Muzyczny ba(rok) 2009.  Płytowe cymesy i pawie

Muzyczny ba(rok) 2009.
Płytowe cymesy i pawie

Dariusz Czaja

Ubiegły rok przyniósł kolejne naręcza płyt z nagraniami muzyki barokowej. Haendel, Purcell, Vivaldi, Bach, Biber. Opera, koncert instrumentalny, utwory solowe, arie... Oto perły najczystsze. I jeden falsyfikat

Jeszcze 4 minuty czytania

Ubiegły rok przyniósł kolejne naręcza płyt z nagraniami muzyki barokowej. Już sam ten fakt godny jest szczególnego namysłu. Refleksję nad tym kulturowym fenomenem zostawiam na inną okazję, a teraz – niech gra muzyka! Spójrzmy tedy zachwyconym (a czasem krytycznym) okiem na produkcje barokowe minionego roku, próbując wyłuskać ze stosu propozycji różnej wartości – perły najczystsze. By uzyskać pozór taksonomicznej przejrzystości, wyróżnione wykonania przypisane zostały do kategorii spotykanych zwykle w pismach muzycznych, uzupełnionych wszakże twórczo o kilka nowych pozycji. Chodziło głównie o to, by tym niewyszukanym sposobem poszerzyć listę nagrań i zaprezentować maksymalnie szerokie pasmo barokowych przestrzeni.



Recital wokalnyHaendel, „Opera arias”. S. Piau, S. Mingardo, Concerto Italiano, R. Alessandrini (dyr.), Naive 2009

W naszym zestawieniu unikamy jak ognia okolicznościowych bombonierek i empikowych przebojów, tak więc w tej kategorii nie znajdzie się miejsce ani dla ekspresyjnej Magdaleny Koženy z Vivaldim (Venice Baroque Orchestra, Archiv), ani dla wystylizowanej okazjonalnie na sypiącego się kastrata Cecilii Bartoli (Il Giardino Armonico, Decca), ani nawet dla cudownie pirotechnicznej Viviki Genaux, także z muzyką Vivaldiego (Europa Galante, Virgin Classics). Wybór był nieskomplikowany a werdykt zapadł jednogłośnie: arie i duety z oper Haendla z Sandrine Piau i Sarą Mingardo.

Wszystko na tej płycie jest świetne. Powiadam: absolutnie wszystko! Repertuar dobrany z głową, ciekawy, niebanalny, acz nie epatujący namolnie oryginalnością. Trochę rzeczy znanych („Orlando”, „Tamerlano”, „Rinaldo”), ale też parę numerów relatywnie słabo istniejących w naszej muzycznej pamięci („Flavio”, „Ezio” czy „Amadigi di Gaula”). No i wykonanie, przy którym wszelkie przymiotniki zdają się małe. Muzyka Haendla jest tu bowiem zagrana, a nade wszystko: zaśpiewana – dokładnie w punkt.

Muzycy Concerto Italiano tworzą wymarzony akompaniament dla dwóch niebywałych haendlowskich głosów. Piau i Mingardo śpiewają te partie z absolutną swobodą i całkowicie naturalną ekspresją. Dlatego ten Haendel jest tak przejmujący i przekonujący. Zero ułańskich szarż (w typie oszalałej czasem Bartoli) i jałowych wirtuozerskich popisów. Jest za to fenomenalny technicznie śpiew i idealne (w duetach) porozumienie obydwu śpiewaczek. A jakby komuś było mało, to i nadzwyczajne solowe arie też się znajdą („Ma chi punir desio”!). To właśnie o tym nagraniu Sara Mingardo powiedziała „Dwutygodnikowi”, że praca przy nim była totalną przyjemnością. To słychać!



Recital instrumentalny
Bach, Biber, Pisendel, Westhoff, „L’art du violon seul dans L’Allemagne baroque”. Mira Glodeanu, Ambronay 2009

Z dźwięku wysnuwa się ta muzyka. Z ciemnych potencji tkwiących w nim. Mira Glodeanu potrafi wyczarować ze swoich skrzypiec (Marcin Groblicz, 1604) muzykę, która zostaje w nas długo po jej wysłuchaniu. Jak sama wspomina: zafascynował ją od razu ich ciemny dźwięk, szerokie spektrum harmoniczne i głębia pogłosu. Parę miesięcy temu miałem rzadką przyjemność słuchania na żywo ich osobliwego brzmienia i zaręczam: nic tu nie jest powiedziane na wyrost. Rumuńska skrzypaczka nie jest rzecz jasna nową postacią na barokowej scenie. Przeciwnie: od lat pracuje z największymi (m.in. z Christiną Pluhar czy Vincentem Dumestrem). A całkiem niedawno założyła wraz z Frederickiem Haasem własny zespół Ausonia, z którym nagrała już muzykę Francoeura i Rameau (obydwie płyty dla Alphy). A dla Ambronay zarejestrowała już wcześniej (2007) sonaty Bacha na skrzypce i klawesyn (Haas właśnie).

Spirytualna w zamyśle płyta z niemiecką muzyką barokową na skrzypce solo potwierdza tylko i ugruntowuje jej wielką klasę muzyczną. Znakomity był już sam pomysł, by na jednym nagraniu połączyć kompozycje Bacha, Pisendela, Westhoffa i Bibera – wszystkie napisane na solowy instrument. Co warto podkreślić od razu: tworzą one jednorodny, całkowicie spójny kontynent dźwięków. Słuchane w jednym rzucie, odsłaniają wyjątkowo wyraźnie swoje muzyczne powinowactwo. Ale i coś jeszcze. Tutaj naprawdę można się przekonać, że zmysłowe od duchowego oddziela ledwie parę centymetrów. A w największych kulminacjach płyty („Chaconna” Bacha z Partity d-moll, czy „Passacaglia g-moll” Bibera) jedna warstwa nakłada się ściśle na drugą. I to bez reszty. W swojej grze Glodeanu nie tylko pokazuje (znaną już z nagrania Bacha) swoją namiętność do kantyleny, ale równie pięknie odsłania polifoniczne struktury niemieckich mistrzów.



Opera (CD)A. Vivaldi, „La fida ninfa” (RV 714). S. Piau, V. Cangemi, M.-N. Lemieux, L. Regazzo, Ph. Jaroussky, T. Lehtipuu, S. Mingardo, Ch. Senn, Ensemble Matheus, J-.C. Spinosi (dyr.), Naive 2009

Wiem, wiem, było tego roku operowych Haendlów wielu (choćby świetny „Faramondo” z Jaroussky'm i I Barrochisti Diego Fasolisa), ale gdy idzie o kategorię „opera roku”, serce pozostało przy Vivaldim, a i rozum nie dał się długo prosić. Co do obsady innych kategorii można by od biedy dyskutować, ale w tym wypadku moja nominacja – jak matka – jest tylko jedna: „La fida ninfa” w interpretacji Ensemble Matheus. To kolejne już fenomenalne nagranie opery Vivaldiego (po „Griseldzie”, „Orlando furioso”, „La verità in cimento”), które wyszło spod frenetycznej ręki Spinosiego. Tym razem – w dodatku – nagrane z gwiazdozbiorem wokalnym świecącym tylko jasno. I jeszcze jaśniej. Dość wymienić: Sandrine Piau, Veronica Cangemi, Sara Mingardo, Philippe Jarousssky. Jakieś pytania z sali?

Zgodnie ze sprawdzoną logiką hitchcockowskich thrillerów, w początkowej symfonii jest trzęsienie ziemi, a później już tylko napięcie rośnie. Ekipa Spinosiego gra, jak to ma w zwyczaju: drapieżnie, energetycznie, z wciąż zmieniającą się dynamiką, to znowu tylko lekko zawieszając dźwięki w powietrzu. Co przy tym godne podkreślenia: kapela nie jest tu bezbarwnym tłem dla solistów, ale ich równorzędnym partnerem. A wokaliści? Z braku miejsca, zostańmy tylko przy kobietach: aria „Dolce fiamma, del mio petto”, zaśpiewana przez Cangemi (Morasto) z nadzwyczajną czułością i muzykalnością; koloraturowa „Alma oppressa da sorte crudele”, którą Piau (Licori) śpiewa oszałamiająco, a przy tym z precyzją i punktualnością szwajcarskiego chronometru; piękna „Aure lievi, che spirale”, wykonana nieskazitelnym kontraltem przez Lemieux (Elpina). A jesteśmy dopiero w pierwszym akcie... Zjawiskowy Vivaldi, powalające wykonanie.



Opera (DVD)C. Monteverdi, „L’incoronazione di Poppea”. D. de Niese, A. Coote, I. Davies i in., Orchestra of the Age of the Enlightment, E. Haim (dyr.), R. Carsen (reż.), Decca 2009


To ciemne i tragiczne arcydzieło Monteverdiego wciąż jest wyzwaniem dla twórców. Wydawać by się mogło, że po znakomitej realizacji Christopha Rousseta i Pierre’a Audi z posągową Cynthią Haymon jako Poppeą (nie tak przecież odległej, bo z 2005 roku) , trudno będzie znaleźć jakiś zniewalający muzycznie i inscenizacyjnie pomysł na wystawienie tej opery. A jednak. Jeśli za tę wielką muzykę weźmie się majster tej miary, co Emmanuelle Haïm, a w dodatku, jeśli do roli tytułowej zaangażować Danielle de Niese, to życie staje się prostsze!

Ta niebywałej urody sopranistka, pełna scenicznego wdzięku, obdarzona przy tym dobrym (acz może nie potężnym) głosem, wcieliła się w zepsutą do kości Poppeę do tego stopnia wiarygodnie, że po obejrzeniu spektaklu z trudem przychodzi nam wyobrazić sobie tę rzymską kurtyzanę w innej cielesnej powłoce. Jej impresywna kreacja pozwala bez trudu uwierzyć w niegodziwości czynione przez tę odrażającą (jak powiada klasyk: „to zła kobieta była...”) personę. Zostaje to nie tylko pokazane, ale – co dużo ważniejsze! – zaśpiewane. De Niese zawłaszcza scenę na tyle, że i Neron (świetna Alice Coote, mezzosopran), Seneka (Paolo Battaglia), Ottone (delikatny Iestyn Davies), Ottavia (Tamara Mumford), choć wielce sprawni wokalnie, tak naprawdę pozostają za nią pół kroku z tyłu.

Minimalistyczna (dekoracje współczesne) inscenizacja Roberta Carsena może nie zniewala, ale też i nie przeszkadza. Jest Carsen, jest i łóżko. Prawda tego równania sprawdziła się tu co do joty. Nie sposób jednak narzekać. Widząc jak w akcie pierwszym, odziana w kusą haleczkę, de Niese przewala się po rozległym imperialnym barłogu (i jeszcze jak śpiewa przy tym!), wołamy do telewizora: chwilo trwaj! „Signor, deh non partire” śpiewa Poppea, nęcąc płciowo swego władcę. Nie odchodź – my też intonujemy cichutko. Niestety, upojna noc się kończy i trzeba brać się do rządzenia. Neron ma przecież parę nie cierpiących zwłoki robót do wykonania; cesarz nie ma tu klawego życia, raczej ręce pełne roboty. W dodatku: są one unurzane po łokcie we krwi. I rzeczywiście: słusznie spektakl pogrążony jest w krwistych barwach. Lejące się czerwienie spowijają ten okrutny świat, narysowany z porażającym weryzmem przez weneckiego librecistę Busenella. Groza chodzi po ścianach, bo też widzimy, że nie tylko (a może nie przede wszystkim) o rzymskie namiętności tu chodzi. Potrafimy się przejrzeć w tym lustrze.



Odkrycie
J. R. Samaniego, „La vida es sueño...”. Los Musicos de Su Alteza, L. A. Gonzales (dyr.), Alpha 2009

Już pierwsze dźwięki przypominają odpalenie petardy. Osobny kosmos muzycznej wyobraźni, przy tym całkowicie rozpoznawalny, jeśli chodzi o przynależność kulturowej natury. Tak, ucho nas nie myli, jesteśmy w Hiszpanii epoki baroku. A teraz pytanie: czy ktoś (naturalnie, poza trzema specjalistami) słyszał kiedykolwiek o działającym w tamtym czasie kompozytorze nazwiskiem: Joseph Ruiz Samaniego? Przepraszam, żartowałem... Ale człowiek ten naprawdę istniał, choć data i miejsce jego urodzenia nie są dokładnie znane (umarł w 1670 roku). I nie należał do muzyków drugiego garnituru. Przez lata pełnił funkcję maestro di capilla w kościele w Saragossie. No i pisał hiszpańską z ducha, oryginalną w formie, silnie ekspresyjną muzykę religijną.

Utwory zgromadzone na płycie wydanej przez Alphę to villancicos. Były to dziełka wokalne oparte na tekstach hiszpańskich, komponowane z myślą o religijnych uroczystościach (Boże Narodzenie, święto Trzech Króli), stąd też obecny wyraźnie w nich żywioł teatralny. To muzyka o dużej żarliwości i duchowym przeniknięciu. Co zrozumiałe, jest dzieckiem swojego czasu, ale trzeba wyraźnie to podkreślić: jej osobliwość, nieledwie egzotyczność, polega na tym, że najprawdopodobniej powstała niemal kompletnie bez znajomości tego, co działo się w tym czasie w muzyce europejskiej (tradycja francuska, niemiecka, angielska). Jeśli coś słychać mniej lub bardziej wyraźnie u Samaniego, to przebitki z wielkich kompozytorów miejscowych wcześniejszej generacji: Moralesa czy Victorii. Przywrócenie naszej pamięci tej, bez wątpienia, wciąż żywej i oryginalnej muzyki zapoznanego twórcy, to prawdziwe muzyczne święto. Barok odsłania tutaj jeszcze jeden swój kolor. Wyrazisty i o dużej mocy oddziaływania.



ReedycjaJ. B. Lully, „Atys” (opera en 5 actes). G. de Mey, G. Laurens, A. Mellon, Choeur et Orchestre Les Arts Florrisant, W. Christie (dyr.), Harmonia Mundi 2009


Każdy chce zarobić, to jasne. Wytwórnie też. I to najlepiej najmniejszym nakładem sił. Stąd też zalegające sklepy muzyczne nagraniowe powtórki i przypomnienia (dla zmyłki często ukryte pod zmienionymi okładkami). Ale w tym przypadku byłbym łaskawy dla Harmonii Mundi. Decyzja, by po ponad dwudziestu latach wydać raz jeszcze rocznicowo nagranego „Atysa” Lully’ego (na 300. rocznicę śmierci kompozytora) – z wczesnym Williamem Christiem i jego Les Art Florrisant – to strzał w dziesięć. Najstarsi górale mogą odświeżyć sobie to świetne nagranie, a młodzież – uzupełnić bolesną lukę w swoich zbiorach.

To dalej jest znakomite! Świeże, ekspresyjne, ale i po francusku eleganckie. Taka jest pierwsza refleksja po wysłuchaniu (po wielu latach!) płyty. Można nawet odnieść niepokojące wrażenie, że Christie nigdy nie był młody, że przeciwnie: od razu był dojrzały i od razu też wiedział co ma robić, a w dodatku: jak. Wszystko tu działa jak sprawnie naoliwiony mechanizm. Soliści (Guy de Mey, Guillemette Laurens, Agnes Mellon) – wiadomo, chór (w którym odnajdziemy m. in. Veronique Gens!) – wiadomo, instrumentaliści – to chyba najbardziej wiadomo. Przypomnę więc tylko nieśmiało: pierwsze skrzypce – John Holloway, viola basowa – Bruno Cocset, flute à bec – Pierre Hamon, a wśród fagocistów kto? Marc Minkowski! Co tu dużo gadać. Kupować, słuchać i cieszyć się. Jest z czego.



Paw rokuH. Purcell, „King Arthur”. Le Concert Spirituel, Hervé Niquet (dyr.), C.&B. Benizio (reż.), Glossa 2009


Boże, za co? Czy naprawdę byliśmy w zeszłym roku tak niegrzeczni, żeby pokarać nas tak niepoczytalnym „Królem Arturem”, którego nie dość, że słychać, to jeszcze widać? Rozmawiamy bowiem o wersji DVD arcydzieła Purcella. To, że libretto Drydena jest najbardziej pogiętym tekstem operowym, jaki kiedykolwiek napisano, nie tłumaczy wszystkiego. A na pewno nie może być usprawiedliwieniem dla tej umysłowej nędzy, jaką z okolicznościowych powodów (jest rocznica Purcella, trzeba koniecznie coś wydać, cokolwiek! – ciemny lud i tak to kupi) zaprezentował Herve Niquet wraz z przysposobionym naprędce duetem reżyserskim: Corinne & Gilles Benizio (to, jak czytam, para dyżurnych francuskich wesołków). Efekt? Horror, horror...

Niquet najpierw pomyślał. A jak pomyślał, to szybko stwierdził, że publiczność współczesna nie jest w stanie wytrzymać kilku godzin z muzyką Purcella, dociął więc utwór do rozmiarów stosownych dla współczesnej wrażliwości. Ale mniejsza o to, mniejsza o nieprzytomną i niczym nie usprawiedliwioną (poza prywatnym fiołem) kastrację dzieła. Idzie o inscenizację, która dryfuje w stronę głupawego wodewilu. Zamiast więc opery (zwariowanej jak cacy, jeszcze raz powtarzam!) mamy serię osobnych, nieludzko dowcipnych (w zamierzeniu realizatorów, oczywiście) scenek. Niestety, to dowcip męczący, wysilony, osiągający miejscami poziom górnej podstawówki. Niquet, uwierzywszy chyba (całkiem niepotrzebnie) w swoją charyzmę sceniczną, zachowuje się dokładnie tak, jak u cioci na imieninach: śpiewa, tańczy, recytuje. No i przede wszystkim rozbawia publikę. Do łez. Nie wiadomo jednak, czy to łzy radości, czy bólu. Ot, przebrany w szkocką spódniczkę wypada znienacka z orkiestronu na scenę i podskakując wykonuje jajcarskie kuplety. No, mówię wam, bok można sobie urwać ze śmiechu, ja na przykład sobie urwałem... Dość. Wyrzucić, zakopać, spalić. Zapomnieć. Jak najszybciej.



Cymes rokuG. F. Handel, „Partenope”. I. Dam-Jensen, A. Scholl, Ch. Dumeaux, T. Semmingsen, Concerto Copenhagen, L. U. Mortensen (dyr.), F. Negrin (reż.), Decca 2009


Ale nie ma tego złego... W ubiegłym roku pojawiła się szczęśliwie także interpretacja muzyki barokowej ze wszech miar olśniewająca. Też pewnie rocznicowo pomyślana, ale za to jak wykonana! Perła najczystsza: ani to rutynowa jazda obowiązkowa, ani rewolucyjny w zamyśle odpał. Arcydzieło smaku, wdzięku i umiaru. W przeciwieństwie do estetycznego pawia Niqueta, żadnych tu głupawych popisów; jest za to szacunek dla tekstu, inwencja i twórczy rozmach. Mam na myśli wydaną na płycie DVD „Partenope” Haendla w reżyserii Francisco Negrina z Concerto Copenhagen pod dyrekcją Larsa Ulrika Mortenesena. Mianuję je największym wydarzeniem roku, nie tylko z powodów zasadniczych (wielkiej klasy artystycznej), ale także i dlatego, że służyć może także za poręczną syntezę kategorii wcześniej wyszczególnionych (wokale, instrumentaliści, opera, odkrycie). Mortensen wziął się za jedną z mniej znanych haendlowskich oper, a na pewno jedną z rzadziej wystawianych i uczynił z niej zachwycający pod każdym względem spektakl. Jego propozycja interpretacyjna osiąga bez wątpienia poziom wzorca metra z Sevres.

Nie wiadomo, co tu dokładnie chwalić, bo tak naprawdę trzeba chwalić wszystko. Concerto Copenhagen pokazuje ogromną klasę, znaną już co prawda z haendlowskiego „Giulio Cesare” (HM, 2007) i jak widać, nie była to jednorazowa eksplozja. Dyrygujący od klawesynu Mortensen jest fachowcem dużej miary, a kapela bezbłędnie czuje barokowego bluesa. Forma solistów – zjawiskowa. I wcale nie – awizowany rzecz jasna najbardziej hałaśliwie – Andreas Scholl jest lokomotywą tego nagrania, ale kobiety: sopranistka Inger Dam-Jensen (jako Partenope) i mezzosopran Tuva Semmingsen (jako Rosmira) – dla mnie odkrycie sezonu. Panie nie tylko śpiewają nuty (wszystkie i bez widocznego wysiłku), ale są przekonujące aktorsko. No i wyglądają. I jeszcze jedno: funkcjonalna i wysmakowana inscenizacja Negrina, choć współczesna, nie jest namolna, raczej wydobywa atuty przedstawienia niż je skutecznie przesłania. Przepraszam, jeszcze jedno, już na koniec. Tak sfilmowanej opery barokowej jeszcze nie widzieliśmy! Płynnie, żywo, ekspresyjnie, na dużych zbliżeniach. Czasem aż zapominamy, że jesteśmy w teatrze. Jak gdyby i kamerom udzielił się taneczny rozmach muzyki Haendla. Do słuchania i oglądania w kółko.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.