19:46 09-05-03 Mały turysta
Tak, tak, tak… dzień jest naprawdę senny, ciało ledwie lezie przez fale wiosennego ciepła. Parę razy była mowa o zbliżającym się froncie klimatycznym. W środę ma padać, pożądany deszcz, bo to już maj przecież, a maj ma być mokry, skoro był suchy kwiecień. Zobaczymy. Flora od dłuższego czasu leci przez ręce, nagle straciła możliwość samodzielnego poruszania się, dziwny mechanizm, procesy zaskakują nas skokową kondycją. Coś się kontynuuje do pewnego czasu, z coraz większym trudem, ale jako coś niezbywalnego, samo przez się zrozumiałego i nagle coś się zawala w tym mechanizmie, ona myśli, że lada dzień wróci możliwość chodzenia, choćby tego minimalnego chodzenia do łazienki i z powrotem do łóżka, ale coś uparcie odmawia jej tego powrotu i tej możliwości. A ona leży i oszczędza siebie, ciągle traktując chwilę obecną jako chorobę, którą trzeba przeczekać w łóżku. I tak czeka i leży pokornie, a powrót sił nie przychodzi. I tylko jakaś dziwna wsobność – egotyzm choroby hoduje się i wyjada jej dawną osobowość. Właściwie człowiek staje się wspomnieniem samego siebie… ale nie o tym chciałem…
fot. Krystian Lupa / krystianlupa.comW Baccio rozmawialiśmy przy chłodniku i przy drugim daniu – w łagodnym przewiewie spływającym z okna, za którym trwała w mdłym cieple wiosenna roślinność – rozmawialiśmy o jutrzejszych urodzinach Piotra i o tym, czy jest sens doprosić kogoś, żeby było bardziej rześko… zaprosić jedną sympatyczną osobę. I zaczęło się marudzenie – szukanie w wyobraźni, przymierzanie, odrzucanie – i okazywało się mozolnie i powoli, że nie ma takiej osoby. No może Tomek G. – z tą swoją bezpretensjonalnością i osobową elastycznością, podatnością na przewrotności i otwartością na wszelakie ekshibicjonizmy i nieobecność tego nudnego ambicjonalnego szpanu – i tak dalej, i tak dalej… Może to jego kondycja sprawia, może jakaś jego nienormalność, może jego amorficzny seksualizm – a może to, że do tej pory nie stał się ani wybitny, ani sławny, ani napięty na wybitność i sławę, a jeśli nawet napięty – to umie sobie z tym jakoś być niekłamliwie i gustownie… i tak dalej, i tak dalej. Potem stwierdziliśmy, że wszyscy wybitni i sławni są nudni i nieznośni, i my też (zakładając, że jesteśmy wybitni i sławni) jesteśmy nudni i nieznośni – pewnie dlatego jesteśmy, podobnie jak inni – tacy samotni, otoczeni tylko zwartym pierścieniem wampirów i hien… Takich, co się nie brzydzą tym nieustannym harowaniem na swoją wybitność i sławę, tym monotonnym i nudnym i uporczywym monotematyzmem… No tak, przynajmniej nie narzucamy przyjaciołom swojej sławy i wybitności, nie każemy im się nieustannie tym tematem zajmować – a może się nam tylko wydaje, że tacy nie jesteśmy i że tego nie robimy, a tymczasem to jest coś, co się zaczyna i rozwija całkowicie bez udziału twojej woli i wiedzy, jednym słowem – całkowicie bezwiednie. No dobrze – więc jeśli już szukamy kogoś z niezepsutym albo niewymarłym wdziękiem, kogoś, kto jest interesujący, kiedy sam dla siebie spędza z tobą czas – interesująco – to trzeba z tego grona wykluczyć tych wszystkich wybitnych i sławnych – no tak – siebie też trzeba z tego grona wykluczyć. Dalej mówiłem, że jakoś nie potrafię się już pigmaliońsko zakochiwać w swoich uczniach, a może oni już tego nie chcą. Bo właściwie – co robić, kiedy się jest razem? Odzwyczailiśmy się od tego. Trzeba jednak wziąć się w garść i wygenerować coś w lepszym gatunku, coś dla obu stron interesującego. Ale już się nie chce tak czarować. Wszyscy ci nasi czarodzieje stali się jacyś całkowicie anachroniczni ze swoimi duchowymi zapędami. Ten temat duchowy – jedyne alibi istotnej relacji – relacji twórczej i tworzącej – jakby się jakoś – cholera, skompromitował. Czarusie ezoteryczni! Boże, kto dzisiaj chciałby to znosić? I czy oni sami (a Ty? – czy wciąż nie jesteś w tym gronie – powiedz szczerze!?) mają ochotę w dalszym ciągu się tym zajmować? Rany boskie! Chyba oni w dalszym ciągu chcą się tym zajmować… Horror! Nie! Ci wszyscy nasi przyjaciele! Stare pierdoły. Nie, w żadnym wypadku nie chcemy się z nimi spotykać. Każdy z nich, każdy z nas musi zadowolić się samym sobą, czyli tematem, którym się skrzętnie i coraz mniej twórczo zajmuje. Więc młodzi – poszukujący, kształtujący się – fascynujący w tym procesie samokształtowania się… No z pewnością. I jest w nich jeszcze to coś, w czym można się delikatnie zakochać – bez żadnych zobowiązań. Ale oni się gdzieś rozproszyli, z jednej strony jest ich setki, tysiące – z drugiej strony nie ma żadnego konkretnego – zamienili się w jakąś młodą ludzkość, dla której się tworzy i pisze – anonimowi widzowie i czytelnicy – i w tej konsystencji powinni raczej pozostać. Tak będzie dobrze i dla nich, i dla ciebie, siedź więc sobie na balkonie i patrz na kwiaty – pisz, myśl, rób coś dalej – dopóki możesz – rób coś dalej...
INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte
Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.
Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miast, Agnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie Villas, Tomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym Allenie, Bartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach.
Siedzieliśmy w kafejce w Złotych Tarasach – czekając na pociąg do Krakowa. Piotr – odprowadzał mnie, sam zostaje w Warszawie… Jutro ma urodziny, ma urodziny jutro…
Popatrz!
Bo zatrzymał się przed naszym stolikiem – osobliwy pojazd. W pełni zautomatyzowany i skomputeryzowany wózek inwalidzki – a na nim maleńka istotka – im dalej w dół – tym mniejsza. Najmniejsze były nóżki – nóżki niemal w zaniku. Buciki… Twarz delikatna – swoiście piękna – no zdradzająca cierpienie i inteligencję. Manipulował coś w swoim centrum kierowniczym. Wózek podnosił się i opadał – teraz poszły odrobinę w górę jego nogi – a jego pozycja percepcyjna wobec świata zmieniła się. Na podołku miał aparat fotograficzny. W ogóle był we wszelaki możliwy sposób, choć dyskretnie i z gustem – wyposażony. Był sam – samotny turysta – zwiedzający świat – w poszukiwaniu miejsc promieniujących pięknem i sensem. Albo w poszukiwaniu człowieka – wrażliwego, z którym można byłoby rozmawiać, długo, coraz dłużej… aż wreszcie, w wyniku tajemnego alchemicznego procesu – właściwie bez końca, bez końca, bez pragnienia ucieczki, bez rozczarowania, bez znużenia, bez śmierci właściwie. Bo czasem nieważne się staje, że jesteśmy coraz bardziej znużeni i coraz bardziej śmiertelni. Nagle wzruszyłem się. Może to on? Ten, którego daremnie szukamy na jutrzejszy wieczór… i nie tylko na jutrzejszy wieczór. Nawet jeśliby to był on, to i tak się o tym nigdy nie dowiemy – ani on – ani my… i tak dalej…
Krystian Lupa / krystianlupa.com
16:20 00-07-30 Profetka
I znów spotkałem naszą profetkę, niosła dziś dwie ciężkie torby i wyglądała na bardzo zmęczoną... „Mają pieniądze, mają samochody, mają wszystko, co trzeba do życia, ale nie mają serca... Księża katoliccy...”, tym razem bez kartki recytowała monotonnie krzykliwym wysokim głosem... Szła swoją ulubioną drogą przez Rynek, z lekka się zataczając. Nie, w żadnym razie nie posądziłbym jej o alkohol, zmęczenie, po prostu zmęczenie... Chwilę odprowadzałem ją wzrokiem, potem straciłem ją z oczu... A jednak nasze drogi splatały się dzisiaj dziwnie. Kraków był dziś czarodziejski – jak powiedział spotkany pod pomnikiem Mickiewicza młody Brzozowski... Istotnie grały na potęgę różne orkiestry, a wszystko były jakby spęczniałe oczekiwaniem i podnieceniem... Wiatr halny... Trochę za zimno i mdłe słońce... ale co rusz jakieś osobliwie wonne ciepłe tchnienia – jak wyziewy ze stęsknionych kawiarni, wyziewy stęsknionych ust… Ach, wszedłem jeszcze do „Europejskiej”... Chciałem zobaczyć te złote lustra... Ani śladu po tych lustrach, zapomniałem, że przecież kilka lat temu wszystko zmienili... Pięknie jest i jakoś starzej niż było wtedy – jakby z powrotem nałożyli dziewiętnastowieczną warstwę. Tak też błądziłem dziś, a drogę wyznaczała jakaś delikatna wstęga czarowności... Miałem się spotkać z Piotrem... Szedł mi naprzeciw z domu na Kazimierzu, pewnie będzie szedł Grodzką... I tak zakręciło mnie w stronę Grodzkiej i znów usłyszałem jej wysoki, piskliwy, monotonny głos. Nasza profetka pracuje, pomyślałem z rozczuleniem i jakoś włączyło się to w nurt tej osobliwej czarowności. Ale zataczający się krępy blondyn zaczął protestować. „Co ona wrzeszczy do cholery, kto jej dał prawo tak wrzeszczeć!” Pewnie sam by sobie chętnie powrzeszczał. Przeszedł jeszcze kilka kroków stronę placu Wszystkich Świętych – ale kierunek mu słabł, w końcu zawrócił. Oho, już idzie w stronę naszej profetki z awanturą. Może nawet trzeba jej będzie bronić. W końcu słyszałem, że – jak mi opowiadano – profetka wielokrotnie pada ofiarą agresji... Agresji zagorzałych katolików i zwykłych bandziorów... To są te dwie możliwości... Osobliwe powinowactwo stron... Ale profetka jest niezłomna, niezłomna... jak Książę Niezłomny... „Po co pani tak wrzeszczy”... Profetka przystaje, stawia ciężkie torby na bruk... „Muszę proszę pana, muszę... ludzie nic nie wiedzą, ludzie się muszą dowiedzieć... Muszę im to powiedzieć... Ja już czasem nie daję rady proszę pana, niech pan sobie nie myśli, że to lekko...” ...No, trzeba szybciej ściągnąć tu Piotra... To niesamowite... Myślałem, że ona może tylko krzyczeć... a tu wdaje się w rozmowę, w uprzejmą rozmowę z klientem... i umie tak pięknie bronić sensu swej misji... Kiedy mijaliśmy ją znowu, tym razem już z Piotrem, stała zmęczona przy ścianie... „Zbliża się dzień gniewu Boga, Kościół katolicki ogarnie trwoga”... Zamilkła na chwilę, czekała w myśli... Spostrzegła, że ją słuchają. Dwie dziewczynki przystanęły z napiętymi twarzami, gotowe w każdej chwili wybuchnąć chichotem. „Mądra jest, słusznie mówi” – powiedział Piotr. Dziewczynki żachnęły się zdezorientowane, na chwilę połknęły po kiju. „Zbliża się dzień gniewu Boga, Kościół katolicki ogarnie trwoga”... To był jej ulubiony dwuwiersz na dziś. To był jej ulubiony dwuwiersz... Nie miała na razie nic ciekawszego... Zresztą jakby wsłuchiwała się w ton... ta sama kończąca intonacja – stara jak świat mityczna patetyczność... Apokalipsa, Apokalipsa... Znowu przyplątał się ten pijany blondyn. Widać coś mu nie mieściło się w głowie. „Dlaczego pani krzyczy. Niech pani sobie myśli, co chce, ale niech pani nie krzyczy. Niech pani patrzy... idą dzieci”. „Proszę pana, muszę”... i znowu prowadzi swoją sprawę, nieubłagany sens swojej misji. Tymczasem patrzę, że torba porusza się, coś porusza się w torbie. „Patrz Piotrze, coś porusza się w torbie”... „CO PANI TAM MA W TORBIE?” „W TORBIE MAM JEŻA”... I dalej tłumaczy... „A niech sobie pani krzyczy” – zawyrokował podpity blondyn i zatoczył się w stronę Rynku. Widać tym razem tam wypadła mu droga. Wszyscy dziś byliśmy wydani na pastwę czarownego Krakowa. Piotr się jej ostał, ja stałem nieśmiało na uboczu... „Proszę pana, nikt nie wierzy. Księża nie wierzą w Boga, papież nie wierzy... Księża katoliccy przemilczają prawdę... znają prawdę i przemilczają ją. Jakże ja nie mam mówić. Muszę mówić proszę pana... W Hiszpanii jeszcze wierzą, ale w Polsce nikt już nie wierzy... To wszystko z winy Kościoła katolickiego... kto to w końcu zostaje księdzem... taki, co nie ma gdzie iść, taki, co się nie dostał na studia”... „Niech pani pokaże tego jeża”... – przerwał jej Piotr. I już nachylają się nad ciężkimi torbami... Piotr robi jakiś przedwczesny ruch i profetka chwyta szybko swoje torby i odchodzi. Odchodzi kilka kroków, przystaje... wchłania powietrze czarownego Krakowa i znów szuka w głowie nowego początku...