INNE PRZYJEMNOŚCI:  W mieszkaniu babuni
rys. Maciej Sieńczyk

INNE PRZYJEMNOŚCI:
W mieszkaniu babuni

Maciej Sieńczyk

To by była wielka przyjemność patrzeć, jak mała babunia biega z rodzicami po plaży, idzie do pierwszej komunii, albo zdmuchuje świeczki tortu urodzinowego, podczas gdy wszyscy śpiewają „Sto lat”

Jeszcze 3 minuty czytania

Ostatnio dużo pracuję, aby sprostać zobowiązaniom, które lekkomyślnie zaciągnąłem i nie mam czasu podżegać się ekscentrycznymi myślami, lekturami oraz tym wszystkim, co sprawia, że jestem wesoły. Ale każde cudowne wydarzenie przyjmuję z wdzięcznością.

Moja przyjaciółka spotkała na parkingu sąsiadkę. Sąsiadka powiedziała, że w naszej kamienicy umarła pewna samotna pani, którą znaliśmy z wyjątkowej dobroci dla zwierząt. Zmarła miała kota i teraz kot został w mieszkaniu sam, uwięziony. Przyjaciółka z początku nie mogła w to uwierzyć. Ale obiecała rodzicom, że ich odwiedzi na święta i dlatego zwróciła się o pomoc właśnie do mnie.

Pierwszym przyjacielem człowieka był pies. Pierwotny myśliwy, nie mogąc się udać za zwierzyną w trudno dostępne miejsce – na moczary bądź między skalne zagłębienia – wysyłał swojego wiernego pomocnika. Kiedy wykształciło się społeczeństwo rolnicze, używano zwierząt do ciężkiej, niewdzięcznej pracy – stróżowania, pilnowania trzody, ciągnięcia wózków itp. Z czasem uczucia ludzkie wysubtelniały i najpierw jako towarzysze dziecinnych zabaw, a później na pełnych prawach weszły do naszych rodzin. Jeśli chodzi o koty, zachowały się świadectwa z Asyrii, a przede wszystkim Starożytnego Egiptu, gdzie czczono je na równi ze świętym bykiem oraz krokodylem. Choć to raczej psy zyskały opinię ofiarnych ratowników, można przytoczyć wiele wzruszających relacji osób uratowanych przez koty. W Pilawie jeden z nich odpędził głośnym miauczeniem dziecko, które próbowało uczynić z zepsutego gniazdka przedmiot zabawy, inny przyniósł w pyszczku glicerynę choremu na serce mężczyźnie. Kot osładza nam dokuczliwą samotność, jest mile widziany przez osoby pracujące w domu, a także ludzi starych i niedołężnych. Zdarza się, niestety, że po śmierci właściciela zostaje uwięziony w mieszkaniu i właśnie z takim przypadkiem miałem do czynienia.

Spodziewałem się, że podczas akcji uwolnienia będę wabił zwierzę jego imieniem. Chciałem zrobić papierowy młynek, jakim posługują się media, aby mi wskazał, jak nazywa się uwięziony kot, wreszcie tylko krzyknąłem przed siebie, wymawiając imię zmarłej i prośbę, aby mi dała znak. Oczywiście żaden znak ani we śnie, ani na przykład na zaparowanej szybie okiennej się nie pojawił. Tej nocy nie mogłem zasnąć – na przemian myślałem o uwięzionym stworzonku lub wspominałem zmarłą, że może niepotrzebnie denerwowałem się, kiedy zawracała mi głowę skargami i opisami różnych okrucieństw. Moje dobre serce wynika z nadmiernej uczuciowości, gdzie podejrzliwość, zazdrość oraz zawiść do osób, którym się w życiu powiodło, idą w parze z ogromną dobrocią dla zwierząt i jeszcze większą skłonnością do wzruszeń. Z niepokojem obserwuję, jak te cechy narastają z wiekiem i martwię się, dokąd mnie to zaprowadzi. Są osoby, których własna dobroć stała się przekleństwem, i pozostały jej niewolnikami.

Nie ma sensu opisywać porannej wizyty w administracji i licznych błagań o wydanie kluczy do mieszkania zmarłej. Kobieta przez dwa tygodnie leżała w stanie silnego rozkładu i obawiano się jadu trupiego. Z niesmakiem wspominam to uczucie wielkiej bezradności – chciałem nawet podpisać oświadczenie, że wchodzę na własną odpowiedzialność, ale nie wyrażono zgody. Zadzwoniłem do owej sąsiadki, która spotkała na parkingu moją przyjaciółkę, aby zrobiła awanturę, co też uczyniła. Wreszcie, na czele pań z administracji oraz mężczyzny z pompką odkażającą, którzy z góry zastrzegli, że poczekają pod drzwiami, udałem się do mieszkania zmarłej. Niosłem kontenerek i podbierak na ryby, świetnie nadający się do łapania zdziczałych zwierząt. Zawołałem jeszcze „Nie jest tak źle”, mając na myśli domniemany jad trupi – i wszedłem do środka.

Widok, jaki ukazał się po wejściu do mieszkania babuni / rys. Maciej Sieńczyk

Kiedy zniknęły twarze pań z administracji oraz mężczyzny z pompką, pierwszą moją czynnością było zamknięcie niektórych pomieszczeń w celu lepszej organizacji. Począwszy od łazienki, chodziłem powoli obstukując podbierakiem miejsca, w których mógł się ukryć kot. Przemawiałem przy tym tonem na przemian łagodnym, zasadniczym i znów miękkim. Przyznam, że mam pewne doświadczenie w odwiedzaniu zmarłych babuń – kilka lat temu robotnicy pozwolili mi za opłatą wejść do domu staruszki, która zaczadziała i zabrać mniej wartościowe rzeczy, na przykład pocztówki. Ale uczucie wielkiego opuszczenia, jakiego doznałem w mieszkaniu obecnej babuni, trudno doprawdy opisać (dla większej przejrzystości zmarłą będę nazywał „babunią” – choć miała lat niespełna sześćdziesiąt i przed śmiercią wyglądała na krzepką – zaś jej mieszkanie „mieszkaniem babuni”).

Pośród nędznych komódek stały kubeczki o wymyślnych kształtach i różne drobne przedmioty, jakby figurki, a między nimi pudełko kredek. Nie do wiary, że w gorączce poszukiwań widziałem, bądź wydawało mi się, że widzę te wszystkie drobiazgi – tlić się później będą we mnie ognikiem niegodnej pożądliwości. Cóż tam musiało się kryć w piwnicy nieszczęsnej kobiety, jakie oprawione roczniki rzadkich czasopism, jakie inne skarby sezamu! Postanowiłem nic nie taić ze swojej przygody – kto inny może nie opisywałby tak dokładnie, lecz o ileż zubożyłby opowieść.
Przypomniało mi się, co opowiadano o babuni. Podobno, jeśli ktoś miał sprawę, mógł załatwić ją tylko w progu. Wzruszała mnie myśl, że odpowiadała „dzień dobry” nie przypuszczając, że wkrótce będę jej gościem i nadaremnie wstydziła się bałaganu. Zasłony wisiały w strzępach, na fotelach i krzesłach leżały szmaty. Czy i mnie czeka podobny los? – szepnąłem – czy zobojętnieję na drogie mi rzeczy? Pamiętam, byłem nawet trochę zły na babunię, że mimo woli stała się przepowiednią mojego własnego zapuszczenia. Choć brud przykrył dawny porządek, niewątpliwie mieszkanie było kiedyś skromne i ładnie urządzone. Wieść niosła, że babunia mieszkała z matką, miała dobrą pracę i znajomych, ale matka umarła, wszystkie nici z wolna zaczęły mięknąć i pozostała samotna. Trzeba uważać, żeby się tak nie zamykać w sobie i być bardziej otwartym na innych – pomyślałem. Przyszło mi do głowy, że kiedy służby miejskie wyrzucą jej rzeczy na śmietnik, spróbuję ocalić jakiś pamiętnik lub może pudełko ze zdjęciami. To by była wielka przyjemność patrzeć, jak mała babunia biega z rodzicami po plaży, idzie do pierwszej komunii, albo zdmuchuje świeczki tortu urodzinowego, podczas gdy wszyscy śpiewają „Sto lat”.

INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte

Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.

Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miastAgnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie VillasTomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym AllenieBartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.

W łazience stała wanna pełna wody i dwie lodówki. Błysnęła mi niedorzeczna myśl, że może policjanci wynoszący ciało zamknęli kota w lodówce. Po jej otwarciu buchnął mi w twarz smród zepsutego jedzenia. Gdy opuszczałem łazienkę przypomniało mi się, że dawniej, gdy obawiałem się przyszłości, nalewałem wody do wanny i w wonnej, gorącej kąpieli moje troski mijały. Może i babunia tak robiła.

Dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie graty piętrzyły się najbardziej i gdzie smród był największy. Stała tam kałuża, którą w części przykrywał koc. W kałuży roiły się larwy much. Z załzawionymi oczami, grzebiąc podbierakiem w skotłowanej szmacie, czułem, że ogarnia mnie wielka słabość. Jak muchy mogą wytrzymać w tak jadowitym, chemicznym środowisku? – pomyślałem – byłże to ten jad trupi? Na łóżku leżał portfel. Później zastanawiałem się, czy ci, którzy tu byli przede mną, zabrali pieniądze i czy pracownicy służb sanitarnych rozchylają pryzmy pościeli w poszukiwaniu oszczędności zmarłych.

W dalszym ciągu chodziłem w tę i z powrotem, suwając liczne graty. Obracałem fotele i rozwierałem dziury w tapicerce, aby sięgać głęboko do ich wnętrza, pełen obaw, że w każdej chwili mogą dosięgnąć mnie ostre, przerażone pazurki. Ale zwierzątka nie było. Widocznie w słabym świetle uszło jakoś mojej uwagi. Prowadząc poszukiwania, nie ustrzegłem się licznych błędów. Niepotrzebnie otworzyłem coś w rodzaju pomieszczenia gospodarczego – gdzie piętrzyły się słoiki – i pozostawiłem je otwarte. W zbyt wielkim pośpiechu i ze zbyt wielkim hałasem zaglądałem w miejsca już raz sprawdzone i przeszukane. Mało kto był tak przejęty i rozpalony, jak ja w mieszkaniu babuni. Świadomość, że pod drzwiami czekają dorosłe osoby, równie przejęte, może nawet przerażone, stawiała mnie poza wspólnotą ludzi zwyczajnych – po raz pierwszy doświadczałem uczucia szczególnego wyróżnienia. Wieść o mojej akcji z pewnością już się rozniosła. Niewątpliwie w przeciwległym skrzydle kamienicy przykleiły się do szyb liczne inne babunie. Z ich perspektywy przypominało to może podpatrywanie siadającej do stołu rodziny, tylko bez gorzkiej nuty, która towarzyszy oglądaniu szczęścia innych. Powinienem otworzyć okno, aby wywietrzyć jad, lecz nie byłem do tego upoważniony.

Chciałbym wrócić do sprawy kubeczków, o których wspomniałem, a którym poświęcę więcej miejsca w jakimś osobnym sprawozdaniu. Wiele osób pamięta te cudowne naczynka. Uczucie radości, kiedy otwieraliśmy znalezione pod choinką prezenty, wędrówki z przyjaciółmi oraz właśnie kubeczki ze stołówek – to wszystko, jeśli dodamy jeszcze pieszczoty matki, pozostawia słodkie i odległe wspomnienie. Otóż w mieszkaniu babuni nie było kubeczków z barów mlecznych z napisami, na przykład „Społem” czy „Konsumy”. Im więcej wspominam, tym bardziej mi się wydaje, że gdy uchyliłem drzwi pomieszczenia gospodarczego, błysnęło mi coś w rodzaju półmiska z nadrukowanymi błękitnymi widelczykami. W tej chwili nie jestem pewien, ale tak, chyba mi coś takiego błysnęło! Było większe niż kubek, a mniejsze niż półmisek – jakby salaterka. Niestety, nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, co to było. 

Fale smrodu zalewały mi oczy i czułem wielką słabość. Z przykrością popatrzyłem na swoje prawie nowe spodnie i koszulę, którą także zaliczałem do najlepszych. To wszystko trzeba było wyrzucić. Ale gdy po raz kolejny wszedłem do łazienki, za zasłoną zobaczyłem kota. Szybkim ruchem zarzuciłem siatkę i wnet znalazł się w kontenerku. Zatem spełniłem swoją powinność. Odrzuciłem niepotrzebny już podbierak i wyszedłem na zewnątrz, gdzie oczekiwały mnie panie z administracji oraz mężczyzna z pompką. Ukłoniłem się i uniosłem zwierzę ze sobą.
Kot okazał się mądrym stworzeniem, skłonnym do zabaw i pieszczot. Po powrocie z domu rodzinnego przyjaciółka gratulowała mi i z ciekawością słuchała opisu moich przygód.
Wkrótce też znalazła dla „Czarnego” gniazdko u pewnych państwa, którzy wiedli przyjemne życie w dużym domu i do szczęścia brakowało im właśnie kota.

Wspominając tamto cudowne popołudnie, nie potrafię się wyzbyć sympatii do samego siebie – tego niemal dziecka, które nawołując, chodziło z szeroko otwartymi oczami i wyciągniętymi przed siebie ramionami. Najlepszym porównaniem byłaby tu samotna wędrówka po piwnicy w wieczór wigilijny, kiedy najbliżsi składają sobie życzenia i próbują smacznych potraw. Ktoś, kto tak wędrował, niech przemnoży swoje uczucia, a uzyska to, czego ja zaznałem. Żal mi tylko, że niewystarczająco napatrzyłem się kamionkowych dzbanuszków i ciupag z termometrem, może kto inny, bardziej opanowany, zdołałby lepiej wyzyskać mieszkanie babuni. Ciekawe – powiedziałem sobie, gdy już spokojny i syty przygód usiadłem w domowym fotelu – jak dziwnie splatają się losy. Wczoraj byłem chłopakiem, który na różnych spotkaniach milczał, uporczywie próbując przypomnieć sobie coś ciekawego. Po cudach, jakich dokonałem w mieszkaniu babuni, nie miałem wątpliwości – wkrótce stanę się pożądanym gościem, fascynującym gawędziarzem. Później rzeczywiście widziałem zasłuchane twarze znajomych, którzy – tak jak ja kiedyś – chętnie chwytali ździebełko, aby dać się zaczarować. Zażywając ostatnich dni młodości, rozmawiam z przyjaciółmi i ogarnia mnie zdziwienie, że owszem, śmieją się, lecz ich opowieści pozbawione są tego uczucia, jakim ja obdarzam swoje wspomnienia. Może los zsyła im przygody mniej barwne, a może mają inne usposobienie i trzeba to uszanować.