tak”, które nie jest żadnym potwierdzeniem (pastisz „filmowości” doprowadzony do perfekcji). „Over the Rainbow” to znów wbrew tytułowi nasycony bezbrzeżnym niepokojem i niewiedzą triumf rytmu i… perkusji. Dawno już nie słyszałam muzyki, w którym to właśnie ten niby drugoplanowy instrument trzyma w ryzach cały utwór. Rytm w ogóle wydaje się w „Afternoon Delights” mieć znaczenie organizujące całość – jak w „Slightly Different Otherness”. Pozornie błahy motyw z sekundy na sekundy zyskuje na rozmachu, który dyktuje właśnie perkusja.

Levity totalność traktuje jak najbardziej dosłownie. Utwór, który z początku trąci najprawdziwszą rachmaninowszczyzną („II Koncert fortepianowy”?), zamienia się w rozbudowaną suitę, w której słychać hendrixowskie suplementy i erraty. Ten prawdopodobnie najbardziej frapujący kawałek ma jednak jedną właściwość, która dla całej płyty jest cechą immanentną – nagły finał. To jeszcze raz apel do tego, by „Afternnoon” słuchać z ołówkiem w ręku i okiem szeroko otwartym.

Nagromadzenie najróżniejszych dźwięków i ich efektów (zwłaszcza w „Clap Your Hands…”) każe mi myśleć o płycie Levity jako płycie miejskiej. Takiej, gdzie nie ma miejsca na ciszę. Czyżby? „Afternoon Delights” trwa jedynie 52 minuty.