Przeciw interpretacji
"Regarding Susan Sontag", reż. Nancy D. Kates / sontagfilm.org

Przeciw interpretacji

Dariusz Czaja

Sontag zawsze myśli sobą, po swojemu, na własny rachunek. Ryzykuje, wystawia się na strzał. Lektura jej uwrażliwionych etycznie esejów nie daje co prawda koncesji na bycie sumieniem narodu, ale przynosi żar i krytycyzm w dużym stężeniu

Jeszcze 4 minuty czytania

Odgrzewanie starych kotletów to mało twórczy, wydawać by się mogło, pomysł na działalność wydawniczą. Chyba że jest w tym konsekwencja i głębszy zamysł, a „kotlety” firmowane są przez nazwisko ważnego autora. Od pewnego czasu wydawnictwo „Karakter” z godną podziwu troską i starannością przybliża nam, wydane wiele lat temu, teksty Susan Sontag. Trzy lata temu dostaliśmy nowe, poprawione tłumaczenie „O fotografii”, teraz pojawia się – bodaj najsławniejszy, obok „Choroby jako metafory”, z jej tomów krytycznych – „Przeciw interpretacji i inne eseje”. Rzecz o fotografii, choć zdążyła się nobliwie zestarzeć, wciąż należy do klasyki pisarstwa fotograficznego. Tezy tam zasugerowane mają się dobrze, a te najbardziej dwuznaczne i bolesne zostały przez Sontag rozwinięte wiele lat później w „Widoku cudzego cierpienia” – książce, która zgłębia fenomen proliferacji obrazów cierpienia i śmierci we współczesnych mediach. To studium stawiające nas, widzów codziennej porcji medialnej masakry, pod ścianą. Zgromadzony tam materiał pokazuje jak cienka linia dzieli estetykę od etyki. Sontag zdziera z czytelnika werniks letniej poprawności i każe zajrzeć pod podszewkę widzialnego.

 A jak jest z tomem „Przeciw interpretacji”? To książka, która w pięciu rozdziałach zbiera teksty krytyczne napisane przez Sontag w latach 1961-65. To eseje, zapiski, artykuły i recenzje publikowane głównie w znaczących i opiniotwórczych (jak „Partisan Review”) amerykańskich periodykach. Teksty o pisarzach i powieściach, o filmach i sztukach teatralnych, o filozofach, krytykach i zjawiskach kulturowych. To wszystkie bez wyjątku teksty gorące (wtedy, w momencie publikacji!), a czasami niecierpliwe. To w większości żywe reakcje (także polemiki i interwencje) na to, co na scenie sztuki i w przestrzeni myśli pojawiało się w pierwszej połowie sweet sixties. Wyraźnie znać na nich stempel czasu. To  ani pochwała, ani krytyka. Raczej jedno i drugie na raz: owszem, osadziły się na tych tekstach smak i wrażliwość czasu, w którym powstały, ale też –  z tego właśnie powodu –  niektóre z nich rozmijają się solidnie z naszą współczesnością.

Susan Sontag, „Przeciw interpretacji
i inne eseje”
. Przeł. Małgorzata Pasicka, Anna
Skucińska, Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków,
320 stron, w księgarniach od maja 2012
Sontag miała oczywiście tego świadomość. Już w nocie wstępnej (rok 1996) pisze, że jest krytycznego zdania na temat pewnych tez zawartych w książce: „Nie zgadzam się dziś z częścią tego, co napisałam, lecz nie jest to ten rodzaj niezgody, który uzasadniałby zmiany czy rewizje. Choć sądzę, że przeceniłam niektóre z omawianych dzieł sztuki, innych nie doceniłam, moje obecne wątpliwości nie dotyczą w zasadzie oceny poszczególnych prac”. Podkreśla jednak, że nie poszczególne oceny są tu istotne (z tym można dyskutować), ale waga i istotność poruszanych przez nią problemów. W dołączonym do książki czule ironicznym posłowiu z roku 1996 w zasadzie podtrzymuje dawny autokomentarz, dodając, że w zawartych w książce tekstach, oglądanych z solidnego tym razem czasowego oddalenia („trzydzieści lat później”), irytują ją nieco zapędy pedagogiczne, ale z kolei podoba się widoczna i po latach w jej pisaniu: nieustępliwość, zwięzłość i nieskrywany wymiar etyczny.

Czytane dzisiaj eseje z tomu „Przeciw interpretacji”, rzeczywiście należą w dużej części do czasu minionego. „Świat, w którym powstały te eseje, przeminął” – notuje autorka. To prawda, ale też stanowią one wiarygodny dokument ówczesnych sądów estetycznych, moralnych i koniec końców – politycznych. Są żywym i miarodajnym świadectwem szczególnego typu myślenia amerykańskiego intelektualisty, którego Sontag była modelowym wcieleniem: lewicowa wrażliwość o żydowskich korzeniach, konserwatywne inklinacje, fascynacja (ale i obrzydzenie) kulturą amerykańską, przy jednoczesnej znajomości nowinek świata europejskiego. Jeśli nawet niektóre jej teksty mają już dzisiaj urok traktowanego z nostalgią bibelotu (kogo dziś podnieca krytyka literacka Lukacsa, czy powieści Nathalie Sarraute?), to przecież kilka z nich rezonuje, choć nie zawsze wprost, z naszą – wypełnioną innymi już ideami, wartościami, przyzwyczajeniami, modami – współczesnością.

Sontag była w swych zainteresowaniach i entuzjazmie zachłanna, wszystkożerna. To krytyczka chorobliwie pazerna na książki, spektakle, filmy, ludzi, idee, zdarzenia. Chciała interpretować i komentować niemal wszystko, co wpadło w pole rażenia jej umysłu. Książka dobrze zdaje sprawę z tej intelektualnej rozrzutności. Ponieważ mówić o wszystkim, to mówić o niczym, pomówmy nieco detaliczniej o trzech tylko esejach, ale za to o dużej wadze: „Przeciw interpretacji”, „Pobożność pozbawiona treści”, „Zapiski o kampie”. Wydaje się, że to reprezentatywna próbka pisarstwa Sontag. Dochodzi w nich do głosu jej nieprzeciętna wrażliwość i intelektualna dociekliwość, ponadto – co chciałbym szczególnie pokazać – tematy w nich poruszone, w ten czy inny sposób, rymują się z naszymi pytaniami i wątpliwościami, kłopotami i fascynacjami. 

W tytułowym, najbardziej bodaj znanym, eseju, dyskutuje Sontag z wielogłową hydrą intelektualnej współczesności, której na imię: Nadmiar. Nadmiar słów, uwag, opinii, komentarzy otaczających, oplatających lepkimi mackami dzieło sztuki. To wciąż żywe i potężniejące na naszych oczach zjawisko George Steiner nazwie kilkadziesiąt lat później bizantynizmem. Początki tej zarazy bystrze zauważyła Sontag już w początku lat 60. Interpretacja, może lepiej: pragnienie interpretacji, wynika według niej z filisterskiej niezgody na to, by pozostawić dzieło sztuki samemu sobie, by stało się ono przedmiotem czystej intelektualnej kontemplacji. Taka postawa ma źródło w hermeneutycznym trybie myślenia (mającym zresztą szacowną metrykę), które wyróżnia w każdym tekście (szerzej: dziele sztuki) formę i treść. Forma to to, co widać, co na wierzchu, a co jakoby  s k r y w a  głęboką treść. Forma jest tu co najwyżej przezroczystą kładką, po której trzeba przejść w drodze do zdeszyfrowania ukrytej treści. Z takiego myślenia zrodziło się kilka szkół interpretacji, dla których dzieło stało się jedynie zawoalowaną maską „prawdziwych” treści. W tej kompulsywnej pasji do odsłaniania utajonych rzekomo głębi (przykłady psychoanalizy i marksizmu wystarczą) dzieło odsuwa się na plan drugi i służy jedynie potwierdzeniu wstępnych założeń. Ginie jego osobność i jednostkowość, bo w tej pałkarskiej metodzie okazuje się ono jedynie maską popędów, albo konfliktów klasowych. Książek Kafki (i jego kolegów) już nie widać, bo zostały zasypane przez górę komentarzy.

Tymczasem Sontag proponuje inną strategię. Powiada, że w wypadku wielkiej sztuki forma  właśnie  j e s t  treścią i to właśnie jej trzeba się przyjrzeć ze szczególną uwagą. Odwróćmy, sugeruje, uwagę z domniemanych „treści” i przyjrzyjmy się raczej temu  j a k  rzecz została napisana (namalowana, sfilmowana itd.). Nie chodzi o to, że dzieła sztuki są w ogóle nieopisywalne i że powinniśmy wobec nich wpadać jedynie w bezrozumny stupor. Idzie raczej o to, by przy użyciu subtelnych narzędzi interpretacyjnych wydobyć potencje znaczeniowe tkwiące w dziele, a nie mordować go przy użyciu ideologicznie nacechowanej retoryki. Nie chodzi więc o to, by w ogóle pozbyć się interpretacji (to naiwna i nieuprawniona lektura tekstu), ale żeby była ona służebna wobec dzieła. Jest więc Sontag jednocześnie p r z e c i w interpretacji (agresywnej, prostackiej, ideologicznej, symplifikującej) i  z a  interpretacją (czułą, pokorną, zniuansowaną, wzbogacającą). Tak trzeba rozumieć to nieco buńczuczne zawołanie z finału tekstu: „Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki”. Owszem, jak najbardziej potrzebujemy hermeneutyki, nie takiej wszakże, która będzie przesłaniać dzieło i nasładzać się sobą, ale takiej, która w geście interpretacji wychodzić będzie za każdym razem od niczym nie skrępowanej i bezinteresownej namiętności. Teza ta jest jak najbardziej aktualna i dziś w dobie hałaśliwych hermeneutyk ideologicznej proweniencji (przykładem klinicznym elokwentny pan Žižek, który wszystko na czym spocznie jego uwaga – Wagner, Hitchock, Tarkowski, coca-cola, chrześcijaństwo – przycina równo z ziemią przy pomocy lacanowskiego sekatora.)

Lektura wydanej w 1961 roku książki „Religion from Tolstoy to Camus”, dała Sontag asumpt do niezwykle ciekawej – i wciąż aktualnej – wypowiedzi na temat współczesnej religijności (prawda, że jej uwagi dotyczą głównie świata amerykańskiego). W przygotowanej przez Waltera Kaufmana antologii wypowiedzi na tematy religijne (m.in. Maritain, Tillich, Schweitzer, Buber, Tołstoj, Dostojewski) dostrzegła liczne słabości, szczególnie arbitralny i mało reprezentatywny wybór – tak autorów, jak i tekstów. Upomina się więc o Marcela i Weil, Rosenzweiga i Scholema i inne nazwiska wielkości nie uwzględnionych w zbiorze. Ale nie w śledzeniu licznych ułomności tego zbioru tkwi sedno jej wypowiedzi. Sontag ma świadomość, że powietrze, w którym wygłasza swoje sądy przenika nietzscheańskie adagium o „śmierci Boga”. I że dokładnie w takiej atmosferze przyszło funkcjonować kaufmanowskiej antologii. To świat postreligijny, ale – co ciekawe – nie wrogi religii. Zauważa ona szerzenie się w Ameryce postawy sympatyzowania z religią. Ale to pobożność pozbawiona treści, religijność, za którą nie idzie wiara i kult. To sympatyzowanie z religią jest w gruncie rzeczy paternalizmem podszytą postawą wyższości wobec widocznej słabości religii – nie kopie się przecież leżącego...

Ta postawa sympatyzowania z religią przynosi, jak zauważa Sontag, niestety szereg negatywnych konsekwencji. Szerzy się zjawisko prostackiego i infantylnego rozumienia religii i jej sensu. Chrzci się na siłę postaci, które może nie bardzo by sobie tego życzyły, a religię zrównuje z moralnością. Ci, którzy się oddają temu zajęciu nie przyznają się zazwyczaj do żadnej tradycji. To postawa pusta i czysto deklaratywna. Jej zwolennicy zajmują się „kolekcjonowaniem przykładów powagi, gorliwości moralnej lub intelektualnej pasji, które to cechy utożsamiają z perspektywą religijną dnia dzisiejszego”. Sontag zarzuca im rozwodnienie idei religijności, oderwanie od jakiejkolwiek konkretnej tradycji religijnej czy wspólnoty wyznaniowej. W efekcie stanowisko to prowadzi do promocji jakiejś dziwacznej, ogólnie rozumianej „religii” bez właściwości. Antologia Kaufmana, wbrew swoim zbożnym intencjom, przynosi więcej złego niż dobrego. To raczej przykład infantylnej nostalgii za absolutem (wyrażonej w ogólnikowo brzmiącej „religijności”), niż głęboko pomyślanej wiary, zakorzenionej w żywym doświadczeniu. Konkluzja: do przemyślenia jest zarówno religijność, jak i ateizm dnia dzisiejszego. Nie mam wrażenia, żeby w tej materii coś się radykalnie od lat 60. zmieniło...

 I jeszcze najzabawniejszy, najbardziej może rozchełstany formalnie tekst: „Zapiski o kampie”, którego drugą młodość możemy właśnie obserwować. Kamp jest ponad wszelką wątpliwość terminem wieloznacznym i trudno definiowalnym. Autorka nie stara się więc przyszpilić go dyskursywnie, w zamian za to proponuje szereg przymiarek (zapisków), które – w jej rozumieniu – mają podprowadzić czytelnika pod to wielokształtne i umykające twardym definicjom zjawisko. W rzeczy samej kamp ma w tekście Sontag naturę uciekającego horyzontu, niemniej coś można o nim konkluzywnie powiedzieć. Istotą kampu jest – wedle jej cudownie zwięzłej formuły – „umiłowanie tego, co nienaturalne – sztuczności i przesady”. Ale to sformułowanie wyjściowe, prowizoryczne. Idźmy dalej. Kamp w ujęciu Sontag jest „ezoteryczny”, należy do tajemnej mowy, symbolicznego kodu, którym posługują się „małe miejskie koterie”. Kamp – to pewien typ wrażliwości, zestaw cech jakiegoś obiektu, specyficzne spojrzenie na świat, właściwość zachowania, styl myślenia, część „sekciarskiej” mentalności. To, najogólniej, sposób postrzegania świata jako fenomenu estetycznego. Widać, że trudno tu o pojęciową precyzję. Ale też i nikt z czytelników jej chyba agresywnie nie pożąda.

Cóż jest więc kampem? Najlepsze są „definicje” przez wskazanie. Proszę bardzo, kampowe według Sontag są: lampy Tiffany’ego, rysunki Beardsleya, „Jezioro łabędzie”, opery Belliniego, niektóre pocztówki przełomu wieków, „King Kong” Schoedsacka, kobieca moda z lat 20. (boa z piór, suknie z frędzlami i koralikami), etc. etc. A to ledwie część z wyliczanki Sontag. Wielkie tu materii pomieszanie i nie wszystkie przykłady autorki przekonują w tym samym stopniu. Pytanie też w jaki sposób pojęcie kampu krzyżuje się (a może nakłada) z dobrze funkcjonującą w estetyce kategorią kiczu. Odnoszę wrażenie, że  kamp więcej obiecuje niż realnie daje, chce wskazać pewien jednolity obszar, ale samo pojęcie jest nazbyt rozciągliwe i stąd rzeczywistość, którą chce objąć wciąż rozpływa się i rozmywa. Tak czy inaczej zabawa jest przednia, nikt nie zaprzeczy.

Próbując twórczo nawiązać do idei autorki, proponuję poszerzenie jej listy o przykłady z polskiej rzeczywistości lat ostatnich. Co jest kampowe w polskiej rzeczywistości? Zawęźmy listę do kampowych osobowości tylko. Podaję więc nazwiska, a w nawiasie powód dla którego osoba została nominowana. Najpierw Violetta Villas, bo polska królowa kampu jest tylko jedna (za „Oczy czarne”, za Małą Inez, za Las Vegas, za białe boa, za kapelusze, za koloraturę, absolutnie za wszystko!), Beata Tyszkiewicz (za odwalanie hrabini, czy wymagają tego okoliczności, czy nie), Piotr Rubik (za fryzurę, za prostownicę do włosów, z którą jeździł, za zbiorowe klaskanie, za oratorium „Tu es Petrus” i za potoczne tłumaczenie: „Tu jest Piotruś”), Grycanki (za toalety i za to że tak fikuśnie robią lody), Magda Gessler (za falbanki i za struganie wiecznego podlotka), Adam Gessler (za muszkę, za wymęczony arystokratyzm), Karol Strasburger (za dowcipy o nadludzkiej wprost śmieszności), Edyta Górniak (za hymn w Korei), Franciszek Smuda (za absolutnie kampową syntaksę). Listę można dowolnie rozszerzać... 

Z całą pewnością lektura esejów Sontag nie jest wyłącznie lekcją martwego języka i rekonesansem w świat, który całkiem przeminął. Nie musimy, rzecz jasna, podzielać wszystkich ocen autorki. O śmierci tragedii możemy myśleć inaczej, a nazwiska eminentnych francuskich antropologów (Leiris, Levi-Strauss), o których pisze, nie muszą robić wrażenia na wszystkich. Interpretacje kina Resnais’go nie muszą przekonywać (choć na uwagi o Bressonie warto spojrzeć czułym okiem). Ważne jest chyba to: Sontag zawsze myśli sobą, po swojemu, na własny rachunek. Ryzykuje, wystawia się na strzał. To już niemało. Lektura jej uwrażliwionych etycznie esejów nie daje co prawda koncesji na bycie sumieniem narodu, ale przynosi żar i krytycyzm w dużym stężeniu. Dostarcza towaru, którego deficyt jest trwały. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.