Monteverdi i jazz

Rozmowa z Robertą Mameli

„Muzyka barokowa jest pochodną barokowej estetyki sztuki. Zwróć uwagę: typowy dla Caravaggia światłocień przebłyskuje także w muzyce Monteverdiego” – mówi śpiewaczka Roberta Mameli

Jeszcze 3 minuty czytania

DARIUSZ CZAJA: Zacznijmy od Adama i Ewy. Jesteś absolwentką konserwatorium, masz klasyczne wykształcenie wokalne. W trakcie studiów musiałaś wykonywać szeroki repertuar, z XIX-wieczną włoską muzyką operową w szczególności. Jak to się stało, że śpiewasz głównie muzykę barokową? To przypadek, czy świadomy wybór?
ROBERTA MAMELI: Z całą pewnością repertuar barokowy jest bliższy mojej wrażliwości, niż muzyka operowa w jej klasycznej postaci. Moje wykształcenie także szło w tym kierunku. Już jako dziecko miałam słuch na muzykę dawną. Bliski był mi Palestrina, Josquin des Près, i rzecz jasna – Claudio Monteverdi. Najpierw wykonywałam ich muzykę w chórze, trochę później już jako solistka. Po skończeniu studiów śpiewałam utwory kompozytorów renesansowych i barokowych wiele razy. Czasem to był mój wybór, ale prawdę mówiąc najczęściej było to jednak dzieło przypadku. Jakiś czas później zostałam zaproszona do śpiewania w zespołach specjalizujących się w wykonywaniu dawnego repertuaru. Stałam się więc częścią znakomitych grup: La Venexiana i La Risonanza. To ważny okres w moim śpiewaniu. Wiele się tam nauczyłam. Starałam się wykorzystać z sensem ten czas, tak, żeby rozwinąć muzyczne i wokalne umiejętności najlepiej jak to tylko możliwe.

Roberta Mameli

Ukończyła studia wokalne w konserwatorium w Piacenzy, uczyła się również gry na skrzypcach. Na scenie operowej debiutowała rolą Merkurego w „Dydonie i Eneaszu” Purcella. Wykonuje różnorodny repertuar – od barokowej muzyki religijnej (pasje Bacha, „Mesjasz” Handla) i operowej („L’Orfeo” Monteverdiego), przez dzieła klasyczne („Così fan tutte” Mozarta pod dyrekcją Claudia Abbado), romantyczne („Śpiewacy norymberscy” Wagnera), po muzykę XX wieku („Chichester Psalms” Bernsteina, „Carmina burana” Orffa). Wiele uwagi poświęca liryce wokalnej, specjalizuje się w wykonawstwie pieśni romantycznych (Schumann, Schubert, Wolf, Brahms). Występuje z wieloma zespołami muzyki dawnej (m.in. La Venexiana, Aurora Ensemble, Compagnia de’ Musici, La Risonanza, Arte Resoluta czy Venti e Turbini Ensemble). Wydała solową płytę „Round M.”. Jest częstym gościem krakowskich festiwali – Opera Rara, Misteria Paschalia, ostatnia brała także udział w koncertach Capelli Cracoviensis z oratoriami Handla.

Twoje dwa ostatnie występy w Krakowie były nadzwyczajne. Zarówno rola Aristei w „Olimpiadzie” Pergolesiego, jak i Josabeth w „Athalii” Handla zostały tu mocno zapamiętane. Ja mogę być nieobiektywny, ale mam tu parę telefonów, pod które możemy zaraz zadzwonić i tę opinię potwierdzić [śmiech]. Słuchając obydwu tych wykonań, uderzyła mnie jedna rzecz: twój śpiew jest żywiołowy, z emocjami na wierzchu, nieledwie teatralny. To kwestia wykształcenia, czy temperamentu?
Tak naprawdę, to ten rodzaj – jak to nazywasz – „teatralnego śpiewu”, ma dość odległe korzenie. Jeszcze w czasie studiów – patrząc na to moje śpiewanie z punktu widzenia sceny –  wyglądałam trochę jak... wiesz, taka mała, zahukana i nieśmiała dziewczynka. Ale gdzieś tam głęboko tkwił we mnie pewien rodzaj zmysłu dramatycznego. Szczęśliwym zrządzeniem losu, pojawił się wtedy na mojej drodze bardzo mądry nauczyciel. Bystrze dostrzegł we mnie te uśpione potencje i to dzięki niemu mogłam moje wrodzone zdolności wydobyć na zewnątrz. Od tego czasu, zdążyłam nieco dojrzeć w trakcie mojej kariery. Ale staram się wciąż rozwijać te moje naturalne predyspozycje. To niezwykle dla mnie ważne, bo dzięki tym emocjom wykonywana przeze mnie muzyka żyje. Jest  ż y w a  dla innych.

Porozmawiajmy trochę o kwestiach nieco bardziej detalicznych. O muzyce Claudia Monteverdiego. To zresztą wiąże się z tym, o czym mówiłaś przed momentem. U Monteverdiego, w madrygałach, w ariach, pojawiają się niezwykłe napięcia, pełne spektrum uczuć. Co czujesz śpiewając jego muzykę? Czy jest to jakiś szczególny rodzaj doświadczenia? Jaki to jest rodzaj emocji? Ja znam oddziaływanie tej muzyki, ale z punktu widzenia (raczej: słyszenia) słuchacza. Ale pytam cię o to, jako śpiewaczkę.
Muzyka Monteverdiego ucieleśnia w sobie dramma in musica. I my wszyscy – mam na myśli nas, Włochów – odczuwają głębokie powinowactwo z nim. To jeden z największych geniuszy naszej muzyki. Ale jednocześnie ta muzyka, pochodząca z odległych czasów, jest dla nas zadziwiająco „nowoczesna”. To właśnie sprawia, że do nas przemawia. Myślę też, że z tego powodu stymuluje mój sposób śpiewania. Śpiewanie tej muzyki jest absolutnie kluczowe dla każdego, kto chciałby się zająć wykonywaniem muzyki późniejszej (Vivaldiego, Pergolesiego, Handla) w sposób maksymalnie naturalny i ekspresyjny. Bo istota tej muzyki leży w jej zwyczajności, a równocześnie w arcymocnym związku muzyki i słów.

 

Roberta Mameli / materiały prasowe

A rozwijając nieco poprzednie pytanie: co myślisz o muzyce barokowej? O barokowej estetyce? Który z nurtów tej muzyki (wyjąwszy Monteverdiego, bo to oczywiste) byłby ci najbliższy?
Trzeba to rozumieć szerzej. Muzyka barokowa jest pochodną barokowej estetyki sztuki. Zwróć uwagę: typowy dla Caravaggia światłocień przebłyskuje także w muzyce Monteverdiego, tam gdzie „płacz” spotyka się ze „śmiechem”. A z kolei w nadzwyczajnej muzyce Carla Gesualda „śmierć” jest przecież tak blisko„życia”. To przykład wręcz modelowy takiego wewnętrznego przenikania przeciwieństw. Monteverdi jest z pewnością najgłębszy, jeśli chodzi o ścisłe potraktowanie związku tekstu i muzyki, słowa i harmonii. Stąd też mój wybór barokowego repertuaru nie ogranicza się do jakiejś konkretnej tradycji, czy języka. Idzie dalej. „Tears”, „larmes”, „lagrimae” mają to samo znaczenie, i dlatego właśnie muszą być śpiewane tak samo. Trzeba przy tym znaleźć najlepszy sposób, by takie wykonanie wypływało z własnych emocji. 

To rzućmy teraz okiem na Twoje ostatnie dokonanie: płyta „Round M”. To nie jest Monteverdi „klasyczny”, wykonany po bożemu. To Monteverdi z – by tak rzec – jazzowym odchyleniem. Czy ten osobliwy pomysł był dla Ciebie wyzwaniem? Jak to się w ogóle stało, że przystałaś na propozycję Claudia Caviny?
Jeśli chodzi o „Round M”, to muszę być szczera. Na samym początku pomyślałam, że to czyste szaleństwo. Łączyć Monteverdiego i jazz... Nie! Dopiero wtedy, gdy te dwa odległe światy muzyczne – dawny i współczesny – spotkały się ze sobą, uświadomiłam sobie ze zdumieniem, że mówią one tym samym językiem. Z mojego punktu widzenia to prawdziwy dowód na nowoczesność Monteverdiego. Wstępna idea tej płyty narodziła się na scenie. Kiedy śpiewam „Lament Nimfy”, doznaję niezwykłego uczucia. Rubato, które Monteverdi wyprowadza z samego głosu (Nimfa musi śpiewać zgodnie z rytmem serca) sprawia, że zaczynam myśleć, iż ten utwór mógłby być grany z towarzyszeniem instrumentów niekoniecznie dawnych. Dlatego właśnie Claudio Cavina spróbował połączyć barokowe i jazzowe instrumentarium, ponieważ instrumenty używane przez muzyków jazzowych łatwo mogą improwizować na tle basso ostinato. To osobliwe spotkanie pomiędzy mną (barok) i nimi (jazz) było bardzo intensywne, wszystko, co robiliśmy, było jak najbardziej naturalne.

W obecnych czasach mieszanie muzycznych epok i stylów stało się już, można odnieść wrażenie, swego rodzaju modą (choćby CD Christiny Pluhar „Teatro d’amore”, jeśli już przy Monteverdim jesteśmy). Głównym powodem tego rodzaju podejścia jest – jak się zdaje – przybliżenie dawnej muzyki dzisiejszej wrażliwości. W porządku, ale czy nie obywa się to często bez spłycania i upraszczania tej muzyki?
Powiem od razu: zasadniczy pomysł „Round M” nie polegał na „kontaminacji” odmiennych idiomów. Barok pozostał barokiem, a jazz jazzem. Te dwa muzyczne światy łączą się razem, dialogują ze sobą, wyłaniają się z siebie, ale  n i e   m i e s z a j ą!  Przez cały czas utrzymują swoją osobność i specyfikę. Myślę, że to właśnie daje moc temu nagraniu.

 

Roberta Mameli / materiały prasowe

Pomiędzy tytułami umieszczonymi na „Round M” znajdziemy także utwór Tarquinio Meruli „Hor che tempo di dormire”. Absolutne arcydzieło. „Ninna nanna” – kołysanka – ale bardzo szczególna, bo z mocnym religijnym przesłaniem: to przecież Maria śpiewa tę pieśń Jezusowi. Czy istnieje jakiś związek pomiędzy prywatnymi przekonaniami śpiewaczki a wykonywaniem tego utworu? Czy ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?
Myślę, że to niewątpliwe arcydzieło niesie znaczenia  u n i w e r s a l n e  – religijne, albo i nie. Przede wszystkim: pamiętajmy, że kołysanka jest ściśle związana z głosem matki, każdej matki, niezależnie od jej przynależności religijnej czy narodowej. To modlitwa płaczącej matki, opowiadającej nam o swoim synu skazanym na cierpienie i śmierć. To kobieta naszych czasów,
t a k ż e  naszych czasów, bo utrata dziecka to najstraszniejsze cierpienie i ból, jakie można sobie wyobrazić. Wielkość Meruli polega na dokładnym opisie tego uczucia. Kiedy spoglądasz na te strony tak przepełnione mocnymi emocjami, wchodzisz w skórę aktora, który co wieczór wykonuje na scenie swoją rolę. Podobnie śpiewak, odgrywając role, postacie sytuacje, wkłada w nie część siebie. Bez „uczuć” wykonanie byłoby nudne i całkowicie puste.

Jak odebrano „Round M” we Włoszech?
Mieliśmy gorące przyjęcie publiczności. To na pewno.

Nie możemy zakończyć inaczej. Co dalej? Jakich płyt z twoim udziałem możemy oczekiwać?
Moja następna solowa płyta – „Lacrime Amorose” – nagrana została w Tokio w sierpniu 2010 roku i zostanie wydana wkrótce. Zawiera arie Cacciniego, d’Indii, Meruli i Monteverdiego. Pojawią się też niebawem nagrania oper. Śpiewałam w „Artemisii” Cavallego, którą Glossa wyda pod koniec tego roku. Brałam też udział w nagraniu handlowskiej „Agrypiny” dla EMI pod maestro Alanem Curtisem i „Il Teuzzone” Vivaldiego, którym dyrygował maestro Jordi Savall.

A jaką muzyką chciałabyś nagrać, gdyby to od ciebie zależało?
Moje sekretne marzenie? Jedno: Wolfgang Amadeusz Mozart!

/div


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.