Dzieje słabego Ja
Odilon Redon

22 minuty czytania

/ Film

Dzieje słabego Ja

Małgorzata Dziewulska

W języku i montażu „Dziennika” Tadeusza Sobolewskiego pęka narzecze publicystyczne pokolenia, na przykład wmówienie, które nazywa się „transformacją”. Sposób zapisywania zdarzeń jest tu wymierzony przeciw okrągłym formułom z ich „uroczystym zdziwieniem”

Jeszcze 6 minut czytania

montaż

Szkoda, że nie starczy mi miejsca na to, co w „Dzienniku” Tadeusza Sobolewskiego jest najbardziej efektowne – na repertuar naszych zdumiewająco kapryśnych reakcji na wydarzenia przełomowego dwudziestolecia 1982–2000. Do obiegowego obrazu tamtych lat wprowadza zaskakującą mechaniczność, jakby logikę z góry nakręconych sprężyn, zmieniając go nieraz w groteskowy teatr masek i przebrań.

Od początku do końca płynie jednak w „Dzienniku” mocny epicki nurt opowieści. O małej rodzinie autora, z jego nieustanną walką o bliskość bliskich, i o większej rodzinie, z Solidarnością, papieżem i filmem polskim, gdzie szanse dobrego ruchu są znacznie mniejsze.

„Dziennik” ukazał się ponad rok temu. Na promocji autor mówił: „To jest o »Ja«”. „Co z tego teraz wyjdzie? Ja – kto to? Nie wiem, trochę się bałem...”. Ten ryzykowny wybór, bo na pewno zręczniej byłoby pozostać przy błyskotliwym wizerunku bliźnich, jest solą „Dziennika”. Odważne refreny autoportretu są monotonne. Wracają jednak z determinacją i nie zostały pominięte w ostatecznym układzie zapisków z roku 2018. O tym montażu materiału ex post autor mówił, że fragmenty były przycinane, czasem z dodawaniem początku, czasem z nowym finałem, tak by się montowało. Rytmy wyszły bardzo wyraziste, spiętrzone, a ich zmienny, neurasteniczny nurt jaskrawo zaprzecza kliszy o oddychaniu wolnością. „Tak, jakbyśmy w istocie nie mieli na to wpływu. Jakbyśmy grali role”; „boję się, że to wszystko zostanie zapamiętane nie jako męczarnia, ale jako odkrywanie wolności. Falowanie jasnych i ciemnych nastrojów, stanów pobudzenia i zapaści ma coś z choroby morskiej, a odwracanie kamery ilustruje postępującą dezorientację. W krzykach krótkich wpisów, które punktują strzępiącą się rzeczywistość, powstają alegorie. Opisy dalszej rodziny, „pozbieranej” na uroczystościach, z jej małymi jadami, to jakieś lustro stosunków społecznych. „Polska to rodzinna sprawa. Dlatego bywa tak nieznośna”.

Nie chodzi tylko o tony ówczesne. Ujęte w nawiasy kwadratowe uzupełnienia z 2018 roku, które mają objaśniać zatarte już fakty, w gruncie rzeczy podsuwają czytelnikowi widok z „dzisiaj”. Zapiski z przeszłości są jak tarcza Perseusza, w której straszna głowa była jeszcze przypudrowana nadziejami. To, co się w niej odbija, nie wygląda dobrze.

upiorny rok 1989

Przeszłość tworzy intrygującą konstelację z „teraz”. Relacja zaczyna się w stanie wojennym, kiedy wracają regresywne odruchy, stare schematy zachowań. Pod spodem cały czas pulsuje marzenie o intensywności przeżyć, o wyrwaniu się z fatalizmu automatycznych reakcji. „Tkwimy w dawnych pozach”; „chwytamy się religii jak za okupacji”. Jałowe dni upływają między rytuałami przystosowania („Czuję się jak robak w gnojówce. Czyli dobrze”) a chwilami buntu.

1988: „(…) ja, choć się przez ten czas nie zblamowałem, nie okazałem też wiary – moja książeczka »Stare grzechy« o tym świadczy. Żałuję, że nie ma w niej wiary w sprawiedliwość”. Styczeń 1989: „ludzie pięknieją”, 17 kwietnia: „Jest Solidarność”. 19 kwietnia: „Wspólnym mianownikiem tych dni jest smutek, niemoc. Nie umiem o niczym napisać z przekonaniem, niczym nie jestem w stanie się przejąć (…) Jakby wysiadło źródło zasilania. Aby cokolwiek robić, pisać, potrzebny jest impuls woli celowej, wybiegający w przyszłość (…) A ja zdążyłem zwątpić i w papieża, i w Solidarność. Szkoda, że byłem tak małej wiary”. 20 maja: na zebraniu Komitetu Mieszkańców, wałęsowskie wąsy, pretensje, paszkwile, pyskówki. Ktoś wczoraj obrażony na politykę, dziś wpada w szał wymierzania sprawiedliwości. Kolegom aktywistom autor nie zazdrości, a za parę lat powie: „Kiedy rządzili obcy, czułem się w kraju jak w domu. Dziś, kiedy u władzy są nasi znajomi, czuję się jak podnajemca, któremu łatwo można wymówić”. Na pewno lepiej się czujemy w wiecznej opozycji, w PRL było wygodnie, mieliśmy umoszczone gniazda, „z władzy można było szydzić, ale całkiem dobrze z nią się żyło”. 4 czerwca jest zwycięstwo wyborcze Solidarności, ale nazajutrz słychać histeryczny wybuch szyderstw z Solidarności. 7 słychać odzywkę: „Niestety, wygraliśmy”. 8 Jacek Kaczmarski śpiewa o demokraturze – „obym się mylił”. 10 Edward Żebrowski pyta na urodzinach Zanussiego: A może te wybory to już cały program? – „ja też się tego boję”.

15 czerwca film Piekutowskiego „Górnicy ’88” przyłapał autora na wahaniu. Opisał je w swym pierwszym felietonie dla „Gazety Wyborczej”. Czuje wstyd, bo tej garstce ludzi pokazanej w filmie udało się jednak wytrwać przy swoim... 19 urodziła się córka Cecylia, potem potwierdziły się poważne obawy. Wtedy jest uwaga, która oznacza, że odtąd Cecylia stanie się figurą kalekiej Polski: „Pisaliśmy, mówiliśmy tyle o tym Bogu – teraz wypadnie to uwierzytelnić. Dziwne, bo to od razu w skali całego kraju się rozgrywa. To, co chciane, okazuje się za trudne”. Podczas kolejnego powrotu ze szpitala, przysiadłszy na skwerze pod Wizytkami, widzi, jak na mszę francuską o jedenastej ważny reżyser idzie z orszakiem. W drzwiach kościoła klepsydra Haliny Mikołajskiej, na Mariensztacie obstawione milicją święto „Trybuny Ludu”, na Starówce Indianie z Andów grają „El condor pasa”. Zaczyna się piękne lato. 1 września sprawa klasztoru Karmelitanek, pęka iluzja o zbliżeniu żydów i chrześcijan. Nawias kwadratowy z 2018 przypomina, że chodzi o krzyże, które wyrastały na Żwirowisku.

„Kino”

Rok później autor przywołuje się do porządku: „Trzeba wyznaczyć sobie pole, nie gubić się”; nie brać udziału w „bełkocie zdezorientowanych”; nie dać się pogrążyć „w bagnie politycznym, które staje się czymś podobnym do PRL-u”. Wahał się od dawna, czy objąć redakcję „Kina”(„wyrzucić Basię przed emeryturą?”, „moimi rękami mają być wyrzucone partyjne?”). Podejmuje jednak decyzję, ma program: „Chciałbym robić pismo dla przyjaciół. Nie bardzo interesuje mnie polityka, zawsze prowadzi do rodzaju bandytyzmu. Ani propaganda – w imieniu społeczeństwa, dla społeczeństwa. Służyć chcę nie społeczeństwu, ale czytelnikowi, który byłby podobny do mnie. Nie chcę pracować dla przeciwników. Nie pociąga mnie walka. (…) u rozstajów dróg chętnie wybiorę drogę na lewo. Jeśli czegoś u polityków naprawdę nienawidzę, to endeckości. A to dlatego, że rozporządza wartościami, które są mi bliskie: ojczyzną i wiarą. Nie chcę dać ich sobie odebrać”. Do pierwszego numeru pójdzie rozmowa z Wojciechem Marczewskim, który właśnie zaczyna realizację „Ucieczki z kina Wolność”. Chciał uczłowieczyć swego bohatera, cenzora, kiedyś poetę, stawiając go w sytuacjach absurdalnych, w scenariuszu wychodzi mu jednak coś innego, dramat o człowieku umęczonym, pięć minut przed zawałem.

W 1991 roku widzi nieuchronną porażkę kina wobec rzeczywistości. „Podwójne życie Weroniki” to „pierwszy film Kieślowskiego zrobiony, żeby się podobać. (…) nie jestem pewien, o czym jest”. Żebrowski popadł w sceptycyzm, Zanussi staje się oficjalnie katolicki, co zrobi Kieślowski?Redakcja »Kina« miała być moją chlubą, a jest męką”; „Teraz sami dla siebie nawzajem stajemy się figurami strzelniczymi. Nienawiść ogarnia najłagodniejszych (…) Ludzie w Polsce zabijają się słowami”.

teczki i koniec choroby

Luty 1992: „Gdzieś się poplątała moja droga, zabrnąłem w chaszcze”. W 2018 przejrzy wstecz numery „Kina”, przekona się, są ciekawe, ale jednak… chaos, brak idei, brak stanowiska – w sumie „wolność rozumiana jako brak poglądu”… Maj 1992: ogląda „Pierścionek z orłem w koronie” Wajdy, po czym dopisuje w 2018, że miała być prawda o Katyniu, UB, wywózkach… ale prawdy w tym filmie nie czuł. Tadeusz Konwicki, dodaje, jednak spowiadał się ze swej konwersji na nowy ustrój, i jak potem to się rozsypało. Nie wiadomo, czy Wajda to przeszedł czy nie. „To jedna z tajemnic Wajdy, że po 1989 jego horyzont nagle pociemniał”. Czerwiec: „Afera teczek. Odwołanie rządu (…) Mit Solidarności zadeptany. Autorytet prezydenta – obalony”. Sierpień: „(…) spierdalaj! To miałaby być ta główna idea, jaką wydaliśmy z siebie przez 3 lata wolności?”. Listopad 1992: Wajda krzyczy publicznie w Gdyni za wysoce niewłaściwy felieton w pisemku „Kinoo scenariuszu Ścibora-Rylskiego do „Pierścionka…”.

Ta sprawa zasłużyła na komentarz w 2018 roku: według Andrzeja Horubały scenariusz nie był wcale odważny, tylko był konformizmem w masce męczeństwa. Domaganie się, by nie tylko jedno środowisko korygowało myślenie Polaków, wydało się wtedy Sobolewskiemu redaktorowi prowokacją młodego polemisty, teraz widzi w niej motto polityki kulturalnej PiS. Więc zarzuca sobie: „Dlaczego zdradziłem Wajdę?”. Choć przecież film, z jego bohaterem – „wcieloną niewinnością” – oceniał jako Wajdy iluzję. Czy mógł zrobić coś innego? Mógł rozpętać dyskusję, ale po przykrościach wokół wydanego „Dziecka Peerel-u” brakowało mu odwagi i sił. W grudniu 1992 przyśni mu się Wajda, który grozi mu, jak to robił ojciec. Przed nowym rokiem „wchodzimy w jakiś utajony stan wojny, tyle że bez fizycznej przemocy”.

W początkach 1993 roku kończy się perypetia deziluzji. Uwalnia się od „Kina”... ile można chorować na kompleks zdrady. Jakoś to idzie, pojawia się dystans i gorzkawa ulga, kapryśne „Ja” się statkuje. Teraz będą liczne zdarzenia, „które ze scenariuszy się wycina”. Nostalgiczny koniec lata, w Lubomierzu pada deszcz, wszystko stoi w miejscu, a wieś, tylekroć z fascynacją opisana, jest bezideowa i zazdrosna. We wrześniu prowizoryczny ład... no, nie wyszło. Pracuje już w „Gazecie Wyborczej”, jeździ na festiwale, ale dalej „za mało mnie, za mało idei, do których byłbym przekonany”. Czy poszukiwany czytelnik „podobny do mnie” to miał być czytelnik otwarty czy czytelnik nasz? Żonglując montażem, „Dziennik” z premedytacją ujawnia ambiwalencję.

Znajoma psychoanalityczka pociesza autora: raz pełnia, raz nic, to przecież zasada świata. Ci, co lubią występować publicznie, nazbyt chcą być kochani, mają przerośniętą potrzebę pełni i panowania, i niezgodę na banał.

„Dziennik” sformatowany

Dyskusji o „Dzienniku” nie było. W recenzjach był chwalony w taki sposób, że porównywano go z serialem sensacyjnym albo z dobrym kryminałem. Niesprawiedliwość nazywała się w nich nie do końca udaną transformacją, bezradność – opisem komplikacji rzeczywistości społeczno-politycznej, niezborne krzyki „Ja” – niepokojem lub spowiedzią dziecięcia wieku. „Polityka” uniknęła dziennikarskiego języka, widząc w „Dzienniku” co innego niż poręczne aktualia i złote myśli. Innych magnetycznie przyciągał temat dnia, czyli Kościół, który się stoczył. Ewentualnie inny fetysz, odrażający polski komunizm. W większości recenzji autor był inną figurą, niż sam się w „Dzienniku” przedstawia, bo obdarzano go splendorem ważnej persony publicznej, która wie, co mówi, i panuje nad tematami.

Odkrywczy osąd Kościoła przypisywano darowi profetycznemu Tadeusza Sobolewskiego. Zapisane w „Dzienniku” gołe fakty, jak i liczne przejawy pełzającego fundamentalizmu (które widzieliśmy, a zarazem przegapialiśmy) są tu imponującym jasnowidzeniem. Zaś co do sumienia, od tej kategorii można się przecież uwolnić, bo odpowiedzialność ponosi tu życie...

Jeśli zauważono walkę, jaką autor prowadzi ze sobą samym, to w kontekście aluzji do ukrywanych przez niego tajemnic. Chodziło chyba o temat istotny, tylko wyrażony w sposób typowo negocjacyjny (chroniący tabu drogą aluzji), mianowicie o nietożsamość postawy krytyka „Gazety Wyborczej” i postawy narratora „Dziennika”. Bo pęknięcie między Sobolewskim, który nieraz sprawiał wrażenie, że „wie”, i Sobolewskim, który już nic nie wie, daremnie próbując różnych mądrości, jest czytelne. Kwestię własnych wyborów autor w „Dzienniku” sprawozdaje, tylko nie przy pomocy języka dziennikarskich rewelacji. „Dziennik” z góry reagował na schematy językowe, które wyszły na jaw w odbiorze.

wyjść z izolacji

W końcu lat 80. Sobolewski zobaczył w „Dziennikach” Marii Dąbrowskiej jej lęk przed izolacją. Wyjście z izolacji to duże ryzyko w kraju, gdzie według pisarki zawsze jest się pod naciskiem podwójnego ideologicznego ciśnienia, zatem nie da się żyć bez skazy. Jak wybierała Dąbrowska? „(…) w 1950 roku postanowiła zakończyć wewnętrzną emigrację i uznała, że musi być obecna w tym, co się będzie działo tu, w kraju, a nie tylko czekać, aż się »to wszystko skończy« (…) zapłaciła za wyjście z izolacji m.in. podpisem na apelu »W obronie pokoju«. Chodziła na przyjęcia do Bieruta i napisała nekrolog Stalinowi (…) Ale przecież jest w tych „Dziennikach” pokazana jej własna ścieżka, którą można przejść bez ujmy przez całą historię międzywojnia i PRL-u. Coś bliskiego”.

W 2018 roku autor cytuje swój ówczesny artykuł o „Dziennikach”: to droga inteligencji radykalnej przełomu wieków, ale pisarce udało się „nie ugrzęznąć w żadnej ideologii”, bo wiedziała, że wytwory umysłu nie są rzeczywistością, lecz złudzeniem. Wolała widzieć ludzi, i również naród, jako tajemnice. Choć ten ostatni „obiekt jej uczuć nieustannie ją zawodził bądź zaskakiwał”. A przemilczana prawda o narodzie jest może straszliwsza, powiedziała pisarka w 1956 roku, niż prawda o władzy.

szanse „trzeciej drogi”

Na premierze swej książki Sobolewski mówił, że nie trzeba stać po stronie nazw. Czyli? Jednym z rozmówców autora, uczestników toczącego się przez cały „Dziennik” dialogu, jest Krzysztof Kieślowski, więc przypominam sobie słowa adwokata Labradora w filmie „Bez końca” do oskarżonego przywódcy strajku: „Można zrobić tylko to, co się mieści w systemie”. A jeśli nie chodzi tu o system polityczny, lecz szerzej, o system komunikacji? Można to rozumieć tak, że dziejącej się w zapamiętaniu historii wspólnej nadawane są nazwy, powstaje z nich splot wmówień, które są nam oferowane jako fakty. Potem długo zalegają, bezprawnie służąc syntezom. W języku oraz montażu „Dziennika” pęka narzecze publicystyczne własnego pokolenia, jak na przykład wmówienie, które nazywa się „transformacją”. Sposób zapisywania zdarzeń jest tu wymierzony przeciw okrągłym formułom z ich „uroczystym zdziwieniem”.

W końcu lat 80. Sobolewski zarejestrował utrwalający się podział na tych przy władzy i tych w opozycji. „Tak zwana trzecia droga przestawała się liczyć. To jest problem mojego dziennika. Miałem w nim odnajdować siebie (…) A ja jakby za dużo sił włożyłem w to »bycie sobą«. I teraz brak mi się, żeby korzystać z wolności”. Czy nadmiernie rozbudowane „Ja” ma schować się do kąta, by pozostać nieskalane? Na jakich warunkach można wyjść z izolacji? I jak nie dać się zadeptać jak pokolenie rodziców? Tym bardziej że obowiązuje liberalny mit sukcesu. 

„Dziecko Peerel-u”

Przodkowie autora nie znali pojęć sukcesu i korzystania z życia. Przeszłość rodziny z Mogielnicy to „tajemnice, okrutne i bezsensowne, jak mity u swoich początków. Wciąż nie potrafię złożyć z tych mitów żadnej religii”. W opisach rodzinnej przeszłości, powracającej tu z poprzednich książek Sobolewskiego, widać, jak wytrenowani w historycznych klęskach ludzie ową kolejną, powojenną, niejako więc naturalną – przyjmują z pokorą. I jak akceptują przemoc na własnych jednak warunkach. Sobolewski pisze, że ciągle nie wiadomo, co z tym spadkiem zrobić. Więc czy oni się gdzieś zapodziali, skoro nie ma legendy przegranych i uczciwych? Było ich znacznie więcej niż herosów i szmalcowników. Czy to może jakiś brak naszego imaginarium? Jakaś redukcja? A może jest to rezultat ciągle obowiązującego współzawodnictwa mitów heroicznych?

W „Dziecku Peerel-u” Sobolewski nie godził się na sprowadzenie przeszłości do podziału komunizm – antykomunizm, serwilizm – czynny protest. Przez 45 lat miał, pisze, poczucie wolności, więc dlaczego nie traktować kultury, w której wyrósł, jako ciągłości? „Dlaczego historia PRL jest tylko historią władzy i jej otwartych oponentów?”. Dokumentalny serial Marcela Łozińskiego go porusza: tak, oklaskiwali Bieruta, opłakiwali Stalina, manifestowali w Poznaniu, witali Gomułkę, „w tym samym dramacie ponawianej i zawiedzionej nadziei”. W finale PZPR autor, choć identyfikuje się z inną lewicą, socjalistyczną, zobaczył pogrzebane iluzje całej lewicy. A przede wszystkim – mówi – po komunie mieliśmy już się nie dostrajać „do jakiegoś kolejnego »nowego«, jakiejś »rewolucji«, która »zmiecie stare«”?

Ojciec Ewaryst Sobolewski, inżynier niezbudowanego metra, jest podwójny: z jednej strony należy do upiornych ojców potworów, od których trzeba się wyzwolić. Z drugiej strony już kolejny raz opowiada się tu jego historię. Dotknięty rodzinną katastrofą (gdy zgłosił się do obrony przeciwlotniczej Warszawy, żona i dziecko zginęli w czasie nalotu), nigdy już nie odzyskał równowagi. Umknęły mu prawa życia, relacja z dziećmi powojennej rodziny. „Ja” chwieje się między odrzuceniem i akceptacją, a „Dziennik” pokazuje kolejną ambiwalencję.

Kto wyszedł w tym „Dzienniku”? Przecież syn ojca, dziedziczący archaiczne cnoty, jak uczciwość, poczucie odpowiedzialności, sumienie. Ma wiele z postawy radykalnej inteligencji przełomu wieków i jej dalszego ciągu. A przecież i rozmówców, w których się „Dziennik” co i raz wsłuchuje, też, można powiedzieć, ktoś kiedyś uczył dobrej roboty. Nie zrobili o tym filmów… Dlaczego? Sobolewski o to właśnie pyta Kieślowskiego w 1990 roku. Słysząc od niego o naszej głęboko skrywanej niechęci do własnej przeszłości, o geście „odrzucenia wszystkiego, czym żyliśmy przez 45 lat”, atakuje: „Po stanie wojennym odwróciłeś się do polityki. W »Dekalogu« są ludzie z bloków, ale nie ma śladu tego, co działo się wtedy wokół nich”. Odpowiedź jest wymijająca, więc Sobolewski dociska: „Ale gdzieś po drodze zatraciliśmy wymiar własnego przeżycia…” (znaczy: nie opowiedzieliśmy). Otrzymuje kolejną diagnozę parawan, bardzo trafną, ale dalej nie o sobie, tylko o całej reszcie: „W Polsce zawsze się na coś czeka… na generalne rozstrzygnięcie”. Widać tu dobrze, że nieco męczeńskie „Ja” „Dziennika” nie jest casusem partykularnym, bo Kieślowski to poniekąd bliźniacze indywiduum, dotknięte wstrętem do banału, kluczące, zniechęcone, bo ludzie przestali być ciekawi.

manewr Konwickiego

Tadeusz SoblewskiTadeusz Sobolewski, „Dziennik. Jeszcze jedno zdanie”, Wydawnictwo W.A.B., 480 stron, w księgarniach od marca 2019 Inny wariant ucieczki od dobrych pytań stosował Konwicki. To nieprawda, deklarował, że w PRL „rządziło nami kłamstwo”, że żyliśmy w świecie „totalitarnym” i „orwellowskim”. W maju 1989 Sobolewski notuje, że robi właśnie rozmowę z Konwickim. Zaglądam tam i widzę, że zapytał go: „Czy pana twórczość jest rozbrajaniem miny? Czy nie uważa pan, że mistyfikacja, jaką była w PRL, wcale nie ustała, tylko zmieniła szyld na przeciwstawny? Że pański bohater dwojga nazwisk, Kowalski-Malinowski, dalej tańczy »Salto«, dalej się boi, dalej ucieka, choć żyje »we własnym domu«?”. Konwicki również odpowiada wymijająco, i również salwuje się trafnymi diagnozami na temat ogółu. Niemniej wiemy, że w „Małej apokalipsie” był paszkwil na opozycję, ale taki, którego można było nie bardzo zauważyć… Aby mówić o historii poza nazewniczą manipulacją, tłumaczył Konwicki Beresiowi w „Pół wieku czyśćca”, trzeba wymijać aktualne koniunktury, by uniknąć płaskiego przeciwataku w kontekście kompleksu zdrady. Więc mówić i naraz nie mówić… w rzetelnym tekście tajemnice są, tak czy inaczej, zapisane.

pustka po idei

Z „Przypadku” Kieślowskiego autor dobrze zapamiętał podwórzową scenę żonglera mówiącą o namiętności artysty do perfekcji, doskonałości. Z „Dziennika” można wyłuskać i inny motyw – lęk przed izolacją i pasję komunikacji, anteny zwrócone na odbiór. To z niej, półtajnej, skrywanej, wynikają wahania, meandry, wybory i nałogowe uczestniczenie nie uczestniczenie. W dokumencie Marii Zmarz-Koczanowicz o Kieślowskim („Still Alive”) Sobolewski zwraca uwagę, że reżyser skonstruował „koniec idei i pustkę po niej”, obsadzając w roli nieżyjącego bohatera z „Bez końca” aktora, który grał człowieka z żelaza. Zrobił wtedy film o samotności i rozpaczy, który nie mógł się spodobać... Niemniej wobec publicznie zadanego pytania (1994), czy doprawdy nie będzie już kręcił filmów, reżyser, choć nastroszony, podzielił się autentyczną troską: „Boję się, że zacznę mówić językiem, który przestanie być odbierany (…) bo może jutro ludzie już będą mówić innym językiem?”.

Regresja zalega w języku, a nowa komunikacja może powstać, kiedy ktoś poprzednią przełamie. O ile będzie dysponował potencjałem energii, którego nie da się zaprojektować, podobnie, jak owej brakującej wiary… Kieślowski znalazł inną publiczność, pisarz takiego wyjścia nie ma. Pisarz-krytyk, który zawodowo rozlicza ludzi filmu z kontaktu z realem, prowadzi w „Dzienniku” dochodzenie, ryzykując własnym przykładem. Dzięki niemu „Dziennik” ustawił wyjątkowo rozległą listę pytań i trudniej będzie mówić, że wszyscy uczestnicy wydarzeń zapomnieli o własnych rolach.