Dlaczego Lutosławski?
Witold Lutosławski - portret z 1990 roku / fot. Morten Krogvold. Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Janiny Januszewskiej-Skreiberg / Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego / lutoslawski.org.pl

Dlaczego Lutosławski?

Jeszcze 3 minuty czytania


Piotr Deptuch, dyrygent
W Lutosławskim najbardziej lubię moment, kiedy muzyka trzymana na uwięzi precyzyjnie uformowanej estetyki i doprowadzonej niemal do obłędu klinicznej klarowności kompozytorskiego metier, zrywa się nieoczekiwanie, jakby wbrew woli twórcy, z łańcucha trzymającego ją w pozornych karbach i szybuje w rejony zgoła nieprzewidywalne. „III Symfonia” – szczególnie w interpretacji Barenboima – staje się dzięki temu nie tylko kolejnym niezwykle precyzyjnym wcieleniem formalnej dwuczęściowości, ale jakąś gigantyczną summą całej symfonicznej tradycji. I włącza światy, których kompozytor uwzględniać z pewnością nie chciał. A „Interludium”? Skromna miniatura, która z założenia miała tylko kontrastować z „Partitą” i „Łańcuchem II”, staje się przedziwnym metafizycznym odjazdem, bratając się niemal bliźniaczo z Feldmanowskim „Światłem koptyjskim”. Skrowaczewski powiedział kiedyś dobitnie, że to najlepszy utwór Lutosławskiego. On wie, co mówi.


Maciej Jabłoński, kompozytor, krytyk
Za co współczesny kompozytor może cenić Lutosławskiego? Najczęściej padają odpowiedzi, że za bezustanny rozwój, drążenie i określanie na nowo własnego języka muzycznego. Za znakomite pomysły fakturalne i za idealną równowagę formy i treści. Za aleatoryzm kontrolowany („jakże kontrolowany!” – jak rzekł Mistrz Skrzynecki) oraz koncepcję formy dwudzielnej. Ale dla mnie największą zasługą Lutosa było to, że jako jeden z pierwszych (o ile w ogóle nie pierwszy...) zajął się poważnie kwestią mechanizmów percepcji. Był w Polsce pionierem nowatorskiego myślenia o psychologii słuchania i słyszenia, a swoje obserwacje wcielał w czyn, tworząc majstersztyki formy. Posłuchajmy dziś „Gier weneckich” lub „Łańcuchów”, wsłuchajmy się w początek „Livre” – toż to muzyka jak najbardziej współczesna, mogłaby powstać wczoraj, a nie przed półwieczem. Jej aktualność to efekt nie tylko znakomitych środków, ale – przede wszystkim w moim odczuciu – mistrzowskiego wyczucia przebiegu napięć i specyfiki odbioru.


Andrzej Kosowski, dyrektor Instytutu Muzyki i Tańca
Mistrzostwo. Elegancja. Harmonia. Klasa. Równowaga. Humanizm. Kultura. Misja. Radość. Humor.


Michał Merczyński
, dyrektor Narodowego Instytut Audiowizualnego i Malta Festival
Lutosławski był kapitanem na tym statku, a pierwszymi oficerami Henryk Mikołaj Górecki i Krzysztof Penderecki. Każdy z nich miał rodzaj gestu, ale to on miał ten pion, jakiego w polskiej muzyce w XX wieku nikt inny nie miał. Choć to nigdy nie była twórczość, która miałaby szaleństwo „Pasji” czy „Jutrzni” Pendereckiego, czy taki rodzaj uniesienia, jakie dawała „III Symfonia” Góreckiego – muzyka, której słuchali kierowcy na autostradach amerykańskich. Płyta Góreckiego na początku lat 90. sprzedała się w wielomilionowym nakładzie, konkurując z płytami gwiazd pop. Ale Lutosławski był zawsze powyżej takich historii, ponad kulturą popularną. Nie wywyższał się – po prostu taki był, jego sztuka tak go sytuowała.
Zawsze lubiłem to określenie muzyki Lutosławskiego, które sam stworzył – aleatoryzm kontrolowany. W jakimś sensie opisuje ono kulturę w XX wieku, w ogóle kulturę, nie tylko sztukę. Lutosławski antycypował to, co dziś mówi Bauman – że żyjemy w czasach płynności. To była płynność, ale miała też rodzaj porządku, ram. 
Chcemy w tym roku w NInA zrealizować trzy duże projekty. Pierwszy to wybór twórczości Lutosławskiego autorstwa dziennikarza radiowej „Dwójki” Adama Suprynowicza – chcemy pokazać cały kontekst kulturowy, w jakim funkcjonował Lutosławski. Drugi to portal, na którym umieścimy twórczość trzech polskich gigantów: Lutosławskiego (ur. 1913), Góreckiego (ur. 1933) i Pendereckiego (ur. 1933). I trzeci projekt: 1 grudnia odbędzie się w Warszawie koncert, na którym między innymi zostanie prawykonana kompozycja Bryce’a Dessnera – nowojorskiego gitarzysty i kompozytora, członka jednego z najważniejszych dla indie rocka zespołów – The National.
A ze swoich osobistych historii mogę dodać jeszcze, że byłem pilotem Lutosławskiego w latach 80., kiedy odwiedzał Poznań. Trzy razy. Dla takich młodych ludzi jak my – z ruchu „Pro Sinfonika” – był wtedy niedościgłym wzorem elegancji i serdeczności, wielkim twórcą.


Ewa Szczecińska
, Polskie Radio
W 100-lecie Lutosławskiego jest wiele powodów, dla których nasza narodowa skłonność do jubileuszy może przynieść pozytywne skutki:
Po pierwsze, o muzyce Lutosławskiego w Polsce zapomniano, a to jest repertuar, który nie powinien schodzić z afiszy naszych filharmonii, i to nie tylko „Muzyka żałobna” czy „Koncert na orkiestrę”, ale również tak wielkie (i z repertuaru całkowicie wyrugowane) dzieła, jak „II Symfonia”, „Gry weneckie”, „Livre pour orchestre” czy kryształowa summa jego orkiestrowego stylu, czyli „III Symfonia”. Są to dzieła, które powinny wejść do światowego repertuaru klasyki. By tak się stało, najpierw muszą stać się jednak  n a s z ą  filharmoniczną codziennością, bez mozolnego konfrontowania tej muzyki z prowincjonalnymi orkiestrami i małomiasteczkowymi melomanami nie będzie na taką estetykę popytu. Osobno wymienię „Koncert wiolonczelowy”, dzieło które ma wszelkie zadatki na wejście w krąg najważniejszych w światowym repertuarze koncertujących utworów na wiolonczelę.
Po drugie, modernistyczna muzyka Lutosławskiego („II Symfonia”, „Gry weneckie”, „Livre pour orchestre”, „Kwartet smyczkowy”, „Trzy poematy Henri Michaux”) powinna doczekać się u nas odczytania na nowo, podobnie jak stało się to w ostatnich latach udziałem awangardowej muzyki Krzysztofa Pendereckiego – zwłaszcza za sprawą wnikliwych interpretacji Marka Mosia i jego orkiestry AUKSO. Zapowiedź nowego, pogłębionego i brzmieniowo współczesnego odczytania polskiej kwartetowej moderny już jest – kwartety zarówno Lutosławskiego, jak i Pendereckiego na nowo odczytane przez Kwartet Royal (płyta nagrana dla wytwórni Hyperion już niedługo będzie dostępna będzie na światowych rynkach). Apolliński modernizm Lutosławskiego wprawdzie niezupełnie współgra z rozchełstaną wrażliwością naszych czasów, ale przeżywamy teraz przecież renesans zainteresowania modernistyczną architekturą – coś podobnego mogłoby być udziałem najdoskonalszego w Polsce muzycznego modernizmu, czyli właśnie muzyki Lutosławskiego. Fonosfera, która 40 lat temu była całkowicie nowa, dziś należy już do naturalnego wyposażenia każdego muzyka – nadszedł więc czas na spotkanie tej muzyki ze słuchaczami, którzy potraktują nowoczesny język tych utworów nie jak ciekawostkę, lecz jako oczywistość.
Po trzecie, chciałabym, by ten rok przyczynił się do odbrązowienia postaci Lutosławskiego. Był przecież człowiekiem kameralnym, do końca młodzieńczym, z ogromnym poczuciem humoru, dystansem, doskonale rozumiał się i przyjaźnił z ludźmi o wiele od niego młodszymi. Warto przypomnieć jego otwartość. Miał 50 lat, gdy podjął próbę zmierzenia się z całkowicie dla niego nowym pomysłem na muzykę, jakim był aleatoryzm Johna Cage’a, udało mu się stworzyć własną i wciąż dla kompozytorów inspirującą jego odmianę – „aleatoryzm kontrolowany”, zaś w wieku 60 lat przymierzał się do skomponowania utworu na solistów, chór, orkiestrę i… elektronikę do tekstów Franza Kafki. Projekt nie został nigdy zrealizowany, jednak Lutosławski nad wszystkim tym poważnie rozmyślał i są to dowody na unikatową wręcz jego żywotność. (Strawiński, biorący się nieudolnie pod koniec życia za dodekafonię, wychodzi w tym kontekście na podążającego za nowinkami, zagubionego starca; motywacje Lutosławskiego były inne – nie podążał za modą, był po prostu człowiekiem bardzo otwartym.)
Przy okazji  jubileuszu warto przypomnieć też pogląd Lutosławskiego na sztukę, zapisany pod datą 12 marca 1961 w „Zeszycie myśli”: „Sztuka w Polsce często pojmowana była przez samych twórców w sposób infantylny: «my też… », «dorównać… », «polski wariant jakiegoś kierunku… », «narodowe cechy… », «polski Picasso, polski Bartók, polski Salvador Dali… ». Udawanie dorosłych i tyle. Cechą artysty autentycznego jest zdolność  w z i ę c i a  n a  s i e b i e  o d p o w i e d z i a l n o ś c i  za fizjonomię i losy sztuki jego epoki. Tylko tą drogą dochodzi się do czegoś. Każdy, nawet najskromniejszy talent, jeśli potrafi choć odrobinę tej odpowiedzialności wziąć na siebie – ma swoje miejsce w historii sztuki. Reszta to pasożyty, mąciciele, uprzykrzona hałastra”Trzeba zatem oddać Lutosa – bez lęku – klasycznym i nieklasycznym muzykom młodszych generacji.

Jan Topolski, krytyk muzyczny i filmowy
To pytanie dziś bynajmniej nie tak oczywiste, jak jeszcze dwadzieścia lat temu. Wówczas wszystko było jasne: największy, nieugięty, konsekwentny, osobny. Rozpoznawalny po paru taktach, poznawany coraz to lepiej i głębiej, w nocnych odsłuchach „III Symfonii”, mojej inicjacji w muzykę XX wieku. Imponowała żelazna logika formy, ironiczny dystans w pismach estetycznych, elegancja i spójność języka harmonicznego. W tym sensie Lutosławski zawsze był klasykiem, choć przecież przeżył okres burzy i naporu między „Grami weneckimi” a „Livre pour orchestre”. Dekadę temu wspólnie z D. zachwycaliśmy się owymi dzikimi erupcjami aleatorycznie wyzwolonej orkiestry, w tajemniczy sposób przechodzącymi do ornamentalnej, wijącej się melodii wiolonczeli z „Koncertu”. Dziś słucham Lutosławskiego z nieco mniejszym przekonaniem: uwiera mnie jego zamknięty i hierarchiczny język, nieskazitelny, racjonalny, właśnie do bólu logiczny, jak w „Muzyce żałobnej” czy „Łańcuchach”. Paradoksalnie, brakuje mi w tej muzyce wolności, a z terminu „aleatoryzm kontrolowany” kłuje w uszy właśnie drugi jego człon – tak jakby to był jedynie zawór bezpieczeństwa, który miał wpuścić tylko odrobinę żywiołu w monolit orkiestry (no, może z wyjątkiem „Kwartetu”) pod naporem ówczesnych nurtów swobodnej improwizacji. Owa osobność Lutosławskiego sprawiła, że nie wziął udziału także w innych nurtach muzyki współczesnej, które dziś zdają mi się najważniejsze: emancypacji barwy, refleksji o czasie (rytmie) i przestrzeni, dialogu z nauką czy polityką. Sprawia to, że wraz z upływem lat rzadziej wracam do jego muzyki, trochę jak do coraz szczelniej zamkniętej szkatułki, coraz twardszego kryształu. Prawda, niezwykle pięknego, bogatego, złożonego i klarownego, lecz zarazem coraz mniej inspirującego. Z jednej strony, podziwiam Lutosławskiego godzenie się z tradycją w „IV Symfonii” (zwłaszcza w kontekście innych rodaków), z drugiej jednak – bardziej porusza droga Messiaena, Stockhausena, Griseya, Lachenmanna. No, ale może to tylko mój prywatny problem, może po prostu trzeba pójść z A. na koncert i znów dać się porwać?



Adam Wiedemann,
poeta, eseista
Lutosławski dlatego, że był tak dobrze wychowany, tym mnie ujął w momencie, gdy jeszcze nie podobała mi się muzyka współczesna – nie bardzo mi się podobała, może poza Strawińskim; na koncert Lutosławskiego poszedłem z nudów, z ciekawości, były to czasy chodzenia wszędzie i na wszystko, był to koncert w Collegium Novum i on też na nim był, najpierw zagrali „Kwartet” i „Partitę”, a potem kompozytor z anielską cierpliwością odpowiadał na wszystkie pytania, choć nie były zbyt mądre, dopiero znacznie później wykryłem, że wcześniej już wielokrotnie udzielał tych samych odpowiedzi, nawet niektóre miał zapisane w swoim notatniku, lecz wtedy było to dla mnie przeżycie najzupełniej pierwsze, jak można być tak grzecznym?, myślałem, bo sam w sobie tłumiłem najrozmaitsze niegrzeczności skierowane do świata, który nic tylko mnie przerażał, jak można być kimś tak dostosowanym do istnienia?, myślałem, lecz jednak ustawiłem się w kolejce po autograf, a kiedy okazało się, że nie mam przy sobie najmniejszej choćby karteczki, dał mi swoją wizytówkę na czerpanym papierze, może ją jeszcze gdzieś mam?, rzadko miewa się w ręku równie wykwintną rzecz, ale też rzadko komu zdarza się równie wykwintny gest; całkiem niedawno odkryłem w biografii jego szwagierki, Kaliny Jędrusik, że również i na jej temat udzielił stosownej wypowiedzi, pełnej sympatii i wyrozumiałości, i wtedy doszedłem do wniosku, że on chyba nigdy z nikim się nie przyjaźnił, że wszystkie swoje emocje inwestował w grzeczność, i wszystkie jego utwory były gestami wyszukanej kurtuazji, skierowanymi nie do kogoś, lecz bezpośrednio do świata, w ten sposób sobie z tym światem jakoś (świetnie) radził.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).