Z życia nimf
fot. Paweł Ulatowski / Krakowskie Biuro Festiwalowe

Z życia nimf

Dariusz Czaja

Gwiazda wersji koncertowej „La fida ninfa” Vivaldiego w Krakowie była tylko jedna: olśniewająca w każdej frazie i porywająca ekspresją, sopranistka Maria Grazia Schiavo

Jeszcze 2 minuty czytania

Antonio Vivaldi, „La fida ninfa” (wersja koncertowa). Ensemble Matheus, Jean-Christophe Spinosi (dyr.). Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, 4 marca 2010 (w ramach cyklu Opera Rara)

„La fida ninfa” napisał Vivaldi na otwarcie nowego teatru operowego w Weronie. Premiera miała miejsce 6 stycznia 1732 roku, partię tytułową wykonała wybitna ówczesna sopranistka, Maria Giovanna Gasperini. Bogactwo scenograficzne olśniło słuchaczy. Niestety, jak wiele innych jego oper, również i to dzieło weneckiego kompozytora przez lata trwało w stanie całkowitej hibernacji. Dopiero rok temu Jean-Christoph Spinosi zarejestrował dla Naïve „Wierną nimfę” na płycie. Zachwytom nie było końca. 4 marca 2010 roku Spinosi wraz ze swoim Ensemble Matheus pojawił się w Krakowie i mogliśmy posłuchać koncertowego wykonania tego dzieła.

Na libretto Scipione Mafei spuśćmy firankę miłosierdzia. „La fida ninfa” ma fabułę wybitnie pokręconą: porwania, przebieranki, gra w ciuciubabkę, strachy na lachy… Intryga w sam raz dla widzów „Dynastii”. Komplikacje z księżyca, podwójne imiona: Osmino I i Osmino II, podejrzenia, zazdrości, ptaszki, burza, trele-morele… Nawet Piotr Kamiński, który w swoim przewodniku usiłował porządnie streścić „La fida ninfa”, opisując te dziwności, nie wytrzymał w pewnym momencie ze śmiechu i skreślił takie oto zdanie: „Dla większej prostoty, w intrydze pojawia się inny jeszcze Osmino: to Tirsi, brat Osmina, który dostał się w niewolę u Oralta i przybrał imię swego brata”. Szczęśliwie nie w fabularnym zamotaniu tkwi siła tej opery, ale w muzycznej finezji arii i ansamblów.

Tytułową bohaterką jest nimfa Licori, którą – na arkadyjskiej skądinąd wyspie (to tak źle znowu nie miała!) – więzi okropny pirat Oralto. Skąd? po co? dlaczego? – tego niestety nie wiemy i się nie dowiemy (może i lepiej…). Licori cierpi, bo nastaje na nią pirat okrutny, a nie zdaje sobie sprawy, biedna, że ten, któremu wierność przysięgła, znajduje się bliżej, niż myśli. Bo Morasto to przecie Osmino… Ale ona jeszcze o tym nie wie. Cała jest w strachu, ale w strachu również jest jej tatuś i siostra (też porwani). Ale, spokojnie, nie z takich opresji bohaterowie oper barokowych wychodzili. Cnota i wierność zatryumfują, a wszystko dobrze się skończy. W finale narzeczeni odpływają łodzią z wyspy. Eol (czyli ten, co zwykle ostro dmucha), na prośbę Junony, postanowił tym razem nie dmuchać, i młodzi popłynęli z wiatrem; po czym żyli długo i szczęśliwie. The End.

fot. Paweł Ulatowski / Krakowskie Biuro
Festiwalowe
Opis zdarzeń wokalnych utrzymany będzie w tonacji wznoszącej. Zacznijmy zatem od panów. W roli Osmina usłyszeliśmy urodzonego w Korei kontratenora Davida DQ Lee. Gładki wokalnie, tak jak jego nieopierzone lico. Owszem, śpiewał właściwe nuty, krzywił się co chwilę (a może to był uśmiech, nie wiem), ale generalnie sprawiał wrażenie, jakby nie całkiem wiedział, co dzieje się na scenie; jakby przybył tu z jakiejś innej operetki. Tilman Lichdi, tenor, w roli ojca (Narete), dość niepewny wokalnie, emocjonalnie letni. Szukał wciąż swojej szansy (niezłe „Deh, ti piega”, ale warto posłuchać co z tą piękną arią robi Topi Lehtipuu!) i chyba jej nie znalazł. Był, a jakoby go nie było. Na szczęście na piratów zawsze można liczyć. Bas Christian Senn jako Oralto (pod koniec także Eolo) zaprezentował się bardzo ciekawie. Rozwijał się wraz z rolą. Zapowiedź jego dobrej formy była już w „Ami la donna imbelle”, a kiedy pod koniec rozpacza po stracie nimfy („Perdo ninfa”) – intryga ojca Licori się udała – i wpada w gniew, to tym enuncjacjom naprawdę można uwierzyć.

Teraz panie. Najpierw Jennifer Holloway (Elpina/Giunone), mezzosopran o masywnym głosie (nie całkiem przystającym do barokowego repertuaru); dość jeszcze surowa, kanciasta („Aure Levi”) i mało przekonująca. Łania, o której śpiewa, że chyżo skacze po górach („Cerva che al Monte”) przypominała raczej dzika; była przyciężka i wybitnie nieruchawa. Odniosłem wrażenie, że emocjonalnie Amerykanka – jakby powiedział Dariusz Szpakowski – przeszła trochę obok meczu. Ale już Roberta Invernizzi (Licori) w znakomitej formie. Zaśpiewała swoje: solidnie i z dużą klasą. Co w Krakowie udowadniała skądinąd już nie raz. Zawsze równa i niezwykle sprawna wokalnie. Świetna w koloraturowych zapętleniach („Alma opressa”, „Il mio core”) i kantylenowych czułościach („Dalla gioia”). Ale przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych atutach była jednak o te pół klasy niżej niż jej włoska koleżanka.

Pora powiedzieć to jasno. Gwiazda przedstawienia tym razem była tylko jedna: olśniewająca w każdej frazie i porywająca ekspresją, sopranistka Maria Grazia Schiavo (Morasto). Choć trzeba też dodać uczciwie, że ta partia napisana została przez Vivaldiego najlepiej. Już od pierwszej arii („Dolce fiamma”), zaśpiewanej z żarliwością i niebywałym luzem (piano w kilku górach – powalające!) wiadomo było, kto tu rządzi. A dalej, kiedy już rozkołysała się i rozśpiewała na dobre, było jeszcze goręcej. Każde – absolutnie każde – jej wejście było wydarzeniem. Nawet recytatywy („Qual freddo gelo”) błyszczały w jej interpretacji. Skoczna miniatura „Dimmi amore” to arcydzieło muzykalności i wdzięku w jej wykonaniu. W koloraturowej błyskotce „Destino avaro” (w typie rollercoastera) wszystkie łamańce zaśpiewała brawurowo. A z kolei w „Vanne ingrata” pokazała fenomenalne wyczucie pulsu. Śpiewała tę arię całym ciałem. W skrętach, przygięciach, odchyleniach, skłonach, przyruchach. Aż zaczęliśmy się lękać o dzieciątko w jej łonie (bo Maria Grazia przy nadziei – gratulujemy!!). Wszystko skończyło się szczęśliwie. A w swojej przedostatniej solowej arii, koronkowej „Dite, oimè!” – w tej powolnej skardze zaśpiewanej na tle dyskretnych dźwięków teorbanu – zbliżyła się do rekordu świata w konkurencji: liryka wokalna. Pan Morasto w wykonaniu pani Schiavo przykrył wszystko i wszystkich. To był wieczór jednego sopranu.

Pisałem już na tych łamach, że mam nieustające wrażenie, iż Maria Grazia Schiavo z każdym rokiem jest coraz lepszą śpiewaczką. To jest już nie tylko sama maestria wokalna. Świetna technika poparta została sporym już doświadczeniem i scenicznym obyciem. Schiavo śpiewa z tak absolutną naturalnością i swobodą, frazuje z tak bezbłędnym wyczuciem pulsu i tempa, że strach myśleć co będzie dalej…  Widziałem wzrok Holloway, kiedy Schiavo wykonywała po raz kolejny niebezpieczne piruety tak jakby odcedzała makaron. Podziw chciał przykryć zazdrość, ale nie całkiem mu się to udało. Amerykanka jest wyższa od niej o głowę, ale wokalnie sięga jej do pasa. Najwyżej.

fot. Paweł Ulatowski / Krakowskie Biuro
Festiwalowe
Miarą wielkości krakowskiej kreacji Marii Grazii Schiavo może być porównanie jej śpiewu do wykonania tej samej partii ze wspomnianego nagrania Spinosiego (świetna Veronica Cangemi). Miał on tam do dyspozycji nieziemski gwiazdozbiór (m.in. Piau, Cangemi, Jaroussky, Lehtipuu, Mingardo). Oczywiście, trudno zestawiać nagranie studyjne z żywym koncertem, ale gdyby przez chwilę pokusić się o ocenę poszczególnych kreacji, to w istocie tylko Schiavo dorównuje poziomem wokalnym głównym wykonawcom z płytowej rejestracji „Nimfy”. A korespondencyjny pojedynek Schiavo – Cangemi wypada ocenić remisowo. Dwie odmienne, dwie świetne interpretacje.

Najtrudniej opisać grę zespołu. Nie dlatego, żebym miał jakieś wątpliwości co do jego kompetencji. Wspomniana płyta pokazuje Ensemble Matheus jako kapelę, którą wręcz rozpiera żywioł i muzyczna energia. Przykro mi, ale tylko w części doszło to do mnie w Krakowie. Spinosi dobiera tempa idealnie, znakomicie współpracuje ze śpiewakami, panuje bez reszty nad całością. To mniej więcej słychać. Kłopot w tym, że w teatralnym pudełku Teatru Słowackiego ginie część smaków instrumentalnych. Przypominam: historyczne instrumenty o niewielkim wolumenie nie mają dużej mocy przebicia. Trzeba naprawdę dobrej akustycznie przestrzeni, by mogły w pełni zabrzmieć. Tu gdzieś umknęła mi drapieżność gry Matheusa, gwałtowne skoki dynamiczne już nie były tak dobrze słyszalne. Tak czy inaczej, Spinosi wielkiej klasy majstrem jest.

Byłbym zapomniał. Jeszcze sprawca całego przedsięwzięcia: Antonio Vivaldi. Znany, nieznany. Wracając pociągiem do Warszawy, podczytywałem sobie pewną niezwykłą książkę o Wenecji.  W pewnym miejscu, całkiem niespodziewanie, natknąłem się na taki fragment: „Antonio Vivaldi urodził się w Castello, w okolicy Brogara. Był taki słabowity, że w obawie o życie noworodka ochrzczono go w domu «babki», która czuwała nad położnicą. Przez całe życie niedomagał. Zaniechał posługi kapłańskiej, ponieważ nie mógł odprawić Mszy świętej do końca. W najcięższych chwilach komponował nocą «muzykę na wodzie», której nie miał siły zapisać. Mówiono, że wiatr niesie ją z pianą fal”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.