ZOFIA ZALESKA: Dwa lata temu na łamach „Dwutygodnika” rozmawiałyśmy o smutnodurze i melancholikach. Mówiłaś, że szykujesz kolejny tom „Historii polskiego szaleństwa”, tymczasem właśnie ukazał się twój prozatorski debiut – „Bezmatek”, zapiski córki po śmierci matki.
MIRA MARCINÓW: Po publikacji pierwszego tomu „Historii polskiego szaleństwa” wydałam jeszcze wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim „Niezabliźnionę ranę Narcyza. Dyptyk o nieświadomości i początkach polskiej psychoanalizy”. Wspominam o tym, bo już tam pozwoliłam sobie na bardziej literackie pisanie. A gdy „Historia polskiego szaleństwa” została nominowana do Poznańskiej Nagrody Literackiej, dodatkowo utwierdziło mnie to w przekonaniu, by iść w stronę tworzenia literatury. Wszystko, co pisałam do tej pory, przypominało prozę z przypisami, a ja bardzo chciałam pisać po prostu prozę i szukałam do tego odpowiedniego języka. Zresztą już jako nastolatka tworzyłam powieści, a nawet wiersze dla pieniędzy.
Wiersze dla pieniędzy?
Chyba mogę się do tego przyznać. W miasteczku, z którego pochodzę, odbywały się konkursy poetyckie. Można było wygrać sto złotych, wykształciłam więc w sobie umiejętność pisania wierszy pod te konkursy. Pamiętam, że jeden z nich odbył się przed Dniem Matki, a ja go wygrałam i mogłam kupić mojej mamie z tej okazji prezent, konwalie, i zaprosić ją na pizzę do jedynej pizzerii w Szczecinku. Potem zawsze, obok pisania prac naukowych czy zamówionych esejów, tworzyłam na boku jakieś swoje rzeczy. Czasami mówi się, że literatura powstaje ze straty, być może tak było w moim przypadku. „Bezmatek” będzie traktowany jak książka autobiograficzna, i w pewnym sensie słusznie, pisałam o sobie, choć nie odwzorowałam w książce swojego życia jeden do jednego. Nie mogę powiedzieć, że napisałam tę książkę całkiem świadomie, powstała raczej z jakiejś wielkiej wewnętrznej potrzeby, goniły mnie zdania i słowa, więc zapisywałam je w telefonie. To był bardzo intensywny czas: gdy umarła moja matka, miałam już trzyletnią córkę, niedługo potem urodziłam drugie dziecko i poszłam na urlop macierzyński. Przez rok byłam z dwójką dzieci w domu i podczas karmienia włączałam tryb samolotowy w telefonie i pisałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co z tego powstanie, notowałam po prostu różne rzeczy, które przychodziły mi do głowy. W książce „Pamięci pamięci” Marija Stiepanowa pisze, że każdy z nas ma swoje miejsca do chomikowania idei, w moim przypadku nie są to rozrzucone na biurku zeszyty, tylko właśnie notatki w telefonie.
Mira Marcinów, „Bezmatek”. Wydawnictwo Czarne, 256 stron, w księgarniach od kwietnia 2020Zawsze w ten sposób pracujesz czy tylko tym razem?
Zawsze traktuję telefon jak notatnik, zdarzyło mi się napisać w ten sposób całe teksty. Gdy karmiłam syna, pisałam wolno, bo nie miałam pewności, jaki wpływ fale telefoniczne mają na dziecko, i nie chciałam wiecznie mieć przy sobie komórki. Ale pewnie można powiedzieć, że za powstanie „Bezmatka” odpowiadają nieświadomość i oksytocyna – zdania i obrazy wylewały się ze mnie na klawiaturę telefonu w trakcie karmienia. Czytałam kiedyś o badaniu, które zrobiono na szczurach, okazało się, że po podaniu oksytocyny stają się one bardzo odważne i skłonne do ryzykownych zachowań. Czasem żartuję, że może nie napisałabym aż tak szczerej książki, gdybym nie była pod wpływem hormonów, które wydzielają się podczas karmienia dziecka.
Bezmatek to osoba, która straciła matkę, ale nie tylko. Skąd się wziął ten tytuł?
Jestem obsesyjną czytelniczką i gdy coś mnie zainteresuje, to pochłaniam wszystko na ten temat. Po śmierci matki interesowały mnie tylko książki i teksty, które w jakiś sposób mówiły o śmierci i żałobie. W którymś momencie wpisałam w wyszukiwarkę coś w rodzaju: „brak matki, co robić”, to pokazuje, w jakim dziwnym stanie był mój umysł, skoro podpowiadał mi, że w ten sposób znajdę jakąkolwiek odpowiedź. Ale w pewnym sensie tak się właśnie stało – trafiłam na forum pszczelarskie, gdzie znalazłam termin „bezmatek” – oznacza ul, w którym zmarła pszczela matka. Czytałam porady, co robić, gdy umrze matka pszczela, a także opisy przedstawiające zachowanie osieroconych owadów, i bardzo mnie to poruszyło. Niespokojne, zdezorientowane pszczoły wydają z siebie bardzo charakterystyczny dźwięk, takie jednostajne buczenie. Pszczele matki często umierają wczesną wiosną, wiosną umarła też moja matka. Mieszkałam wtedy na Chomiczówce w Warszawie, w okolicy było dużo uli, więc zaczęłam nasłuchiwać, czy nie słychać gdzieś bezmateczności. Kilka miesięcy później na wystawę w Krakowie, której tematem była śmierć bliskich osób, przygotowałam pracę zatytułowaną właśnie „Bezmatek”. Zainspirowała mnie praca Karoliny Wiktor, artystki, która uległa afazji i stoworzyła paszport Afazjanina. W swojej pracy opowiadała, jak zachowywać się wobec osoby, która nagle straciła zdolność mowy. Ja chciałam stworzyć paszport kogoś, kto stracił matkę, dać innym wskazówkę, jak zachowywać się wobec człowieka w żałobie. Wtedy nie udało mi się doprowadzić tego pomysłu do końca, ale na wystawie umieściłam między innymi fragmenty rozmów z forum pszczelarskiego. Pisząc książkę, w jakimś sensie dokończyłam ten projekt, stworzyłam paszport Bezmatka.
Mira Marcinów
Urodziła się w 1985 roku w Szczecinku. Pisze o szaleństwie, melancholii, histerii oraz sztuce i literaturze poświęconej tym stanom. Filozofka, doktorka psychologii. Współzałożycielka i kierowniczka Ośrodka Myśli Psychoanalitycznej w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Prezeska Fundacji IFiS PAN. Autorka książek: „Na krawędzi wolności. Szaleństwo jako wybór w filozofii Henryka Struvego” (2012), „Historia polskiego szaleństwa” (2017), „Niezabliźniona rana Narcyza. Dyptyk o nieświadomości i początkach polskiej psychoanalizy” (2018, wraz z B. Dobroczyńskim). Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wyróżniona Nagrodą Premiera za rozprawę doktorską z psychologii (2015) oraz Nagrodą im. Jerzego Perzanowskiego za dysertację z filozofii (2009). Otrzymała m.in. stypendium dla wybitnych młodych naukowców (2018), stypendium Funduszu im. Adama Krzyżanowskiego (2013) oraz stypendium Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego (2014). Nominowana do Poznańskiej Nagrody Literackiej (2019). Finalistka Nagród Naukowych Polityki (2019). Asystentka reżysera przy filmie Katarzyny Kozyry „Szukając Jezusa”, twórczyni „Radia Głosy” i performance’ów o zabarwieniu psychiatrycznym. W kwietniu 2020 ukazał się jej debiut prozatorski „Bezmatek” (Czarne).
W pierwszej części książki opisujesz dorastanie na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku i młodą matkę, która „lubiła wyglądać, lubiła na siebie wydawać. I wyglądała. Ale nie miała czego wydawać”. Piszesz o kłopotach z pracą, marzeniu o większym mieszkaniu, o braku pieniędzy i o radości z drobiazgów. To obraz życia rodzinnego, w którym rozpozna się pewnie wiele osób urodzonych w latach 80.
Nie chciałam pisać książki o dorastaniu w czasach tranformacji, ale ówczesna rzeczywistość wyziera z książki. Starałam się uniknąć sentymentalnego spojrzenia na tamte czasy, więc skupiłam się na konkretach. Nie wszyscy dobrze przetrwali zmiany, które przyniósł rok 1989, moja rodzina należała do tych, które sobie w nowej rzeczywistości nie poradziły. W książce piszę o krótkim momencie zachłyśnięcia się nowymi możliwościami – matka otworzyła własną firmę, która jednak szybko zbankrutowała, i w domu pojawili się komornicy. Gdy ta część książki była już napisana, przeczytałam „Powrót do Reims” Didiera Eribona i wtedy dopiero dostrzegłam, że w „Bezmatku” dokonuję swoistego klasowego coming outu. Nie planowałam tego, ale teraz widzę, że to też w jakimś sensie książka o życiu w biedzie i dorastaniu na prowincji. Opisywanie tych czasów i mojej rodzinnej sytuacji nie było dla mnie najważniejsze i pojawia się w książce jakby mimochodem. „Bezmatek” to przede wszystkim opowieść o narratorce i jej fantazjach na temat matki – młodej, starszej, umierającej i nieobecnej. Mówię o fantazjach, bo nie pozwoliłabym sobie na to, aby pisać, kim była i co czuła moja matka. Pamiętanie to zawsze akt kreacji, a z dzieciństwa zostają w nas tylko subiektywne wrażenia i wspomnienia, w których często w jakiś przedziwny sposób jedne zdarzenia umniejszamy, a inny przydajemy ogromne znaczenie.
Czytając twoją książkę, zastanawiałam się nad tym, jak pamiętamy swoje matki. Ty piszesz: „Matki są zmęczone. Szczególnie stare matki, martwe matki i młode matki”, i dodajesz, że matki jak czarni bohaterowie wymagają czułości.
Bardzo jej potrzebują. Pamiętam dokładnie, kiedy każde ze zdań zapisanych w książce przydarzyło mi się w głowie, to o czułości wzięło się z rozmyślań o księżniczkach. Był taki moment, gdy myślałam, że napiszę tę książkę jako zbiór esejów o różnych obliczach bezmateczności, a jeden z rozdziałów poświęcę historiom księżniczek z bajek Disneya. Moja córka, która przechodziła wtedy etap fascynacji księżniczkami, powiedziała do mnie: „Mamo, ty jesteś jak księżniczka, bo tobie też umarła mama”. Zauważyła, że księżniczki najczęściej są sierotami, tak jest w „Królewnie Śnieżce”, w „Kopciuszku”, w „Małej syrence” i wielu innych bajkach. Matki trudno przedstawić jako negatywne bohaterki, dlatego uśmierca się je w pierwszych minutach opowieści, a potem wprowadza postać złej macochy, tak jakby figura żywej matki nie mogła nieść żadnej dwuznaczności. Wczesna śmierć matki pozwala na szybkie zawiązanie akcji i opisanie historii błyskawicznego dorastania księżniczki. Bohaterka książki Eleny Ferrante „Czas porzucenia” mówi, że współczuje kobietom, które mają długowieczne matki, bo te kobiety nie wiedzą, czym jest śmierć, i nigdy tak naprawdę się nie usamodzielniły. Słyszę w tych zdaniach bardzo dużo resentymentu, tymczasem podobne myślenie wpisane jest również w bajki, z których dowiadujemy się, że dorastanie dziewczyny wiąże się ze śmiercią matki. W bajkach matka to anioł, czarną bohaterką jest zawsze zła macocha, która zazdrości młodej dziewczynie i uprzykrza jej życie. To ona, na nieszczęście dla wszystkich kobiet, którym przyszło być macochami, uosabia drugą, brakującą stronę relacji matki i córki. Macocha, negatywna wersja kochającej i wspierającej matki, w bajkach nigdy nie zasługuje na czułość.
W twojej książce matka jest dla córki źródłem największej radości i największej rozpaczy, jest substancją silnie uzależniającą.
Pisanie „Bezmatka” bolało, i nawet mówienie o tym teraz boli. Wspominałam już, że książka powstawała etapami – najpierw pojawił się tytuł, potem długo nic, a potem zdanie, które chodziło za mną i nie dawało mi spokoju, brzmiało: „Szaleję za tobą, mamo”. Stworzyłam tę książkę z przekonaniem, że można konfrontować się z bardzo trudnymi wspomnieniami z czułością, że istnieje sposób na połączenie żalu, złości i pretensji do matki z fascynacją i szaleńczą miłością do niej. W książce starałam się zawrzeć dużo podejrzliwości wobec samej siebie i swoich wspomnień, mieć odwagę, aby szczerze się im przyjrzeć. Wydaje mi się, że nikt nie jest tak krytyczny wobec własnych matek jak właśnie my – córki. Pewnie jest to jakoś związane z etapami naszego rozwoju – najpierw je idealizujemy, a potem krytykujemy. Jako mała dziewczynka nie mogłam zrozumieć, czemu telewizja nie odwiedza nas z kamerami – przecież moja mama jest piękniejsza niż Cindy Crawford! Później, w wieku nastoletnim zżymałam się, że matka za mocno się maluje, nosi za duże dekolty, miałam do niej rozmaite pretensje. „Bezmatek” to książka o niełatwym byciu córką, ale też konkretnie o żałobie córki po śmierci matki. To jest dla mnie bardzo ważny temat, podejrzanie nieobecny w literaturze.
Częściej czytamy, co o matkach piszą synowie, niedawno w książkach Marka Bieńczyka i Marcina Wichy. Ty w „Bezmatku” przywołujesz jeszcze innego autora i stwierdzasz: „Matki nie odchodzą. Nie od córek”.
Nawiązuję do książki Tadeusza Różewicza „Matka odchodzi”. Różewicz był moją wielką literacką miłością. Pamiętam, że podczas centralnego etapu licealnej olimpiady polonistycznej przygotowałam wystąpienie o jego twórczości i śniłam nawet, że poeta zjawia się w mojej szkole. Dziś czytam więcej książek pisanych przez kobiety, uwielbiam Ferrante, a z polskich autorek Dorotę Masłowską, ostatnio bardzo podobała mi się „Krótka wymiana ognia” Zyty Rudzkiej. Oczywiście rzuciłam się na książki Marcina Wichy i Marka Bieńczyka, gdy tylko się ukazały. Wpływ tych i innych lektur widać w mojej książce, ale nie odnalazłam się ze swoimi uczuciami w książkach o matkach pisanych przez mężczyzn.
Dlaczego?
Uderzyło mnie, że jako córka inaczej przeżywam żałobę, inne obrazy pamiętam, inne słowa cisną mi się na usta. Te lektury były dla mnie inspiracją na zasadzie kontry, odbicia się do własnego pisania o relacjach z matką i smutku po jej śmierci. Nie chciałam chować się ze swoimi emocjami za cytatami. Marek Bieńczyk w „Kontenerze” zauważa, że kobiety bardzo rzadko piszą o żałobie po śmierci swoich matek, a jeśli już to robią, to powstaje z tego nowoczesna proza, nowoczesna w tym sensie, że pozbawiona czułości wobec matki, otwarcie krytyczna i w jakimś sensie bezwzględna. Ten fragment zwrócił moją uwagę i myślę, że wskazuje na coś istotnego – kobieca żałoba wyraża się inaczej i od zawsze była upolityczniana. W VI wieku p.n.e. w Grecji wprowadzono zakaz publicznego okazywania żałoby przez kobiety, ich sposób przeżywania i okazywania smutku był uważany za dziki, nieokiełznany i histeryczny, dlatego miały rozpaczać w zaciszu domowym. Antygona nie chciała przestrzegać tego zakazu i wszyscy wiemy, co ją w związku z tym spotkało. Emocje kobiet od wieków są upolitycznione, powstało wiele feministycznych opracowań i książek na ten temat. Mnie interesuje on z osobistych względów, wiele o tym czytałam i wciąż czytam, ale moja książka nie jest wykładem na temat kobiecych form żałoby.
Opisujesz rok opieki nad chorą matką, jej umieranie. „Najczęstsze reakcje na śmierć matki to apatia, uzależnienie od substancji psychoaktywnych i promiskuityzm”.
Opisałam to, co czułam. W trakcie pracy nad książką zastanawiałam się, czy nie usunąć z niej bardziej kontrowersyjnych fragmentów, w których przeżywane przez narratorkę emocje nie licują z powszechnie przyjętymi wyobrażeniami na temat zachowań córek wobec umierających matek i żałoby. Nie zdecydowałam się jednak na takie cięcia, bo zależało mi, aby opisać także nienormatywne sposoby przeżywania śmierci kogoś bliskiego. Chciałam pokazać, że nawet jeśli Kopciuszek – pozostaniemy przy księżniczkowym porównaniu – zjawia się na balu, to raczej pod wpływem środków odurzających, jasne, że coś gubi, bo nie jest w stanie utrzymać się na nogach, zachowuje się w sposób prowokujący, uwodzi, chce choć przez chwilę poczuć, że żyje, zaistnieć przynajmniej w spojrzeniu innych, bo ma puste „ja”. To Disney dla dorosłych. Zależało mi, aby zarysować możliwie szerokie spektrum emocji, które towarzyszą rozpaczy po stracie kogoś najbliższego. Po śmierci matki, ale też w czasie, gdy chorowała, a ja opiekowałam się nią i toczyłam walki o leczenie dla niej, bardzo wiele moich odczuć i zachowań zaskoczyło mnie ekstremalnością. Od kilku tygodni wszyscy jesteśmy w sytuacji ekstremalnej i dziś pewnie wiele osób doświadcza podobnych zdziwień na własny temat – tryskamy energią i rzucamy się do działania, popadamy w nadmierne podniecenie, lub przeciwnie: czujemy się bezradni i popadamy w apatię. Na pewno długo będziemy wracać do tego czasu i analizować, jak przeżywaliśmy jako społeczeństwo i jednostki ograniczenia związane z epidemią.
W „Bezmatku” pokazujesz, że ekstremalne przeżycia nie zawsze odmieniają życie.
Tak, w życiu często brak filmowego zwrotu akcji, o którym fantazjujemy. Może tak być także teraz, gdy siedzimy w domach w niepewności i wyobrażamy sobie, jak po tym wszystkim odmienimy swoje nawyki i zaczniemy „żyć naprawdę”. Niektórym pewnie się to uda, ale większość z nas nic specjalnego w sobie nie zmieni i w dodatku wyjdzie z tego doświadczenia poturbowana. W tej książce nie znajdziesz przekazu „co cię nie zabije, to cię wzmocni” i innych tego typu coachingowych mądrości. W mówieniu o żałobie dominuje dziś ton terapeutyczny – negatywne wydarzenia i cierpienie są szansą na coś nowego, rozpadniesz się, a potem się zintegrujesz, powrócisz jako nowa, silniejsza osoba i będzie ci lepiej. Moim zdaniem takie przekazy działają negatywnie, bo wpajają nam przekonanie, że jeśli nie potraktowaliśmy straty najbliższej osoby jako kolejnego etapu naszego rozwoju, to coś jest z nami nie tak. Wpędzają nas tylko w poczucie winy.
Przypomina mi to zdanie z książki „Wymiary życia” Juliana Barnesa, gdzie pisarz opisuje żałobę po stracie żony i niezrozumienie, z jakim jego trwający latami smutek spotykał się wśród niektórych jego znajomych. Barnes zadaje pytanie o to, czym jest „sukces” w żałobie – czy sukcesem jest zapomnienie, a może pamiętanie?
No właśnie, a może jedno i drugie? Mam za sobą terapię, w dodatku ze względu na moje psychologiczne wykształcenie łatwo byłoby mi pewnie przyjąć, że jest coś takiego jak zdrowe i patologiczne przeżywanie żałoby. Mimo wszystko nigdy tak o tym nie myślałam. Wszyscy słyszymy, że musimy „przeżyć żałobę”, bo może ona nas po latach dopaść w formie jakiejś choroby somatycznej. W najnowszej, piątej edycji „Diagnostycznego i statystycznego podręcznika zaburzeń psychicznych” (DSM 5) Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, na podstawie którego diagnozujemy zaburzenia psychiczne, pojawia się zapis, że tak zwana normalna żałoba (z objawami typu: problemy ze snem i z koncentracją, poczucie bezsensu i smutku) powinna trwać dwa tygodnie. Po tym czasie staje się jednostką chorobową. Zbyt długie przeżywanie rozpaczy po śmierci najbliższych staje się więc zaburzeniem psychicznym i jest leczone antydepresantami. Tymczasem każdy z nas prędzej czy później będzie przeżywał stratę po bliskiej osobie. W książce piszę o tym, że i tak żyjemy ze swoimi umarłymi. To „mój wybór”, nie oceniam innych sposobów, ale sama nie chcę traktować żałoby jak choroby i się z niej leczyć.
W „Bezmatku” są zdania, które wbijają w ziemię, język tej książki jest skondensowany i jednocześnie mocno zanurzony we współczesności, wplatasz w niego hashtagi, gazetowe nagłówki, podwórkowe i radiowe piosenki. To sposób na uniknięcie patosu?
Pewnie też na to. To było chyba najtrudniejsze zadanie – znaleźć formę, która odda ten stan braku koncentracji i pomieszania, w którym się znalazłam. Ważną inspiracją były też dla mnie pisma XIX-wiecznych polskich pacjentek szpitali psychiatrycznych, które badam zawodowo – ich niepoprawność językowa jest źródłem moich największych zachwytów literackich. Wiedziałam też, że chcę unikać słów, którymi w codziennym języku mówi się o żałobie i żałobnikach. Wspomniałaś o książce „Wymiary życia”, jest tam pewien fragment, który mogłabym przyjąć za motto – Barnes pisze, że w sytuacjach granicznych sprawdzają się stare słowa, takie jak śmierć, smutek, rozpacz, cierpienie, a nie współczesne językowe uniki i żargon medyczny. Może się wydawać, że te stare słowa są proste do wypowiedzenia, ale to nieprawda.
Język „Bezmatka” to też dla mnie swoiste pole walki. Moja matka malowała, jej domeną był obraz, a moją od zawsze były słowa, więc w książce moje słowa są trochę przeciwko obrazom matki. Brzmi to wszystko bardzo poważnie, a ja, pisząc tę książkę, chwilami też po prostu dobrze się bawiłam i mam nadzieję, że to w tekście słychać. W jednym miejscu zastanawiam się na przykład, jak o śmierci mojej matki napisałyby tabloidy, wymyślam nagłówki: „Szok! Kobieta umarła na raka, wcześniej na nic nie chorowała”, „Umarła ci matka? Zobacz, co jeść, żeby szybko przejść żałobę”, „Córki w szoku: matki umierają!”. Uciekam w żart, można to uznać za strategię obronną – pewnie trochę tak jest, ale nie tylko temu to służy. Mam nadzieję, że ta książka momentami może też wydać się po prostu zabawna.
Zwykle mówi się, że język pozostaje kaleki wobec śmierci, ty piszesz, że język nie nadąża za nieobecnością matki – matka trwa w słowach, choć nie ma jej już obok.
Moja więź z matką była bardzo silna, codziennie ze sobą rozmawiałyśmy, byłyśmy nieustannie w kontakcie. Po jej śmierci niektóre przyjaciółki psychoterapeutki pytały mnie, czy obok innych emocji doświadczam też swego rodzaju ulgi, że nie muszę już martwić się o matkę, kłócić się z nią i wysłuchiwać jej żali. Odpowiadałam, że nie, bo nie mam poczucia, że nasze kłótnie i rozmowy skończyły się wraz z jej śmiercią. Oczywiście nie mogę do niej zadzwonić, ale ona nadal jest w moich myślach, w moich snach i w moim języku. Okazuje się, że człowiek może być nawet bardziej po śmierci. W „Powrocie do Reims” Eribon pisze o tym, że w języku pobrzmiewa nasze pochodzenie, ja tego doświadczam, gdy nagle wracają do mnie regionalizmy i specyficzne zwroty, których używała moja matka. Gdy zdarza mi się coś „nią powiedzieć”, wtedy od razu myślę: wróciła matka – i lubię te momenty. Matkofobia zdecydowanie słabnie wraz ze stratą matki, teraz cieszy mnie, gdy słyszę matkę w swoim języku, w tonie głosu, gdy dostrzegam ją w jakimś swoim geście.
Czy na to, jak piszesz o matce i waszej relacji, ma wpływ to, że sama masz córkę?
Na pewno nie byłabym w stanie tak pisać o mojej matce, gdybym sama nie była matką. Te dwa doświadczenia – strata matki i zostanie matką – są w moim odczuciu w jakiś sposób podobne, dodatkowo w moim przypadku oba zbiegły się w czasie. Chcę jednak podkreślić, że doświadczenie bycia matką nie jest uniwersalne, nie wszystkie kobiety są lub będą matkami. Tymczasem każda z nas jest czyjąś córką. Dlatego właśnie bardziej interesuje mnie córectwo. W języku funkcjonuje raczej słowo „córkostwo”, ale „córectwo” bardziej mi się podoba, rymuje się z „kurewstwo”, jest słowem bardziej wyrazistym i otwiera drogi, aby pomyśleć o sobie szczerze, jako o córce. Zastanawiałam się, czy może w „Bezmatku” nie odkrywam za bardzo naszych tajemnic – sekretów matek i córek, mam nadzieję, że nie. Może ci, którzy zechcą tę książkę przeczytać – bez względu na to, czy są córkami, czy synami – poczują, jak bardzo ta relacja bywa skomplikowana i niejednoznaczna. Napisałam tę książkę o miłości, o śmierci i o wielkiej potrzebie życia w obliczu śmierci. Zabrzmiało to na koniec bardzo patetycznie, ale w książce staram się pokazać, że stare słowa można zapisać na wiele sposobów.