1.
Pomysł był oryginalny formalnie i intrygujący poznawczo. Zebrać pod jedną okładką różnorodne eseje pisarza, posegregować je tematycznie, a następnie każdą z wyodrębnionych całostek poprzedzić wywiadem z nim. Pisarzem tym był John Maxwell Cotzee, południowoafrykański wówczas autor (w roku 2006 pisarz przyjął obywatelstwo australijskie), a rozmówcą i redaktorem całości – David Attwell. Rzecz nosiła tytuł „Doubling the Point”, zbierała eseje pisarza z lat 1970-1990, a wydana została przez Harvard University Press w 1992 roku.
Coetzee ma wówczas na koncie 6 powieści, pośród nich „Czekając na barbarzyńców”, „W sercu kraju”, a „Wiek żelaza” ma lada moment się ukazać (Attwell zdradza w pewnym momencie, że skończył właśnie lekturę tekstu w maszynopisie). Coetzee jest już wtedy uznanym w świecie anglosaskim pisarzem, laureatem prestiżowej Booker Prize, płynie wyraźnie na fali wznoszącej. Nie wybił się jeszcze całkiem na niepodległość, Nobel to sprawa przyszłości, ale już wtedy mówi własnym, rozpoznawalnym głosem.
J.M. Coetzee „Punkty nawigacyjne.
Eseje i wywiady pod redakcją Davida Attwella”.
Przeł. Marek Król, Anna Skucińska, Dariusz Żukowski.
Znak, Kraków, 512 stron, w księgarniach od 10 maja 2011„Punkty nawigacyjne” (polski tytuł, choć ciekawy, gubi niestety piętrową wieloznaczność angielskiego oryginału), to – trzeba powiedzieć od razu – zbiór różnorodny i dość nierówny. Nierówny, jeśli idzie o gabaryty tekstów, ale co ważniejsze – o ich wagę i znaczenie. Znajdziemy tu bowiem wnikliwe rozbiory utworów Beketta, Kafki i Musila, recenzyjne teksty o pisarzach południowoafrykańskich, niezwykle ważny esej o autobiografii i poetyce wyznania, erudycyjne jako licho rozprawki o retoryce strony biernej w języku angielskim i języku Izaaka Newtona, czy – przypominające jako żywo antropologiczne studia – teksty o anatomii zjawisk kultury popularnej (komiks, rugby, reklama). Patchwork w postaci czystej...
Jednakże „Punkty nawigacyjne”, to coś więcej niż – mniej lub bardziej spójna tematycznie – antologia esejów. Owszem, przedstawia ona wiernie i detalicznie wielość zatrudnień pozapowieściowych Coetzee’ego, pozwala ocenić jego talenty jako językoznawcy, krytyka, tłumacza, recenzenta, badacza kultury, autobiografa wreszcie. Ale nie w tej różnorodności punktów widzenia tkwi atrakcyjność tej antologii. Tym, co sprawia, że wykracza ona poza standardowy „sklep towarów różnych” jest – spajający poszczególne segmenty – wątek dialogowy. Coetzee nie tylko słucha komentarzy o swoich tekstach, ale zmuszony jest wejść w skórę komentatora własnej twórczości. Przy czym co istotne: Attwell tak prowadzi rozmowę, by nie tylko odsłonić genezę poszczególnych tekstów, ale cały czas ma na uwadze twórczość powieściową Coetzee’ego, czyli tę – zgódźmy się – ważniejszą część jego pisania.
Frank Kermode nazwał świeżo wydany zbiór esejów dziełem znakomitym i nie był to wówczas zdawkowy komplement. Dziś, po niemal dwudziestu latach od pierwszego wydania, czytamy, rzecz jasna, tę książkę trochę inaczej. Nie wszystkie teksty wydają się obecnie równie znaczące, niektóre zwietrzały nieco, inne mają wartość zaledwie historyczno-biograficzną. Ponadto, znając „ciągi dalsze” pisarstwa późniejszego noblisty, czytamy teraz tę antologię z innej, chyba bogatszej, perspektywy. „Punkty nawigacyjne”, czytane nie na wyrywki, ale brane jako całość (wraz z częściami dialogowymi), to wyjątkowo ciekawy przewodnik po twórczości Cotzee’ego. Lepiej zaczynamy rozumieć genezę, konteksty, ale i architekturę jego powieści. Lepiej też zaczynamy pojmować jego późniejsze pisarskie wybory. A dzięki temu, że poszczególne rozdziały starają się respektować także wymiar chronologiczny, widzimy też jak niezwykle bibliografia splata się czasem z biografią.
2.
Powiedzmy od razu: „Punkty nawigacyjne”, to dzieło dużo bardziej pojemne i wielokierunkowe niż dwie inne wydane u nas antologie: „Białe pisarstwo” i „Dziwniejsze brzegi”. W obydwu tych tomach ujawniał się Coetzee przede wszystkim jako wnikliwy czytelnik i dużej klasy interpretator. W „Punktach nawigacyjnych” czytelnik także ma swoje miejsce, ale odsłania się tu mocno inne oblicze Coetzee’ego: surowego i przenikliwego analityka z mocno scjentyficznym odchyleniem. Ma to związek nie tylko z przeszłością matematyczną pisarza, ale także z jego akademicką karierą. I właśnie gdzieś na styku nauki i sztuki dzieje się, w moim przekonaniu, to, co w tej książce najciekawsze.
Dwa wątki obecne w tym tomie wydają mi się szczególnie ważne: kwestia języka (pisania) i zagadka autobiografii. Przewijają się one meandrycznie i z różnym stopniem intensywności przez całą antologię. Przewijać się będą także przez kolejne książki Coetzee’ego.
Coetzee jest, jak wiadomo, pisarzem wyjątkowo (rzec by można: do bólu) świadomym narzędzi, których używa. Lektura „Punktów nawigacyjnych” nie tylko to rozpoznanie potwierdza (nawet z naddatkiem), ale też pozwala rozeznać się bliżej w tej materii. Zobaczmy więc najpierw, jak Coetzee mówi prozą. Jak problematyzuje scenę pisania.
Przede wszystkim kwestionuje on zdroworozsądkowe mniemanie o naturze pisarstwa. Wedle zwyczajowego poglądu pisanie, to dość nieskomplikowany dwuetapowy proces: najpierw decydujemy, co chcemy napisać, a później dokładamy tylko do tego językowy wyraz. Tymczasem jest dokładnie przeciwnie: piszemy, bo nie wiemy dokładnie, co chcemy powiedzieć. To w pisaniu właśnie ujawnia się nam to, co właściwie mieliśmy do przekazania. Mało: to pisanie czasem konstruuje treść wypowiedzi. „Treści ujawnione (lub dowiedzione) podczas pisania bywają całkiem różne od tych, które – jak z początku myśleliśmy (lub na wpół myśleliśmy) – chcieliśmy przekazać. Właśnie w tym sensie można powiedzieć, że pisarstwo pisze nas samych. Pisarstwo ukazuje nam lub tworzy (a nie zawsze jesteśmy pewni, czy umiemy odróżnić jedno od drugiego), to, czego pragnęliśmy przed chwilą”. W potrzasku między pragnieniem sensu a oporem języka rodzi się tekst. Czasem tylko – i są to chwile błogosławione – poczuć można, że spomiędzy gęstwy słów, spomiędzy mniej lub bardziej intuicyjnych złożeń i gramatycznego przymusu wybłyska prawda. A może tylko „prawda”....
Coetzee jest przez pewien czas (lata sześćdziesiąte, uniwersytet w Texasie) żywo zainteresowany lingwistyką. Przechodzi przez intensywny kurs strukturalizmu w różnych jego odmianach, interesuje się ideami gramatyki transformacyjno-generatywnej, modnego wówczas Noama Chomsky’ego. Zajmuje go zwłaszcza wyporność języka, zależność między niezmiennymi strukturami, a żywą treścią, którą przy ich pomocy można wygenerować. Trudno dziwić się, że byłego matematyka i programistę tak mocno przejmują formalne aspekty języka. Coetzee używa nawet programów komputerowych do analizy stylistyki tekstów (ciekawym przykładem jest rozbiór „Lessness” Becketta). Widać, że jest wyraźnie przejęty możliwościami strukturalistycznej analizy. Tym ciekawsza jest jego kategoryczna uwaga, że „żadne ustalenia językoznawstwa generatywnego czy innych form strukturalizmu nie pomagają ułożyć powieści”. Sztuka pisarska, okazuje się, nie jest tylko dzieckiem intelektu, niechby najbardziej przepastnego i permutacyjnie uzdolnionego. Samoświadomość literacka, gruntowna wiedza o języku, o regułach gry rządzących pisaniem – to część integralna sztuki pisarskiej, ale to nie cała prawda o niej. Widać to wyraźnie w wyznaniu Coetzeego na temat prowadzonych przez niego formalnych analiz – tak przecież bliskiego mu – pisarstwa Becketta. Chodziło w nich nie tylko o wymierny rezultat poznawczy, ale o odsłonięcie „tajemnicy Becketta, którą chciałem uczynić własną”. A więc o taki wymiar pisania, który nie poddaje się już formalnym, czy kombinatorycznym zabiegom. Ale nie takie to proste. Scjencja, to narzędzie przydatne w pisaniu, ale niekoniecznie jego warunek konieczny. Intuicja ma swoje racje, których rozum nie zna.
Tak czy inaczej, Coetzee przekonuje, że pisanie, to – u swoich źródeł – najpierw kwestia techniki. Z pomocą Attwella wchodzimy wielokrotnie za kulisy sceny pisarskiej, zostajemy dopuszczeni do konfidencji. Frapujące są uwagi pisarza na temat konstrukcji poszczególnych powieści, czy pracy koncepcyjnej poprzedzającej samo pisanie: „Każda z czterech powieści napisanych po «Ciemnym kraju» koncentruje się, jak mi się wydaje, na określonym elemencie techniki pisarskiej. W przypadku «W sercu kraju» było to przycinanie, montaż. W «Barbarzyńcach» – otoczenie. W «Michaelu K.» – tempo narracji. Natomiast w «Foe» było to operowanie stroną czasownika”. Zabiegi, o których mowa nie są formalną dekoracją tekstu, one naprawdę z n a c z ą . Język, konstrukcja, stylistyka – to nie są przezroczyste znaczeniowo elementy. Coetzee wyraźnie pokazuje, że to, co zwykliśmy nazywać formą nie jest rodzajem neutralnego pojemnika na treść, przekonuje, że – w sensie ścisłym – forma j e s t treścią.
W pewnym momencie objawia wprost swoje pisarskie credo. Sprowadza się ono do redukcji, albo – żeby to lepiej zabrzmiało – do wybitnie przemyślanego i selektywnego posługiwania się słowami: „Oszczędna proza i oszczędny, gospodarny świat: ta nieprzyjemna cecha mojego charakteru zawsze irytuje osoby, które muszą dzielić ze mną życie”. „Życie” i „twórczość” zachodzą tu boleśnie na siebie. Podziwiamy prozę, nie zazdrościmy towarzyszom życia. Skądinąd, ten gest samoograniczenia, wyraźnej powściągliwości stylistycznej i retorycznej coś mi przypomina. To Flaubert, zdaje się, zwykł mawiać: „pisanie to skreślanie”. Z całą pewnością, w sekcie piszących Coetzee należy do stronnictwa minimalistów.
3.
Problemy związane z autobiografią pojawiają się już na samym początku antologii i kończą też cały tom. Nie przypadkiem. Kwestia, kim jest mówiące „ja” i jaki jest jego stosunek do prawdy, to ważny temat pisarstwa Coetzeego. Pojawia się w wielu jego powieściach, a samemu zagadnieniu autobiografii poświęca on bodaj najważniejszy z pomieszczonych w antologii esejów („Wyznania i podwójne myśli: Tołstoj, Rousseau, Dostojewski”). Lektura jego uwag o autobiografii jest dla nas – dzisiejszych czytelników – podwójnie ciekawa, bo znamy, wydane już po roku 2000, dwa tomy osobliwej autobiografii pisarza („Chłopięce lata”, „Młodość”), jak i flirtujące z formułą autobiograficzną powieści „Zapiski ze złego roku” i ostatnie „Lato”.
Autobiografia, czyli co? Coetzee nie ma złudzeń, każde pisanie jest autobiograficzne: „Wszystko, co piszemy, w tym beletrystyka i teksty krytyczno literackie, pisze jednocześnie nas samych”. Zasadniczą kwestią jest to, czy to całe – rozpisane na różne formy – przedsięwzięcie autobiograficzne rodzi jedynie fikcje, czy też pośród rozmaitych fikcji na temat własnego ja są i takie, którym przysługuje walor prawdziwości? Tu właśnie pojawiają się schody. Czym bowiem jest prawda w stosunku do faktów naszego życia? Opowiadaniem historii naszego życia rządzi zawsze wybór. Pewne wspomnienia przywołujemy (ba, czasem eksponujemy), inne z kolei pomijamy. Poza tym, autobiografia ściśle związana jest z momentem, w którym ją spisujemy. Konfiguracja zdarzeń naszego życia, która dzisiaj wydaje się nam kanoniczna, za lat parę może ulec zmianie. Gdzie mieszka więc prawda pojedynczego życia? Na czym polega roszczenie autobiografii do prawdziwości? Jakie są źródła autobiograficznego autorytetu?
We wspomnianym eseju, którego zaczynem była ponowna lektura Tołstoja i Dostojewskiego („dwóch powieściopisarzy, których niezmiernie podziwiam”), odczytuje Coetzee twórczość obydwu rosyjskich autorów w ich własnych kategoriach; bada ich zdolność mówienia prawdy i obalania świeckiego sceptycyzmu. Wychodząc od paradygmatycznych „Wyznań” św.Augustyna, śledzi eseista losy kilku świeckich spowiedzi, fikcyjnych i autobiograficznych, których autorzy zmagają się z pytaniem, jak poznać prawdę o sobie, a w konsekwencji: jak doprowadzić wyznanie do końca, który będzie można potraktować jako świecki odpowiednik chrześcijańskiego rozgrzeszenia. Coetzee szuka odpowiedzi na te pytania w niezwykle wnikliwych i drobiazgowych analizach „Sonaty Kreutzerowskiej” Tołstoja, „Wyznań” Rousseau oraz – szczególnie – powieści Dostojewskiego („Notatek z podziemia”, „Idioty” i „Biesów”), w których tak często pojawia się sytuacja wyznania.
Ostatecznie, Coetzee okazuje się rzecznikiem autobiograficznej nieprzejrzystości. Nie mamy, powiada, prostego i niekonfliktowego dostępu do własnego „ja”. Przekonanie o sile introspekcji jest złudzeniem. Lista wybiegów, wyrafinowanych strategii oszukiwania, wypierania niewygodnych faktów, chorobliwych usprawiedliwień – jest długa. Nasze ja – przyswaja tu Coetzee lekcję pobraną u Dostojewskiego – nie może wyznać przed sobą prawdy o sobie i na tym zakończyć, nie popadając w samooszustwo. Samoświadomość rządzi się swoimi prawami: za każdym ostatecznym stanowiskiem kryje się kolejne, a ta procedura nie ma końca. Ta never ending story może zostać przerwana, puentuje swój wywód Coetzee, tylko ingerencją z zewnątrz. Ostateczna prawda o naszej duszy pojawia się z chwilą porzucenia świadomych poszukiwań, z chwilą zamilknięcia; jest – ni mniej ni więcej – tylko darem łaski, a więc instancji, dla której nie ma świeckiego ekwiwalentu.
Warto zauważyć, że sam Coetzee, godząc się na wielowątkowy wywiad dotyczący swojego pisania i życia stawia się tym samym w pozycji „wyznawcy”. Także i on przecież stara się na różne sposoby przekazać prawdę o sobie. Ale jak sam z lekkim przekąsem (i spóźnioną kokieterią) zauważa, wywiad dziennikarski przypomina nieco przesłuchanie, albo seans terapeutyczny. A „rapier zaskoczenia”, jakim włada dziennikarz, to nie tyle narzędzie odsłaniające prawdę, ile świadectwo konfrontacyjnego charakteru tej mówionej transakcji. Sugeruje więc, jak rozumiem, zasadę ograniczonego zaufania do „wyznań” wydobytych tym trybem.
W ostatniej, kończącej książkę, wypowiedzi, Coetzee raz jeszcze odsłania pułapki autobiografii, mówiąc o dobrym samopoczuciu i interesie własnym, dwóch instancjach, które nieodmiennie sprowadzają ją na złą drogę. A już chwilę później opowiada o sobie samym w trzeciej osobie. Przypomina skrótowo fakty ze swojego życia, komentując ich sens a vista. Rozpoznamy bez trudu w tej wypowiedzi strategię narracyjną zastosowaną przez pisarza za czas jakiś w „Chłopięcych latach”. W eseju na temat wyznania pytał: dlaczego powinienem być zainteresowany prawdą na swój temat, skoro jest ona niedostępna i nie jest w moim interesie. Jego prywatna odpowiedź w tej kwestii ma naturę platońską: „ponieważ – powiada – rodzimy się z ideą prawdy”.
4.
Spośród trzech wydanych u nas zbiorów esejów Coetzeego, „Punkty nawigacyjne”, to bezsprzecznie tom najbardziej wymagający. Nie ma tu żadnych ułatwień ani taryfy ulgowej. Książka zakłada czytelnika nieźle wyedukowanego. Umiejącego nie tylko czytać, ale zaopatrzonego w elementarną (a czasem nie tylko, patrz tekst o zdaniu – excusez le mot – bezagentywnym) erudycję lingwistyczną i szerzej: humanistyczną. Orientować się trzeba dobrze nie tylko w podstawach wiedzy o języku, ale również i znać nieźle twórczość pisarza, a przynajmniej tych kilka powieści, do których odwołują się rozmówcy.
W przeciwnym wypadku, książka staje się mało nieczytelna, albo zgoła wypada z rąk. Ale kiedy już przebijemy się przez uwagi (skądinąd fascynujące!) o produktywności znaczeniowej strony biernej, czy czasie gramatycznym w opowiadaniu Kafki, będziemy dużo bardziej świadomi językowych uwarunkowań i używanych w literaturze narzędzi. Staniemy się wtedy trochę jak ten nauczyciel z wiersza Miroslava Holuba, ów mądrala, który – nawiasem mówiąc – przypomina nieco Johna Maxwella Coetzeego: „Dwa razy dwa jest cztery, /mówi uczeń/ Nie, dwa razy dwa jest cztery,/poprawia go nauczyciel,/ Ponieważ nauczyciel wie lepiej”. Ponieważ nauczyciel wie dlaczego.
PS. Nie jest dla mnie jasne dlaczego w edycji polskiej wycięto cały jeden rozdział zatytułowany „Obscenity and Censorship”. Czyżby z powodu obsceniczności i cenzury właśnie? Nie chce mi się wierzyć!