Przejmujące zdjęcia z Drozdowa na stronie www.woven-words.co.uk/gallery. Woven words to po angielsku tytuł utworu „Paroles tissées” na tenor, smyczki, harfę, fortepian i perkusję z 1965 roku. Czy ta precyzyjnie zorganizowana, oparta na nadrealnych powiązaniach, ekstatyczna współpraca instrumentów i głosu ma coś wspólnego z zatartymi zdjęciami rodzinnymi?
Motywy tak dobrze znamy. Wschodnio-europejska wieś, murowany podniszczony dwór, zaraz za ogrodem drewniane chałupy. Rodzina na przepełnionym wozie, z dziećmi tyle się różniącymi od chłopskich, że były kształcone. Chłopcy w uczniowskich czapkach, ktoś starszy w kapeluszu powozi, a wóz, pseudo-bryczka, na dwa konie. Wykształcenie to była cała różnica i zarazem wielka różnica. Dla zachodniego spektatora to zdjęcie podpisano: „The Lutosławskis were landed gentry who had their estates in the village of Drozdowo in eastern Poland”. Mój Boże, estates! Co o tej biednej egzotyce wiedzą muzycy i menadżerowie z Zachodu, którzy w te zdjęcia patrzą? W XIX wieku, kiedy w Paryżu nie było dostępu do zdjęć z ubogiej Żelazowej Woli, niejeden nie miał pojęcia o prawdziwym wymiarze cnót Chopina i dziwił się, skąd pochodzi format jego muzyki.
To rzeczywistość zupełnie inna od zachodniej, znajdująca się na przeciwnym biegunie od dbałego o zasoby świata mieszczańskiego. Tutaj co i raz rozstawano się z dobytkiem. Mamy odjazd wypakowanych wozów chłopskich wyruszających na wschód. Zatytułowane jest to zdjęcie „Pierwsza wojna światowa/uciekinierzy”, a pod spodem: „mieszkańcy uciekający z Drozdowa w 1915 roku. Rodzina Lutosławskiego uciekła do Moskwy”. Wiele polskich biografii naznaczyła ta ucieczka na wozach i przymusowe internowanie w Rosji.
Rodzice Lutosławskiego, zdjęcie z kolekcji Krystyny Witkowskiej / www.woven-words.co.uk/gallery
Wymowne jest zdjęcie rodziców, którzy, jak zaznaczono, spotkali się na studiach w Zurychu. Ojciec, pianista, choć nie zawodowy, i działacz polityczny – zamożny być nie mógł. Wygląda tu jak powstaniec, który na chwilę pojawił się z lasu, by zobaczyć żonę i dzieci. Zginął, rozstrzelany z rozkazu Dzierżyńskiego w przeddzień niepodległości, we wrześniu 1918 roku. Oni tutaj nawet nie zadbali, by fotografować się jak inni na tle dworu, a przynajmniej w parku. Jest to portret małżonków, którzy stoją obok siebie nie wśród insygniów pozycji społecznej, tylko na tle jakichś amorficznych zarośli – łozin, niczym para wieśniaków, którzy wyszli przed swą rybacką chałupę. To jest jakaś wariacja na temat rodziców ze „Ślubu” Gombrowicza, którzy nie mówią co prawda chłopską mową, ale są blisko wsi. Może to było na jakiejś ścieżce nad Narew, już za ogrodem. Tacy byli ci ludzie, mieli w oku determinację, a wobec losu – czystą arogancję.
Lutosławski i Panufnik, zdjęcie z kolekcji Krystyny Witkowskiej / www.woven-words.co.uk/gallery
Wschodnia Europa, niezdarne krajobrazy bez wyrazu. Na tle innego, bardziej uporządkowanego, nawet z równo zasadzonymi świerkami: Panufnik i Lutosławski – tych dwóch podpisano. Ale pomiędzy nimi, o pół kroku z tyłu, stoi ktoś, kogo na tej muzycznej stronie nie rozpoznano, a miał być kompozytorem: Jarosław Iwaszkiewicz. Zdjęcie jest okupacyjne, może to na Stawisku? Iwaszkiewicz, owszem, dbał do końca o pański status, ale chyba tylko dlatego, że tułał się w młodości po cudzych dworach jako zbyt często upokarzany nauczyciel albo, jak w Tymoszówce, ubogi kuzyn – rezydent.
Albo zdjęcie dworu (jeszcze przed wojną dobudowano do niego brzydką nową część) z wielkim kasztanem. Na pierwszym planie – palma. Trzymano ją pewnie w prowizorycznej oranżerii i na lato wystawiano na trawnik. Palma w tym bladym, niedociągniętym pejzażu, gdzie nigdy dosyć nie zadbano, by piony równoważyły się z poziomami… skąd to znamy? Z Alei Jerozolimskich. Palma wprowadza pion.
Dwór Lutosławskich, zdjęcie z kolekcji Krystyny Witkowskiej / www.woven-words.co.uk/gallery
I tajemnica wysokiej sztuki komponowania, jej narodzin tu, a nie gdzie indziej. Podobne zdjęcia widujemy w wielu biografiach muzycznych, choćby rosyjskich, na kresach dalekich od centrum. Skąd się to rodziło, że w świecie polskim, gdzie, jak powiada Norwid, gospodarz „wyprowadzić nie umie komina – w ogrodzie krzywo zakreśla kwaterę”, powstaje muzyka tak wierna europejskiej normie, jej ujętemu w silne karby indywidualizmowi? Bo w domu był fortepian, matka uczyła albo, jak w wypadku Lutosławskiego, ojciec grywał Beethovena, przyjeżdżał nauczyciel? To nie wystarcza.
Opowiadał mi Grzegorz Michalski, muzykolog, dziś Prezes Towarzystwa Lutosławskiego, że Witold i Danuta, żeglarze, wpłynęli kiedyś żaglówką z Wisły w rodzinną Narew, przycumowali i weszli do dworu zamieszkałego jeszcze przez starszą panią, przedstawicielkę odległej ideowo gałęzi rodziny, która pozostała wierna mitowi Dmowskiego. Zapytać mieli podobno o nocleg, i usłyszeć, że mogą dostać we wsi. Nigdy więcej tam nie wrócili, ale opowiadali o tym pogodnie. To był gatunek ludzi przywiązanych do przeszłości w bardzo szczególny, niematerialny sposób. Przedstawiciele tych z reguły zubożałych, po Pierwszej Wojnie zrujnowanych, a w Polsce Ludowej ostatecznie spauperyzowanych rodzin, wiedzieli od pokoleń, że nie warto się przywiązywać do domu, kasztana i plamy, bo w każdej chwili można je stracić. Z podobnych, na starych fotografiach niemal schłopiałych gniazd (nie ceniły sobie zewnętrznych objawów statusu) wyszli Gombrowicz, Miłosz i wielu im podobnych.
Ten wątek determinacji, pracowitości i nonszalancji w traktowaniu dobytku jest nie bez znaczenia dla muzyki Lutosławskiego (mówił o niej: moje produkcje). To w niej – która pozostała jedynym dobrem, owocem pracy własnej – wszystko miało wrócić: instynkt zagospodarowania terenu, pasja budowania, znajomość miary, nieustraszone panowanie nad formą.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).