2005-03-20 / 12:15
Nie chcę opisywać. Albo – analizować mechanizmów wzruszenia – nie chcę. Kompletnie inaczej ją sobie wyobrażałem. Potem jej powiedziałem. I Piotrowi w hotelu. Tak ją sobie wyobrażałeś? – zapytałem. NIE! – pokręcił głową i wyszło z niego przez głowę coś – jakiś ładunek energii, jakiś taniec konwulsji. Tak, to było niemal sensacyjne, że tak bardzo NIE… Dziewczynka. Niepozorna. O właśnie – jak ona przyszła na scenę, jakby wcale nie wiedziała, że można przyjść inaczej. Że wokalistka ma entrée. Chyba po prostu nie chciałaby czegoś takiego zrobić swoim partnerom, wstydziłaby się… Przychodzi więc z nimi razem… No to chodźmy – mówią sobie i wychodzą. Stoi na nogach… Po prostu – wiadomo, że zaraz zacznie się pierwsza piosenka, ta pierwsza z „Żyjącej drogi” i ona już ma w sobie to, co za chwilę będzie z siebie wydobywać.
Kiedy przy stoliku (mówi nieśmiało, jak ktoś nienawykły do wypowiadania swojej filozofii) próbuje o tym mówić, o stwarzaniu obrazu przy pomocy muzyki, przy pomocy sugestii synestezyjnej dźwięku – nie nazywa tego sugestią synestezyjną – to ja sobie teraz dodaję i jestem zadowolony z tego określenia… kiedy mówi, że przy pomocy dźwięku, jego barwy i jego gestu – to znaczy skąd i dokąd idzie ten dźwięk i jak przychodzi – że w ten sposób wyraża się to, co tkwiło na początku piosenki, gdzie? w czymś zobaczonym, czymś napotkanym, w świecie… w Marsylii, gdzie przyjechała po wydaniu pierwszej płyty, z czymś ciężkim poza sobą, z czymś nie załatwionym… co jeszcze… właśnie to, co tkwi w środku i zwolna przekształca się w mit… w śpiewanie, kiedy przychodzi piosenka.
LHASA DE SELA
Urodziła się 27 września 1972 roku w Big Indian w stanie Nowy Jork, zmarła 1 stycznia 2010 roku w Montrealu na raka piersi. Pierwsze lata swojego życia spędziła podróżując po Ameryce wraz z meksykańskim ojcem-pisarzem i amerykańską matką-fotografką oraz trzema siostrami. Gdy miała 13 lat, zaczęła śpiewać w knajpach w San Francisco (m.in. piosenki Billie Holiday). Wśród mistrzów wymieniała: Toma Waitsa, Cuco Sancheza, Marię Callas i Jacques’a Brela. Jej styl wykrystalizował się po spotkaniu w Montrealu kanadyjskiego multiinstrumentalisty Yves’a Desrosiersa, który współtworzył jej pierwszy album „La Llorona” (1997). Kolejne płyty to „The Living Road” (2003) oraz „Lhasa” (2009). W Polsce Lhasa koncertowała w 2005 roku.
Jej wielki miłośnikiem jest m.in. Krystian Lupa, który kilkakrotnie wykorzystywał jej piosenki w swoich spektaklach („Mistrz i Małgorzata”, „Zaratustra”).
Potem mówi – równie wstydliwie, z lekka umniejszając, ale nie kokieteryjnie – o niebezpieczeństwie ulegania oczekiwaniom i o prostytucji, która pojawia się w którymś momencie w tym zawodzie. Trochę się (przez chwilę) zawstydza, że używa takich wielkich, czy mocnych – słów… Ale przedtem słuchała moich komplementów. Słuchała, jakby rozumiała po polsku i jakby to wystarczyło – tylko wypowiedzenie – jakby już zbędne było tłumaczenie tego na angielski. Więc angielski jest jej językiem rodzinnym – nigdy bym tego nie pomyślał. I patrzę na jej twarzyczkę, jej rudawe włoski – i myślę sobie, że tak, że jest jakimś anglosaskim mutantem, że ma w sobie teraz jak mówi – tę amerykańską rasę po przejściach, jak Joplin na przykład, całkiem inaczej… potem śpiewa z oddaniem, przypomina sobie jedną z piosenek Toma Waitsa z ostatniej płyty.
Jak to jest, skąd się wzięła u niej ta półindiańska, półlatynoska dzikość…??? Mówi o tym trochę, jako dziecko mieszkała w Meksyku, było to dla niej nowe i tajemnicze, była w tym dla niej jakaś dziwaczna baśń z dzieciństwa, dzieci boją się trochę, jak się rodzice zbyt często przenoszą, a w dodatku jeszcze, jak się przenoszą z powodu niepewności swego życia. Dzieci odczuwają jakoś tę niepewność i że rodzice nie czują się silni… I cały ten kosmos wydał jej się baśnią, trochę straszną… Potem przywiozła ze sobą ten język, jeszcze jako dziecko, potem dorastała i zapominała, kiedy zaczęła śpiewać, język hiszpański do niej wrócił. Poza tym bała się, że nie odnajdzie siebie w angielskim śpiewaniu, to znaczy w tym oceanie, w tym tłoku schematów, gdzie roi się od światowych idoli… ona tak nie mówiła, ja teraz tak mówię, ona na pewno by tak nie powiedziała.
Tak – myślę sobie, to trafna intuicja – swoje intymne, dziecięce, swoje tajemnicze i samotne – zamknąć w jakiejś połowicznej obcości, w czymś zapomnianym, albo nie rozpoznanym do końca. W ten sposób stała się przedstawicielką tak zwanych „muzyk świata” – jakąś dzikuską folk… wytwórczynią ludowych rzeczy na sprzedaż. Podobnie jak Björk, no ale tamta wycwaniła się już w swojej szufladce. Więcej szufladek nie ma, niechętnie dodaje się nowe szufladki, nie ma dla nich ani miejsca, ani wyobraźni…
Co jej chciałem powiedzieć? Bardzo dużo jej chciałem powiedzieć i wstydziłem się trochę, że zmuszam ją, aby tyle wysłuchiwała, jeszcze w dwojakim wydaniu – w polskim oryginale… no więc mówiłem już, że słuchała tego polskiego oryginału, jakby już rozumiała, jakby była gotowa zrezygnować z tłumaczenia… Bo tłumaczenie to przecież jakiś nadmiar atencji… nie to nie jest dobre słowo – nadmiar poważania, nadmiar trudu – aby wszystko to pierwotne i jakby już wiadome, już zawarte w emocjach, w pejzażu, właśnie w owym pejzażu przed wypowiedzeniem – zamieniać w słowa, które niepotrzebnie brzmią (razem scalone) jak naukowy wywód, jak jakaś pretensjonalna praca naukowa – zaczynają brzmieć takie zdania, które przecież miały być zdaniami zwierzenia – a teraz jeszcze te zdania w drugiej głowie, z oczami pomalowanymi tak ostro i tak ostro patrzącymi – zostaje to przetapiane na angielski… i co się tam dzieje z tymi zwierzeniami… patrzymy na to z niepokojem po obu stronach i ten mówiący i ta słuchająca… może szczęśliwa, może zawstydzona.
Powiedziałem jej, że płakałem – to znaczy nie płakałem, bo nie było żadnego spazmu, po prostu z oczu płynęły łzy – przy połowie tych jej piosenek i nie dlatego, że śpiewała o jakichś poruszających, budzących współczucie sprawach, że wcielała się w nieszczęścia i tęsknoty swojej bohaterki, że wypowiadała liryczne ja – jak aktorka – nie, działo się tak dlatego, że tak bardzo i tak bez reszty cała była pieśnią (jak w marzeniu Zaratustry), że pieśń, to znaczy muzyka sama stawała się tęsknotą, cierpieniem czy radością – i wtedy radość ma też w sobie łzy – bo cierpienie i radość stają się przecież tą samą tajemnicą – zbiegają się gdzieś w nieskończoności jak te przeczące sobie drogi u Nietzschego. Była pieśnią – nie widziałem jeszcze pieśniarza, który by zaszedł w tym tak daleko.
Więc sam się wstydzę, że zmuszam ją do tego podwójnego słuchania zwierzeń, które w trakcie tego nieszczęsnego tłumaczenia się jakoś kanonizują… Stają się rozprawą, wyrokiem wreszcie… i idzie to własnowolnie i samo z siebie i znów ktoś musi wysłuchiwać długich mów na swój temat. A wiem przecież, jaki sam jestem w podobnych sytuacjach niecierpliwy. No ale ona jest młodsza jeszcze, jeszcze może przecież trochę na swój temat posłuchać. Że (pewnie intuicyjnie – bo słucha tego – nie dowierzając do końca), że każdy z języków ma swoją przestrzeń magii słów – energii słów i swoją emocjonalną stylistykę – i że to wcale nie jest to samo, co poezja – choć owszem, poezja jest uprawianiem, hodowlą tych energii. Ale to leży jeszcze głębiej – to rośnie w słowach – kiedy one leżą w nas bezczynnie, ledwie naruszone w myślach, w powielekroć powtarzanych tanecznych gestach marzenia, wmyślania się – kontemplowania – w chwilach kiedy słowo nie jest pędzącą kulą bilardową – ale gruntem, kulą żelazną leżącą w wilgotnej ziemi – rdzewiejącą w tej wilgoci i wreszcie stającą się (kulistą) ziemią… Z tych słów powstaje muzyka, a nie ze słów wiecznie używanych, które są już tak obmacane użyciem, że wręcz niewidoczne, zapomniane w ustawicznym widzeniu…
I chciałem jej jeszcze powiedzieć: jakie to dziwne, że wystąpiła na festiwalu piosenki aktorskiej – przeciwstawiając się tym wszystkim aktorom (i aktorkom), którzy grają w piosenkach najrozmaitsze gry treści, a to przeżycia bohaterów, a to poetyckie komentarze, a to rozmaite autorskie nastawienia – na przykład nastawienie ironiczne, parodystyczne – to szczególnie ukochali sobie śpiewający aktorzy… że temu aktorstwu przeciwstawiona zostaje twórcza przemiana treści w opowiadające, w stwarzające ponowną przestrzeń – przestrzeń zmitologizowanego przeżycia – gesty muzyki. Powiedziałem i myślałem o tym długo – że takiego aktorstwa pragnąłbym u aktorów. Oddania pejzażowi i kondycji zamiany tego pejzażu w inny byt, w byt stwarzający, mityczny – w ciało SYNTEZY. Zapytałem, czy chciałaby pisać muzykę dla teatru, odpowiedziała bez wahania, że chce, ale że do tej pory nie widziała nic w teatrze, co by ją poruszyło. No właśnie – pomyślałem sobie. I czułem, jak zaraz powiem – to zobacz moje przedstawienie, może cię poruszy. I rzeczywiście powiedziałem to i zostało to przetłumaczone na angielski.
Ciągle jednak myślałem o tym, że pejzaż – na który wciąż trzeba od nowa patrzeć, za każdym razem, cieleśnie wstępując na scenę, ponawiać głęboki, czujny – oddany kontakt z tym pejzażem, aż ciało stanie się jego ruchomym końcem, jego medium – i wtedy ciało przemienia ten pejzaż w inny byt… I że ona spełnia się w tym, tworząc swoje słowa jako pieśni, a pieśni przelewając w muzykę, w pierwotną magiczną muzykę – że jest w tym tak bez reszty, że musi być szczęśliwa, może wcale nie pragnąć niczego więcej, na przykład pisać muzyki do teatru, wysyłać ją w jakąś obcą przestrzeń, narażając ją na niepewne, nie wiadomo – czemu ofiarowane życie… Że jest to szczęście jak czasem w akcie miłosnym. Powiedziałem to i zostało to przetłumaczone na angielski. Zaśmiała się. Jeśli ma się szczęście znaleźć taką miłość – powiedziała. No to jak w marzeniu o takiej miłości – powiedziałem. Zaśmiała się jeszcze głośniej…
fot. Jerome Lapierre / lhasadesela.com
2010-01-12 / 10:04
J’arrive à la ville
I ja też,
I ja też
Przychodzę do miasta,
By przelać w nie swoje życie…
Idę w górę ulicą
Jak olbrzym…
Więc to jest miasto,
A to moje życie…
I ja też, i ja też
Przychodzę uciekając...
Wszystko jeszcze przede mną.
Jeśli miasto mnie skryje,
Nie znajdą mnie
Nie wiem kto,
Nie wiem już co...
I ja też, i ja też
Idę z pustymi rękami -
Na południe północy,
na północ południa.
Mam przeszłość,
Ale jej nie używam,
Przyszłość będzie lepsza,
Lepsza niż to teraz...
Trudno przetłumaczyć na polski ten magiczny francuski tekst, proste niepowtarzalne zwroty – obrazy. Zawarte w nich: samotność przybysza i nadzieję, wiarę w cud życia obiecany dziecku. Ciągle wracam do tej piosenki i ciągle budzi we mnie zdziwienie. Teraz, kiedy Lhasa nie żyje, ta jej wędrówka przez obce miasto, gdzie pragnie znaleźć sens swego życia i ukryć się, jest w dwójnasób dojmująca. Nieśmiertelna jakaś i nie do zatarcia...