1.
Późny wieczór, podmiejska ulica w australijskiej Adelaide. Fotograf Paul Rayment wyrusza na przejażdżkę rowerową. W pewnym momencie uderza w niego samochód. Moc uderzenia jest tak wielka, że z kolana zostaje miazga, a jedynym wyjściem pozostaje amputacja części nogi. Emerytowany fotograf od lat żyje samotnie, jest rozwiedziony, nie ma dzieci. Po poważnej operacji wymaga stałej opieki. W jego życiu pojawia się niespodziewanie Marianna, chorwacka imigrantka. Od pierwszych chwil spotkania z pielęgniarką Paul czuje, że dzieje się z nim coś niezwykłego. Ten starzejący się, 60-letni mężczyzna odzyskuje wigor, nabiera chęci do życia, czeka niecierpliwie na każde jej przybycie. Zmienia (musi zmienić!) swoje życie radykalnie, w świecie rutyny i emocjonalnego chłodu pojawiają się uczucia, o których istnieniu jakby zdążył zapomnieć. W tym wydrążonym mężczyźnie, w tym człowieku bez właściwości zapala się światło.
Punkt wyjścia „Powolnego człowieka” nie jest może przesadnie ekscytujący. Coetzee jest jednak rękodzielnikiem nazbyt świadomym natury używanych przez siebie narzędzi, żeby odgrzewać niestrawne literacko kotlety. Zręcznie więc omija rafy w postaci przewidywalnej narracji i taniego realizmu, i prowadzi nasz wzrok w rejony słabiej dotąd pisarsko zagospodarowane. W ramach eksperymentu wprowadza do swojej opowieści Elizabeth Costello! Ta nie najmłodsza już pani, która wpada znienacka – niczym deus ex machina – pewnego dnia do mieszkania Paula, to dobrze znana czytelnikom wcześniejszych książek noblisty australijska pisarka, od jakiegoś czasu spolegliwa wykonawczyni jego poleceń.
Coetzee w Poznaniu
J.M. Coetzee jest gościem Malta Festival w Poznaniu. 3 i 4 lipca odbyły się pokazy spektaklu „Hańba” w reż. Kornela Mundruczo, 5 lipca światowa premiera opery „Slow Man” Nicholasa Lensa w reż. Mai Kleczewskiej, a 6 lipca panel dyskusyjny „Forum: Coetzee. Horyzonty” (z udziałem pisarza). Wydana została także książka „Wyostrzyć wzrok. J.M. Coetzee: Sztuka, świat i polityka” pod red. Anny R. Burzyńskiej i Waldemara Rapiora (wyd. Fundacja Malta i Homini).
Coetzee raz jeszcze ożywia leciwą damę, każąc jej zagrać kolejną literacką (życiową?) rolę. Konfuzja jest podwójna. Costello bowiem nie tylko jest niespodziewanym gościem, to dałoby się jeszcze przeżyć, ale jest postacią z nieco innej ontologicznie rzeczywistości. Zanim gospodarz zdąży ochłonąć, zaczyna sprawnie recytować: „Cios dosięga go z prawej – nagły, przeszywający, bolesny piorun strąca go z roweru”... A jest to pierwsze zdanie powieści, którą właśnie czytamy! Costello jest nie tylko kłopotliwą współmieszkanką i zazdrosną o atrakcyjną Mariannę kobietą. Pełni także rolę wszechwiedzącego narratora, wyprzedza akcję, komentuje poczynania głównego bohatera, co wprowadza go w stan irytacji. Zawieszona jest w osobliwym stanie: jest częścią świata powieściowego, a jednocześnie manipuluje nim, sugeruje, że ma nad nim władzę.
2.
Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, o czym jest w istocie „Powolny człowiek”. Wiele tu ingrediencji o rozmaitych smakach, wiele wątków o różnym stopniu intensywności i literackiego rozwinięcia. Może więc najpierw: to meandryczny, acz wyraźnie prowadzony dyskurs o tożsamości. I to w różnych jej wymiarach. Trwale okaleczony Paul zmuszony jest zadać sobie pytanie: gdzie jest jego prawdziwe „ja”, co zaświadcza o jego tożsamości? Czy mieści się ona w zmieniającym się co prawda, ale jednak wciąż tym samym, „moim” ciele, czy też w tej dziwnej, bo nijak nieuchwytnej, ale jakoś odczuwalnej rzeczywistości, w dawnych czasach zwanej duszą? Jego sytuacja – człowieka przebywającego w ciele bezwolnym, niekompletnym, wymagającym pomocy – dobrze sprzyja takim rozważaniom. Coetzee lubi takie graniczne sytuacje. Nie ma wątpliwości, że jest Paul dualistą i to na modłę już to platońską (groteskowy wątek z obrazem zaprzęgu z „Fajdrosa”), już to chrześcijańską (przywołanie św. Augustyna). Pojmuje, że ludzkie ścierwo, nie jest i nie może być fundamentem tożsamości. Że jest w nim „coś więcej”. Tym czymś jest pamięć, która nadaje nieprzystającym do siebie elementom jego biografii chybotliwą, ale jednak spójność.
Dalej: tożsamość kulturowa. Kim tak naprawdę jestem, pyta Rayment, ja, urodzony we Francji, mówiący biegle po angielsku, ale odczuwający swoją angielszczyznę jako ciało obce? W ogóle: co ja robię w tej Australii, człowiek, którego korzenie są zupełnie gdzie indziej? Bawiąc się w gry słowne, powiada, że jego nazwisko rymuje się z francuskim „vraiment”, przysłówkiem odnoszącym się do tego co realne, rzeczywiste, prawdziwe. I nie sposób nie zauważyć w tym zestawieniu cienkiej ironii. Rayment ma przecież nieustanne kłopoty ze swoją wewnętrzną rzeczywistością, i to zarówno wewnątrztekstową, jak i jako postać będąca autorską kreacją. Pozostając przy tropach językowych, zauważmy z kolei, że angielskie raiment, słowo mające lekko archaiczne zabarwienie, oznacza: „szaty”. A więc coś, co jest narzucone, dodane, nie nasze. Jakby Coetzee sugerował tym samym, że nasza tożsamość, którą dostajemy w spadku wraz z urodzeniem jest zawsze czymś zewnętrznym, czymś nie całkiem i nie zawsze przystającym do naszego „wnętrza”. Nawiasem mówiąc, ten wątek podwojonej tożsamości językowej i kulturowej powtarza się także w przypadku Costello i chorwackiej imigrantki, Marianny Jokić. Wszyscy mają tu poważne kłopoty z samookreśleniem; „ja” głównych protagonistów jest rozmyte.
Niewykluczone, że w innym jeszcze planie „Powolnego człowieka” można by odczytywać też jako zawoalowaną krytykę rozmaitych fiksacji współczesności, których Coetzee nie wydaje się przesadnym entuzjastą. Rayment jest człowiekiem wyraźnie wczorajszym, żywym anachronizmem w pędzącej bez umiaru rzeczywistości. Jest zmęczony życiem (wypadek pogłębił jedynie jego wypalenie), odmawia uczestnictwa w powszechnym wyścigu, którego emblematami są rosnące wciąż przyspieszenie i nieustająca przemiana. Jest posiadaczem komputera starej generacji, nie wie co to internet, nie chce się go uczyć. Żyje ze wzrokiem utkwionym w przeszłość. Ma osobliwe hobby. Kolekcjonuje stare fotografie, na których utrwalone zostały nieznajome twarze pierwszych australijskich osadników. Swój zbiór zamierza zapisać bibliotece w Melbourne. Z jakąś, niemal religijną czcią, pochyla się nad tymi, zapisanymi w materii światłoczułej, śladami minionej przeszłości. Wierzy, naiwnie jak się okaże, że fotografie się nie zmieniają, że tylko opowieści mają tę właściwość.
I jeszcze wątek – romansowy, interesująco i niekonwencjonalnie poprowadzony. Rayment chce związać swoją niezbyt zamożną opiekunkę ze sobą. Ponieważ związek erotyczny najwyraźniej nie wchodzi w grę (Marianna ma męża i dzieci), składa jej propozycję nie do odrzucenia: oferuje pomoc finansową, która umożliwi dalszą edukację jej syna. Ten pierwszy ruch spowoduje groteskowy efekt domina, i już za chwilę cała rodzina Jokiciów zostanie włączona do tej dziwnej gry miłosnej. Rayment odgrywa – ściślej: chce odgrywać – rolę zbawcy, chce, jak powiada, zostawić coś po sobie, jakiś ślad. Ale koniec końców bohaterowie wyraźnie zamieniają się rolami, ostatecznie to ofiarodawca zostanie obdarowanym...
To bodaj najcieplejsza – mimo obowiązkowej ironii – z powieści Coetzeego. Uciekając jak najdalej od patosu i strzelistych wyznań mowa tu, ni mniej ni więcej, o życiodajnej sile miłości. O zwykłej miłości rodzinnej i małżeńskiej, której obrazem jest, wcale nie idealna i wcale nie święta, rodzina Jokiciów. To przecież do nich, do tej nie opływającej może w dostatki, ale spojonej siłą uczucia, imigranckiej rodziny lgnie Rayment. Z dającą do myślenia siłą jest on przyciągany do tego świata rodzinnej zwyczajności. A choć świat ten nie jest bez skazy, a miłość przekłada się tu głównie na codzienną troskę o siebie, wypełnia znacząco deficyt uczucia w życiu starzejącego się fotografa. Jest lekarstwem na jego pustą samotność.
3.
Jednak siła i oryginalność tej powieści nie tkwi w podejmowanych przez nią „problemach” czy fabulacyjnych zapętleniach. Jeśli nawet potraktować wspomniane wątki z uwagą na jaką zasługują (z całą pewnością nie jest to narracyjna wata), to i tak nie sposób powiedzieć, że o tym właśnie jest książka Coetzeego. Powiem więcej: czytana jako zwyczajna story (osobliwa love story osadzona w australijskich realiach), z początkiem, środkiem i zakończeniem, nieco nuży. Ale gdy zmienić kąt widzenia, wciąga i niepokoi coraz bardziej. Bo „Powolny człowiek” jest również opowieścią o literaturze. Lepiej może: o robieniu literatury. O naturze rzeczywistości i naturze powieściowej fikcji. O związku fikcji i życia. O cienkich niciach łączących autora z bohaterem. Wreszcie, o nas, czytelnikach, którzy są istotnym elementem gry w literaturę. O pisaniu i... czytaniu.
„Powolny człowiek” w swej istotnej warstwie jest w sposób oczywisty tekstem metafikcjonalnym. Coetzee jest tu nad wyraz konsekwentny. Można było się nie od rzeczy zastanawiać, w którym kierunku pójdzie jego pisarstwo po tak finezyjnej grze z narracją, jak uczynił to w „Elizabeth Costello”. Teraz już nie ma wątpliwości. Coetzee bez wątpienia kontynuuje szereg wątków z tamtej książki. Więcej: wydaje się, że dla wejścia w głębsze pokłady „Powolnego człowieka” jej znajomość jest absolutną koniecznością. Bez wiedzy o niegdysiejszych dylematach pani Costello, ta książka wypada z rąk, albo zwyczajnie nudzi. Przy czym, mówiąc o wzajemnych związkach, idzie nie tylko o łatwo uchwytny fakt swobodnego przepływu tytułowej bohaterki z książki do książki, ale o problemy poważniejszej natury. Oto bowiem, pisarz znów bada granice wyporności literackiej fikcji. A może przede wszystkim drąży kwestię fundamentalną: po co w ogóle zadręczać się czernieniem papieru? A pytanie to ma w pisarstwie Coetzeego wymiar tyleż poznawczej, co etycznej natury.
Po co w ogóle pisać, pytała tytułowa bohaterka „Elizabeth Costello”. Czy pisać, to celebrować samotność, zdaje się pytać Costello w „Powolnym człowieku”. W tej powieści Costello dość niebezpiecznie przypomina swojego bohatera. Jest starzejącą się, samotną osobą, z coraz bardziej sypiącym się ciałem. Wokół niej powiększa się pustka. Ona wyraźnie lgnie do ludzkiego ciepła, łaknie żywych – nie papierowych – uczuć. To dlatego przecież wprowadza się do Raymenta. To dlatego także wchodzi w damską rozgrywkę z jej dużo młodszą, cieleśnie wybujałą konkurentką. Czy całkiem od rzeczy jest supozycja, że te nitki prowadzą wprost do samego autora (żywego, realnego) tej powieści?
Maestria Coetzeego polega na nieustającym przeplataniu rzeczywistości powieściowej i metatekstowej. Cały czas narracja oscyluje między tymi dwoma planami. Z jednej strony, Rayment i Costello to dwie „żywe” postaci świata przedstawionego, dwie krwiste osoby o dobrze zarysowanym profilu wplątane w pewną życiową sytuację. Śledzimy ich perypetie, z uwagą dając się bez trudu wciągnąć w tę literacką symulację rzeczywistości. Z drugiej, poprzez wprowadzenie postaci Costello i umieszczenie jej – na podobieństwo dyrygenta – w centrum wydarzeń, nieustannie się nam przypomina, że to „tylko” pisarska kreacja, ostentacyjnie sztuczna konstrukcja, dziecko słowa i wyobraźni. Jak zręczny prestidigitator, Coetzee lawiruje między obydwoma poziomami, cały czas zachowując proporcje między krwią i papierem. A czytelnik nie zawsze wie, w którym ze światów właśnie przebywa.
Costello zmusza znudzonego życiem, okaleczonego i nijakiego Raymenta do działania. Chce najwyraźniej wykreować go na prawdziwego bohatera literackiego. Takiego jak Don Kichote, czy Emma Bovary. Bo tylko wtedy będzie mógł znaleźć miejsc w zajmującej narracji literackiej. Ironia polega na tym, że cały czas czytamy właśnie o takim – zwyczajnym, pozbawionym znaczących zwrotów – życiu okaleczonego rowerzysty. Coetzee nie tylko opowiada nam pewną wymyśloną historię fotografa z antypodów, ale też demonstruje na naszych oczach, jak ona powstaje. Cały czas z niepokojem czekamy, w jakie też maliny wpuści jeszcze biednego Raymenta. Dopuszcza nas do konfidencji, chociaż dobrze wiemy kto tu pociąga za sznurki. Nieustannie pogrywa z tzw. horyzontem oczekiwań czytelniczych, zmuszając nas do aktywnej współpracy z tekstem. Przy czym, pisarz najwyraźniej zrzeka się roli wszechwiedzącego narratora, pokazuje, że ten ma nie mniejsze problemy z poskładaniem w całość fragmentów powieściowego świata niż jego bohaterowie z poskładaniem własnego życia.
4.
Bohaterem „Hańby”, arcydzieła Coetzee’go, jest David Lurie, rozwiedziony profesor literatury na politechnice w Kapsztadzie. Jest znawcą poezji romantycznej, szczególnie Wordswortha. Trochę wypalony, trochę znudzony pracą z mało rozgarniętymi studentami. Fascynuje go Byron, dużo czyta o jego życiu. Od lat myśli o napisaniu czegoś większego o nim. Ale nie o kolejnej, zagrzebanej w detalach filologicznej rozprawce. Marzy mu się opera kameralna pod tytułem „Byron we Włoszech”, muzyczna medytacja na temat związków damsko-męskich: „Kiedy siedzi naprzeciw studentów, przez głowę przemykają mu frazy, melodie, strzępy arii z nie napisanego utworu”. Przygodny romans ze studentką nie tylko oddali te plany, ale zrujnuje mu całkiem życie. Zresztą wątek muzyczny pojawia się dalej w książce tylko śladowo.
Wspominam o „Hańbie” dlatego, bo choćby ze względu na wspomniany epizod, książka ta w „naturalny” niejako sposób mogła się wydać kandydatem na operowe libretto. Nic z tego. Jak na razie, na podstawie scenariusza Anny-Marii Monticell, Steve Jacobs zrealizował film z Johnem Malkovichem w roli profesora Lurie. Nie jest to może wybitna, ale sprawnie zrobiona, gęsta i wiarygodnie psychologiczna narracja filmowa. Tymczasem to właśnie „Powolny człowiek”, książka co do której wartości zdania krytyki są podzielone, stała się materią libretta do opery pod tym samym tytułem. Adaptacji (czy raczej re-aranżacji kluczowych wątków) dokonał sam Coetzee. Kluczowym punktem operowej fabuły staje się, przygotowane przez demiurgiczną Costello, spotkanie pozbawionego nogi Raymenta i niewidomej Marianny. Ten mało znaczący w książce epizod staje się szkłem powiększającym muzycznej opowieści o życiu na krawędzi: o ludzkich namiętnościach i nie-ludzkim lęku przed śmiercią. Muzykę napisał belgijski kompozytor Nicholas Lens. Światowa prapremiera 5 lipca w Poznaniu na Malta Festival. Spektakl reżyseruje Maja Kleczewska, orkiestrę poprowadzi Bassem Akiki.