„Atys” Lully'ego na DVD
fot. Pierre Grosbois / L'Opéra Comique

„Atys” Lully'ego na DVD

Dariusz Czaja

Re-kreacja legendarnej produkcji z lat 80. to prawdziwe święto wszystkich entuzjastów opery barokowej. I miażdżące zwycięstwo nurtu „historycznego” we współczesnych realizacjach barokowych oper nad hałaśliwym i niedouczonym zazwyczaj nurtem „modernistów”

Jeszcze 2 minuty czytania

Okrągłej, bardzo okrągłej rocznicy trzeba było, by arcydzieło Lully’ego powróciło na scenę. „Atys” trwał w przepisowej hibernacji (podobnie jak wiele innych oper barokowych, patrz: Vivaldi) ponad dwieście lat. Owszem, śladowo  pojawiał się w XX stuleciu na francuskich scenach, ale jakby nieco z patriotycznego przymusu i bez wewnętrznego przekonania (kto by słuchał takiej ramoty...). Dopiero trzystuletnia rocznica śmierci kompozytora sprawiła, że operę można było zobaczyć w całości. I to od razu w niebywałej wersji scenicznej.

W wykonaniu z roku 1986 –  przełomowym dla odrodzenia francuskiej opery barokowej – kapelę Les Arts Florissants poprowadził William Christie, a spektakl reżyserował Jean-Marie Villégier. Już rok po tym spektakularnym debiucie  Lully’ego na współczesnej scenie Harmonia Mundi wydała „Atysa” na płycie CD (wołami punktując przy tym na okładce: PREMIÈRE MONDIALE), w świetnej obsadzie, ale wówczas słabo jeszcze znanej: Guy de Mey (Atys), Guillemette Laurens (Cybele), Agnes Mellon (Sangaride). Pierwsze skrzypce grał John Holloway, w składzie gambistów znajdziemy Bruno Cocseta, a pośród fagocistów niejakiego Marca Minkowskiego. Artyści ci już za parę lat będą filarami nagrań barokowych (mowa, rzecz jasna, o „autentystach”), a niektórzy z nich stworzą własne zespoły.

Jean-Baptiste Lully, „Atys”. William Christie
(dyr.), Jean-Marie Villégier (reż.)
 1 DVD, Fra Musica, 2011
Wykonanie „Atysa” duetu Christie/ Villégier wzbudziło niemal powszechny zachwyt. Opera jeździła po świecie, odwiedzając między innymi sceny hiszpańskie i amerykańskie. Po sześciu latach zapał zgasł i dzieło znowu poszło w zapomnienie. Lata tłuste dla opery francuskiej (obok oper Lully’ego znalazło się – wreszcie! –  miejsce dla arcydzieł Rameau i Charpentiera) miały dopiero nadejść. Trzeba było niesłabnącego entuzjazmu Christiego, bez wątpienia największego dyrygenta francuskiej opery barokowej po Lully’m (na myśl o tym francuska scena barokowa powinna popełnić zbiorowe seppuku) i pieniędzy szalonego milionera i filantropa Ronalda P.Stantona, by wzorcowa wersja „Atysa” z lat 80. powróciła znowu do nas, tym razem w nagraniu DVD. Przedsięwzięcie było dużej miary, toteż rzecz zrealizowano wspólnymi siłami Opéra Comique, Brooklyn Academy of Music, Théâtre de Caen, Opéra National de Bordeaux. Całością od strony muzycznej zajął się oczywiście chef de chefs – William Christie.

Re-kreacja (z naciskiem na słowo kreacja) legendarnej produkcji z lat 80. to prawdziwe święto lullistów i wszystkich entuzjastów opery barokowej. To przede wszystkim miażdżące zwycięstwo nurtu „historycznego” (cudzysłów konieczny) we współczesnych realizacjach barokowych oper nad hałaśliwym i niedouczonym zazwyczaj nurtem „modernistów” (cudzysłów konieczny). Inscenizacja ta pokazuje naocznie, co znaczy szacunek dla tekstu muzycznego, ale i dla operowej konwencji. Dowodzi, że nurt „historyczny” nie musi znaczyć koniecznie: „muzealny”, czy „anachroniczny”. Że wystawienie XVII-wiecznego dzieła w „starych” dekoracjach nie musi być z konieczności gestem zalatującym naftaliną, a stosownie wyfraczone dzieło nie musi skutkować od razu bezbrzeżną nudą. Swoją nadzwyczajną kreacją Villégier był prekursorem spektakli tak wielkich (i wciąż żywych!), jak „La Calisto” Cavallego (reż. Herbert Wernicke, 1996), czy „Cadmus&Hermione” Lully’ego (reż. Benjamin Lazar, 2008).

fot. Pierre Grosbois / L'Opéra Comique

Inscenizacja Villégiera pokazuje po raz kolejny, że spór między „historystami” a „modernistami” jest jałowy. Nie wystarczy ubrać Atysa w dzisiejsze gatki, by uzyskać efekt współczesności; nie wystarczy założyć mu perukę, by uzyskać efekt historycznej wierności. To zupełnie nie o to chodzi. Dziś już nikt nie ściga maniakalnie chimery autentyczności, toteż w wystawieniach „historycznych” nie idzie o to, by zbliżyć się maksymalnie blisko do oryginału, tylko by zaprezentować przekonująco dzisiejszej publice dzieło, które nosi na sobie niezmywalny stempel czasu przeszłego.
Geniusz reżyserski polega na tym, by być blisko pierwotnej inscenizacji, a zarazem nie udawać, że jesteśmy dziećmi niegdysiejszej epoki. Ci najwięksi to potrafią. U nich szacunek i pietyzm dla historycznego szczegółu nigdy nie zamienia się w zakonserwowaną sztucznie ramotę. Można używać historycznych elementów jako czytelnych znaków, można stosować ironiczny cudzysłów, można pobawić się w pastiszowe naśladownictwo... Strategii jest wiele i naprawdę, nie w perukach jest pies pogrzebany.



Pozostając w zgodzie z powyższą wykładnią Villégier zaprasza nas na dwór Ludwika XIV, dla którego zresztą dzieło zostało napisane i które stało się jego namiętnością. W zamyśle reżysera „Atys” to nie tyle opera barokowa, ile twórcze połączenie teatru, tańca i muzyki. Reżyser odwołał się do modelu tragedii klasycznej, z zasadą potrójnej jedności miejsca, czasu i akcji. Po scenie przesuwają się z niedzisiejszą elegancją panie i panowie. Wszyscy w perukach, które wyglądają jak piętrowe bezy. Szeleszczą suknie z tafty, iskrzą kunsztowne aplikacje (kostiumy to osobna bajka!), palą się sztuczne świece, a kolumny są namalowane. Śmieszne? Może, ale znamy przecież reguły tej gry i dobrze się w niej orientujemy. Poza tym wiemy, gdzie jesteśmy i kiedy muzyka, którą słyszymy, została napisana. Z galerii okalającej królewskie apartamenta śpiewa chór ufryzowanych głów. I jest to i funkcjonalne i piękne. Scena utrzymana jest konsekwentnie w monochromatycznej tonacji. Królują czernie, szarości, srebro,  rozjaśniane czasem bielą peruk.

fot. Pierre Grosbois / L'Opéra ComiqueAle przecież nie w scenografii i zachwycających kostiumach siła „Atysa”. Siłą napędową tego wielkiego wehikułu teatralnego jest rzecz jasna muzyka. Zniewalająca od pierwszych taktów, kiedy trzeba czuła i delikatna, kiedy trzeba pędząca z oszałamiającą zawrotnością w punktowanych rytmach. W tej muzyce jest piankowa lekkość i nadzwyczajna wrażliwość na kolor. Lully panuje cały czas nad powierzonym materiałem tekstowym. Ma słuch na melodię słowa, a jego pomysły instrumentacyjne nie przestają zadziwiać. Wystarczy posłuchać kulminacyjnej sceny snu Atysa z aktu III. Do śpiewu Morfeusza, Fobetora, Fantazego i Snu akompaniuje (ze sceny!) grupa lutni i fletów wszelakich (sopranowy, flauto traverso, altowy). I w mgnieniu oka (ucha?) scena zamienia się w barwną materię dźwiękową. Nie dość nachwalić się chóru i orkiestry Les Arts Florissant – taka ekipa nie mogła się Lully’emu przyśnić. Chór brzmi rewelacyjnie, śpiewając nie tylko nuty, ale i ozdobniki w sposób niepoczytalny, a wzmocniona obsada instrumentalistów robi wszystko, by wydobyć z tej czarownej muzyki cały smak i królewski splendor.

Zapomniałbym dodać. Ta historia jest o miłości, bo o czym. Nieszczęśliwej miłości. Temat wziął Philippe Quinault z Owidiusza. Zaborcza bogini Kybele (Stephanie d’Oustrac) żywi twarde uczucie do frygijskiego Atysa (Bernard Richter). Ten jednak ulokował namiętność w pięknej Sangarydzie (Emmanuelle de Negri), odwzajemnione zresztą. Ale bogini się nie odmawia (chór śpiewa: „Jeśli nie pokochasz Kybele, będziesz cierpiał”). Zakończenie jest tragiczne, bo Kybele to jednak zła kobieta była. Ginie Sangaryda, którą zabija Atys w napadzie szału zesłanego nań przez zimną i zawistną boginię. Ten, widząc, co uczynił, sam przebija się sztyletem. Kybele triumfuje (?), śpiewa nawet elegijną pieśń  opłakującą Atysa i zamienia go pośmiertnie w sosnę.

Cała trójka śpiewaków uwiarygodnia burzę afektów z naddatkiem. Ale smutek zostaje. Nie koi go nawet gałązka wiecznie zielona, z którą Kybele i sznur korybantów przemierza scenę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.