Leszkowi
To oczywiście szantaż: opowiem wam o mojej umierającej matce. Mogę nie mieć nic do powiedzenia, mogę przynudzać, plątać się, bełkotać. Ale stoję nad trumną i przez tę jedną chwilę nie macie wyjścia – musicie mnie wysłuchać. Tak naprawdę wcale nie musicie – możecie potraktować mnie jak każdego szantażystę i nie podejmować negocjacji – wolicie jednak nie ryzykować, bo przecież sami, prędzej czy później, znajdziecie się na moim miejscu, więc na wszelki wypadek słuchacie. Ale skoro mam już waszą uwagę, to co właściwie mam powiedzieć, kiedy chcę powiedzieć tylko tyle: „Cierpię z powodu śmierci mamy” (Barthes).
*
„Jak czuje się człowiek, który stracił matkę? Jak ja się czuję? – myślał. – Czuję się jak człowiek, który stracił matkę. Bez sensu. Nie umiem tego inaczej powiedzieć” (Łoziński). To pierwszy próg: można utknąć w miejscu, które jest punktem wyjścia i punktem dojścia. Wszystko inne jest ornamentem, zbędnym dodatkiem. Ale trzymać się tego punktu – to znaczy milczeć. A przecież trzeba mówić.
Można więc powtarzać to, co powiedzieli inni. Jedna z pierwszych książek, na jakie trafia Wicha, kiedy bierze się za porządkowanie mieszkania po zmarłej matce, to: „Jak likwidowałam dom moich rodziców”. Gotowe słowa już tam są, wystarczy po nie sięgnąć. Wiele słów. Ciotka narratora „Reisefieber” Łozińskiego, Louise, pracuje nad artykułem: „Śmierć – tabu współczesnej prozy”, ale to nieporozumienie, śmierć to żadne tabu; jest raczej tak, jak u Tkaczyszyna-Dyckiego: „współczesna poezja polska to nekrologi”.
Konwencja daje poczucie bezpieczeństwa, grunt, na którym można stanąć stabilnie i mówić. Nie tylko o tym, co w tej chwili najważniejsze, ale o wszystkim innym: flamenco, obrazach Twombly’ego, opowiadaniu Faulknera, pieczeniu kurczaka, jętkach, melancholii, przejrzystości i Prouście (Bieńczyk); o rzeczach, książkach, piórach wiecznych i „Emmie” Jane Austen (Wicha). Konwencja pozwala uprawiać literaturę.
Cytowane książki
Marek Bieńczyk, „Kontener”. Wielka Litera, 304 strony, 2018
Marcin Wicha, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Karakter, 184 strony, 2017
Dave Eggers, „Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza”. Przeł. Jerzy Łoziński, Zysk i S-ka, 444 strony, 2010
David Rieff, „W morzu śmierci. Wspomnienie syna”. Przeł. Agnieszka Nowakowska, Czarne, 144 strony, 2009
Roland Barthes, „Dziennik żałobny”. Przeł. Kajetan Maria Jaksender, Teatr Polski we Wrocławiu, 276 stron, 2013
Michał Szymaniak, „Dziury w policzkach”. WBPiCAK, 50 stron, 2018
Tahar Ben Jelloun, „O mojej matce”. Przeł Jolanta Kozłowska, Dialog, 176 stron, 2010
Mikołaj Łoziński, „Reisefieber”. Znak, 162 strony, 2007
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Dzieje rodzin polskich”. Sic!, 54 strony, 2005
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach”. Biuro Literackie, 54 strony, 2009
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Imię i znamię”. Biuro Literackie, 56 stron, 2011
W konwencję wpada się nieuchronnie, kiedy chce się opowiedzieć innym o doświadczeniu, które jest własne. Frazes – mniejszy lub większy – to narzędzie porozumienia. Nawet jeśli stoi za nim wstyd, by nie ujawnić zbyt wiele, nie wydać się śmiesznym, czułostkowym. „Czy to nie wstyd przed okazaniem słabości i pragnienie pokazania się nowoczesnym każą pisać tę nieksiążkę, w której matka ma nie być wieloprzymiotnikowa i nie ma wywoływać łez, pobudzać czułości, ożywiać wspomnień, dobrych i złych, wywoływać opowieści o dzieciństwie jej i własnym, prowadzić do słów o choćby i perwersyjnym uczuciu? A być raczej obiektem zmartwienia, exemplum, do którego inni będą mogli, jeśli łaska, dostawiać własne żałobne doświadczenie i zdobywać się na czelność lub naiwność mówienia o nim?” (Bieńczyk). To ze wstydu pisze się „matka”, choć kiedy żyła, mówiło się wyłącznie „mama”.
*
Skoro wstyd, to jednocześnie zdrada. Bo to, co przynajmniej w tej jednej chwili powinno być pojedyncze i osobne, zamienia się w ogólne i powszechne – w martwą figurę. A tę można obracać w dłoniach, oglądać pod światło i porównywać. Tak jak Ben Jelloun, który z czułością i uważnością opowiada o swojej matce – kobiecie, która nigdy nie opuściła Maroka, nie nauczyła się czytać i najbardziej w świecie bała się złego spojrzenia, które mogłoby zaszkodzić jej dzieciom – ale nie waha się zestawiać jej z matką swojego przyjaciela, bogatą Europejką, do końca swych dni przytomną i sprawną. Tak jakby chciał nas przekonać, że sam już nie należy do świata matki, o której bezlitośnie mówi, że „pole jej aktywności intelektualnej jest bardzo ograniczone”.
Bo też kiedy mówię o swojej umierającej matce, to „mówię tylko o sobie” (Barthes). Nie wypada się do tego przyznawać, ale to samo wychodzi na jaw: „W żadnym razie nie chcę sobie pochlebiać ani przeceniać swojego znaczenia, lecz muszę powiedzieć…” (Rieff). Śmierć to ostatecznie „kolejne doświadczenie, które można spieniężyć” (Eggers), zamienić w książkę i sprzedać drogo lub chociaż zamienić na nagrody. Albo napisać esej. Choć, powiedzmy sobie szczerze, jest to tani kapitał, każdy go ma lub będzie miał (Barthes: „Śmierć, Zgryzota, nie są niczym innym niż banałami”), więc nie uniknie się handlu: „Czy moja opowieść była dostatecznie smutna? Była smutna. Wiem, jak to działa. Ja ci coś daję, a ty dajesz mi scenę. Więc proszę o scenę. Należy mi się” (Eggers). I przecież wcale nie musi się udać, bo chociaż kapitał wydaje się solidny, to i tak trzeba umieć go opakować: „drogie bravo / moja mama nie żyje / i chciałbym o tym napisać / lecz nie była żydówką / nie przeżyła nawet wojny / co robić?” (Szymaniak).
Konwencja, wstyd, narcyzm i kapitał. Nic dziwnego, że – jak pisze Barthes: „Nie chcę o tym mówić ze strachu przed uprawianiem literatury”. Ale od literatury nie sposób uciec, bo po drugiej stronie jest tylko milczenie. A może wcale nie trzeba uciekać: nawet kiedy opowiada się, jak Ben Jelloun, o historii politycznej Maroka i muzułmańskich obyczajach ślubnych; albo jak Eggers, o prowadzenu magazynu, programach MTV i podrywaniu dziewczyn – to i tak wiadomo, że to tylko zmyłka; że „to nie jest ta opowieść” (Bieńczyk). „Mogę zatem dobrze znać wszystkie niebezpieczeństwa samoświadomości, ale zarazem będę się przedzierał przez mgłę tych wszystkich powtórzeń, zmieszanych metafor, zgiełku, próbując pokazać sedno, które przecież jest: żywe jądro, pomimo całej mgły. To sedno to jądro jąder. Zawsze jest sedno, które można wypowiedzieć. Tyle że skarykaturowane” (Eggers).
Jeśli zgodzić się na tę karykaturalność, to można też odkryć, że pozwala ona zrobić coś, co inaczej nie byłoby możliwe: „przekonać (dzięki listom), jak wielu (obcych) ludzi pojęło, czym była, czym byliśmy” (Barthes). Jasne, zawłaszczenie jest nieuniknione – „ona nie pisała i (…) wspomnienie o niej zależy całkowicie ode mnie” (Barthes) – ale bez zawłaszczenia nie byłoby żadnego wspomnienia. „Zamiast więc lamentować nad końcem niezapośredniczonych doświadczeń, ja będę je celebrował, pławił się w jednoczesnym przeżywaniu i licznych ich echach w sztuce i mediach, echach, które doświadczenia nie zubażają, lecz: wzbogacają” (Eggers).
*
Cierpienie, choroba, ból, strata. Ale nikt mnie nie uprzedzał, że umieranie może być nudne. Natężenie lęku i strachu, kiedy przedłuża się w godziny, dni i tygodnie, w końcu powszednieje. Trzymając nieprzytomną mamę za rękę, w końcu zacząłem rozglądać się po pokoju i śledzić lot muchy pod sufitem.
Nuda nie leży tylko po stronie tych, którzy towarzyszą umieraniu. „Keltum się nudzi. Rimu się nudzi i ja się nudzę. Nawet w telewizji sama nuda, niski stolik jest kulawy, to nuda niszczy drewno, pielęgniarki szybko wychodzą, żeby nie dopadła ich nuda, moi synowie się nudzą, widzę to na ich twarzach…” (Ben Jelloun). Nowotwór i mająca go zatrzymać chemioterapia wyniszczyły ciało mamy, ale odebrały jej też siły niezbędne, aby cokolwiek mogło się wydarzyć. Nie mogła sobie pozwolić na spacery z psem ani na robienie zakupów; spędzała czas na kanapie, oglądając seriale: po południu nowe odcinki, rano powtórki z poprzedniego dnia. Dzień w dzień, na zakładkę.
Nuda bierze się z uwagi, której nie chce się rozpraszać; ze skupienia czasu, którego nie chce się zabijać. I ze śledzenia oddechu: „Będziemy zaglądać do niej za dnia i po nocy, a jeśli zastaniemy ją śpiącą, znieruchomiejemy, pełni czujności, a potem podejdziemy, aby przykładając dłoń do ust, sprawdzić, czy oddycha” (Eggers).
Klatka piersiowa unosi się, opada, unosi się, opada. Jeśli uniesie się po raz kolejny, jeszcze będzie życie. Unosi się, opada. Bieńczyk twierdzi, że to nie tylko lęk: „trudno o bardziej bezinteresowne, pełniejsze, bardziej instynktowne uznanie obecności drugiego człowieka”. Pewnie tak, pewnie kiedy rodzice nasłuchują oddechu nowo narodzonego dziecka, jeszcze niepewnego, niewprawnego, jest w tym celebracja życia. Ale kiedy obserwuje się powolne unoszenie i opadanie klatki piersiowej mamy, z której uchodzą siły, wtedy rodzi się niecierpliwość. „Śledzę jej oddech, wiem, że podczas snu jej serce może w każdej chwili zdezerterować” (Ben Jelloun); „patrzymy, trzymamy ją za rękę, czasami zaczynamy drzemać nachyleni nad nią i czekamy na ten niemal koniec, który każe zebrać się wszystkim i czekać na ten już ostateczny koniec” (Eggers).
Niecierpliwość jest wpisana w porządek, w którym urlop na okoliczność śmierci bliskiej osoby można wziąć na dzień, góra dwa. Ben Jelloun: „W zeszłym roku moja ciotka zaalarmowana przez lekarza przybiegła w pośpiechu do matki. Ale to był fałszywy alarm. Matka zauważyła na twarzy siostry jakby rozczarowanie (…) Nic takiego nie powiedziała, ale jej wizyta była krótka. Przypomina mi to film Ozu «Podróż do Tokio», w którym jedno z dzieci, które zebrały się przy łóżku ojca, żałuje, że musiało przyjechać i mówi: «Dobrze by było, żeby umarł teraz, nie musielibybyśmy przyjeżdżać z żoną jeszcze raz»”.
Ale zniecierpliwienie – przynajmniej chciałbym tak myśleć – bierze się też z poczucia bezsilności. Chciałoby się coś zrobić, pomóc słabnącemu oddechowi, zawalczyć, najpierw o zdrowie, o życie, potem chociaż o jeszcze jeden dzień. „Ponad dwa lata po jej śmierci wciąż nie wiem, czy miałem rację, czy mogłem zrobić dla niej coś więcej, niż zrobiłem, zasugerować jakieś rozwiązanie, wspierać skuteczniej, nakłonić, by zmierzyła się z perspektywą nadchodzącej śmierci, czy też odwrotnie – umiejętniej ją przed nią chronić” – pisze Rieff, syn Susan Sontag, w książce, która w gruncie rzeczy jest próbą usprawiedliwienia się (przed sobą, przed innymi), że nie mógł zrobić nic.
*
Niezupełnie nic. Wicha: „Nie lubiła książek i filmów z budującym przesłaniem, wzniosłych scenariuszy, w których okazywało się, że (…) chory znika jak mistrz Yoda. Bez sikania, odleżyn, środków przeciwbólowych”. Siki i odleżyny są, a „matka brzydko pachnie” (Ben Jelloun). Tkaczyszyn-Dycki: „wszystko zrobię dla jej kupek / byle tylko mogłą się wysiusiać wypróżnić / bo w innym razie ustanie praca // nad sobą w którą tak bardzo wierzę”. Nie da się tego nie zauważyć, nawet jeśli Bieńczyk twierdzi, że „miłość to bezwarunkowa, fizyczna, zmysłowa niezdolność (…) dostrzeżenia ohydztwa i brzydoty tych, których kochamy”. Jeśli się ich nie dostrzeże, to nic się z nimi nie zrobi.
Jest w tym chłopięca nieporadność (to dlatego cytuję tu wyłącznie mężczyzn, równie nieporadnych jak ja). Ten kulturowy nawyk, że chłopców nie przyucza się do zajmowania chorymi. I że wcale się tego od nich nie oczekuje. Dlatego – nawet jeśli to się zmienia, niech się zmienia – mama, kiedy przyjechałem do szpitala, przywitała się ze mną, powiedziała, jak się czuje, a potem dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu: „A teraz poproś Kasię, ty mi nie pomożesz”. Ben Jelloun słyszy to samo: „Synu, przecież ona mnie codziennie myje, zbiera to, co ze mnie wychodzi, nie mógłbyś tego robić ani ty, ani twój brat, nie mogłabym was o to poprosić”.
Żeby jakoś oswoić tę zamianę pozycji, konieczność zatroszczenia się o kogoś, kto do tej pory sam się troszczył – dla synów umierające matki stają się córkami: „Całymi miesiącami byłem jej matką. To tak, jakbym stracił córkę” (Barthes); „Kiedy odchodzi nasz bliski, chcemy stawać się dla niego matką” (Bieńczyk); „Karmię matkę. Moja matka, moje dziecko. (…) Mała dziewczynka” (Ben Jelloun); „śmieszna mała dziewczynka / co się już nigdy nie przebudzi” (Tkaczyszyn-Dycki, „Dzieje rodzin polskich, L); „Nagle w tej swojej koszulinie jest bardzo dziewczęca, starannie otula nogi” (Eggers); „Stan mamy się pogarsza – stwierdza lekarka. – Jest nieobecna, odklejona, miałam dzisiaj kłopot z uzyskaniem odpowiedzi na proste pytania – wylicza. Czuję się jak na wywiadówce” (Wicha).
Mogę tylko o tym czytać: mama nigdy by nie pozwoliła, żebym tak o niej myślał.
*
Tak samo nie pozwalała sobie, aby posłusznie wysłuchiwać lekarzy. Bo nie tylko synowie o swoich matkach, również lekarze o swoich pacjentach lubią tak myśleć: jak o dzieciach. „Od samego rana pielęgniarka mówi do mamy jak do dziecka, inkwizytorsko, strofująco, zdradzając brak obycia. Nie wie, że mama ją ocenia” (Barthes). Tak jest w końcu łatwiej (dlatego również dzieci traktuje się jak dzieci, tak jest łatwiej): „gdyby pozbawić lekarzy możliwości infantylizowania pacjenta (…) chorzy, a matka na pewno, oszaleliby na wiele miesięcy przed śmiercią” (Rieff).
Zresztą dla lekarzy dziećmi są nie tylko pacjenci, ale też rodzina i bliscy: bezradni, natrętni, szwendający się po szpitalu, dopytujący. Jak uparci gówniarze, którym wszystko trzeba tłumaczyć: „– Ale pan rozumie, prawda? – Rozumiem. – Zaczęło się już odchodzenie – uściśla lekarka. – Mama jest odchodząca, pan rozumie? – Tak. – Zaczęło się już to. Pan rozumie? Zaczęło się to. Pan rozumie? To” (Wicha). W tej relacji nie można liczyć na partnerstwo; lekarze są jak bogowie, którzy tylko od czasu do czasu, od święta, dopuszczają śmiertelnych do tajemnej wiedzy, wymagając przy tym hołdów i rytuałów: „Na tym polega nasze zadanie: żartować z lekarzami i pielęgniarkami” (Eggers).
Tego ordynatora, który najpierw unikał nas przez kilka dni, kazał załatwiać jakieś formalności, przeniesienie do hospicjum, żeby w końcu zaprosić nas do swojego gabinetu i powiedzieć, nie powiedzieć, westchnąć: „To wy nie wiecie, że wasza matka umiera? Umiera, stan terminalny, koniec. Nie wiecie?” – jego zapamiętam sobie do końca życia. Ale zapamiętam też pielęgniarkę, która nie musiała, nie mogła, ale powiedziała: „Czas już się żegnać”.
*
Klatka piersiowa unosi się, opada, unosi się, opada. Takie mamy ciała: przyzwyczajone do szybkiego reagowania: walki albo ucieczki, a nie do cierpliwego odliczania; reagujące na zakłócenia, usypiające w przewidywalnej regularności. Obserwując oddech, wypatrujemy odchylenia od normy, czegokolwiek. Choć zdarzyć się może tylko jedno.
A właściwie nic się nie wydarza, bo to nie jest żadne cięcie. Powolne umieranie łagodnie przyzwyczaja do siebie: słowa zanikają, przytomność wygasza się. „Matka jest nieobecna, jakby trochę umarła” (Ben Jelloun). „Zmartwienie zaczyna się wcześniej, jeszcze przed odejściem” (Bieńczyk). Oddech spowalnia, staje się coraz słabszy, klatka piersiowa opada, długa przerwa, coraz dłuższa, unosi się. „Chrapanie zaczęło brzmieć inaczej. Takie bardziej okrągłe, wilgotne. Potem gulgot. Oddech trudniejszy, w nim powietrze, ale i te bąbelki – co to za dźwięk?” (Eggers). W sobotę zauważyłem, że oddech mamy wcale się nie uspokaja; że to już niedługo.
Śmierć brzmi jak gulgot. Albo jak kaszlnięcie. Tak przynajmniej brzmiała śmierć babci. Nie wiem, jak brzmiała śmierć mamy. Z zazdrością – jeśli można zazdrościć takich rzeczy – czytam u Rieffa: „O wpół do czwartej nad ranem zadzwoniła pielęgniarka. Matka traciła resztki sił”. Do mnie pielęgniarka zadzwoniła o siódmej, żeby powiedzieć, że mama zmarła o czwartej. „Gdybym umarła poza domem, proszę was, nie pozwólcie, żebym spędziła noc w lodówce” – mówi matka Ben Jellouna. Nie miałem na co pozwalać. Zmarła sama, w ciemnej szpitalnej sali, resztę nocy spędziła w lodówce.
*
Po wszystkim przychodzi czas na banały. „Dwadzieścia godzin po śmierci matki kupiłem buty” (Bieńczyk). Tego dnia, gdy zadzwonił telefon ze szpitala, tego samego dnia jadłem obiad i śmiałem się, kiedy mój brat, krztusząc się, opłuł ziemniakiem moją żonę. I rozwiązałem kilka krzyżówek. „Mamy już nie ma, a głupie życie trwa” (Barthes).
Głupiemu życiu udatnie pomaga cały kompleks spraw, które są do pilnego załatwienia: dom pogrzebowy, nekrolog (Wicha: „Te przeklęte kurwy z biura ogłoszeń ukradły jej światło”), parafia (jeśli trzeba), cmentarz (liczba miejsc ograniczona), telefony: „Trzeba będzie zadzwonić do Billa. Do kogo jeszcze? Do jakich krewnych? (…) Cholera! Niektórzy z nich nie zadzwonili od lat” (Eggers). Oraz ubezpieczenia, żeby było na stypę – informuję panią w jasnym biurze, że właśnie, dziś, zmarła mama, pani podsuwa odpowiedni formularz, a gdy go wypełniam, mówi: „A może zainteresuję pana preferencyjnym ubezpieczeniem na życie? Albo kredytem na wakacje?”.
Wcześniej był dziadek, wcześniej była babcia: znam się na grzebaniu zmarłych. Jak wuj Ben Jellouna, który mówi: „Wiem, że zawczasu trzeba podjąć pewne kroki, ty jesteś jeszcze młody, czy też, powiedzmy, niedoświadczony w tej dziedzinie…”. Jak ktoś z wiersza Szymaniaka:
ciekawostka z poradnika jak radzić sobie ze śmiercią s. 11
jeśli masz kogoś bliskiego kto ma świetne zdolności organizacyjne
jest prawdziwym liderem i w sytuacjach stresowych potrafi się spiąć
zna się na swojej robocie i zorganizował już kilka pogrzebów
i mógłby zająć się formalnościami przy twoim
po prostu poproś o pomoc
a sam będziesz mógł zanurzyć się
w studzience swojego smutku i rozpaczy
lub po prostu wypić kubek zielonej herbaty
*
Więc pogrzeb. Ksiądz (mama nie chodziła do kościoła, ale pogrzeb chciała mieć kościelny) ględzący i strofujący tych, którzy nie przyszli tam dla niego. Kondukt przez pół miasta (niewielkiego, na szczęście). Dół z ziemią. „Nigdy tu nie wrócę. Ani nie przyjdę na jej grób. To nie moja matka leży pod ziemią” (Ben Jelloun).
Potem stypa: ciotki, wujowie, bliżsi i dalsi, których nie widuje się w innych okolicznościach. „Zgromadzenie zbyt liczne” (Barthes). I wspomnienia, które nie są moimi wspomnieniami i które są bezprawne, bo to ja przy niej byłem, nie oni. „Po chwili przychodzi jednak korekta. Ten blok, którym jest zmarła matka, wiruje przed oczyma w stanie nieważkości. Szczelny blok wyrwany z czasu jej życia, do którego mam bardzo ograniczony dostęp. Nie tylko dlatego, że tak niewiele wiem o jego początkach, o tym, «jak to wtedy było», lecz także dlatego, że ten blok jest oczywisty – monolityczny – jako jedyna obecność czy jako jedyny fakt” (Bieńczyk).
To banał: „Dzieci nie znają swoich rodziców z młodości” (Łoziński). Kiedy mnie urodziła, mama była już po czterdziestce. I choć zdawało mi się, że bycie mamą wypełniało całą jej tożsamość, to wcale tak nie było. To potrafi być irytujące: że inni wiedzą o naszych (naszych!) zmarłych coś, czego my nie wiemy. „«Bardzo przeżyłem jej śmierć» – może ma mu złożyć kondolencje? Niezależnie od tego, czy był przy niej w szpitalu, czy nie i czy ona była kiedyś przez niego w szpitalu – wciąż była to jego Astrid, jego matka!” (Łoziński).
Mama, zanim została mamą, a była po prostu Anią Bagierek, skakała wzwyż. Wygrała nawet młodzieżowe mistrzostwa Polski. To musiało być koło 1963 roku. Pięć lat później Dick Fosbury na igrzyskach w Meksyku skoczył przez plecy i wszystko się pozmieniało. Nic o tym nie wiem, choć kiedyś o tym opowiadała.
Gdy po pogrzebie wróciliśmy do Krakowa, pływaliśmy rowerem wodnym po Kryspinowie. Było gorąco, środek lata.
*
Ostatnie słowa: „«Mój R, mój R». – «Jestem tu». – «Źle siedzisz»” (Barthes). „– W odpowiednich momentach – odzywa się nagle moja matka. – Śmiałam się w odpowiednich momentach” (Wicha). „«Nie sprzątnę tego» – ostatnie słowa, jakie usłyszał od matki” (Łoziński). Bohater „Reisefieber” liczy na więcej, na ostatnie słowa w ogóle, na „ostatnią rzecz, którą chciała przekazać. Może wołała go? Chciała go jeszcze zobaczyć? Coś wyjaśnić?”. W końcu się dowiaduje: „Nielubięmuch. Niechktośjąstądweźmie”. Szymaniak:
ostatnie słowa mojej matki
synu
umieram sobie właśnie
dali mi jakieś ostre dragi morfinę chyba
mam dobry lot
biegam ze źrebakami po polanie
jest po prostu bardzo miło szkoda że cię tu nie ma
a może dobrze jednak
pamiętaj żeby nie ćpać
synu
pamiętaj żeby zawsze
przed wyjściem z domu zjeść śniadanie
pozmywać po sobie i umyć ręce przed jedzeniem
albo już mama za ciebie umyje
chyba nie chcesz się zarazić żółtaczką
nie grać w gry za dużo
i nie siedzieć w internecie za długo
patrz jak biegnie biały koń
jaki szybki jest
jaki wolny jest
mój synek
wyciera mi twarz wilgotną chusteczką
bo wie że i tak już nic więcej nie może zrobić
synu
pamiętaj żeby posprzątać pokój
chyba nie chcesz żyć w takim syfie
zostało mi już tylko kilka ostatnich wdechów
mój przydział powietrza na świecie właśnie się kończy
nauczyłam cię jak się obiera ziemniaki
więc mogę już sobie odejść
mam w garsonce dziury
przez które rzeczy wpadają mi do innego wymiaru
łap je
Ostatnie słowa mojej mamy: „Pić”. Chyba. Nie pamiętam.
*
Spadek nabywa się wprost lub z dobrodziejstwem inwentarza, mieszkanie trzeba opróżnić. „Przedmioty już wiedziały” (Wicha). Sprzątaliśmy szybko, bo mieliśmy na to tylko dwa dni i cztery pary rąk. „Sprzedaliśmy większość rzeczy z domu, rzeczy, których nie chcieliśmy brać ze sobą, zjawiła się taka mała zabiegana niewiasta, która wszystko wyceniła i dała znać odpowiednim ludziom” (Eggers). Co ważne, nieważne, garnki, patelnie, przyda się, nie przyda. Do wywalenia, do wywalenia, do wywalenia. Ale rzeczy wyciągane z dawno zamkniętych szuflad i kartonów wciśniętych na szafę zatrzymywały ruch. „Te meble, przedmioty, drobiazgi, których nie widział od lat, musiały gdzieś w nim cały czas być” (Łoziński). Zachowałem kilka drobiazgów, zmieściły się w pudełku po butach.
Na koniec zostały meble, stare szafy i kredens, postawione pod koniec lat 70. razem z mieszkaniem i okrzepłe na swoich miejscach. Najpierw rozkręcaliśmy je deska po desce, ręcznym śrubokrętem i kombinerkami. Trwało to zbyt długo, więc przyszedł kolega i pokazał, jak się to robi: szafę trzeba odsunąć od ściany, a potem z rozbiegu kopnąć ją w bok. Złoży się jak harmonijka.
Wybebeszony lokal nie wyglądał już jak mieszkanie, które znałem. Barthes: „Bardzo szybko daje się słyszeć ów okrzyk: Chcę wracać! (ale dokąd? Przecież nigdzie nie ma już tej, która była na miejscu, do jakiego mogłem powrócić)”. Tkaczyszyn-Dycki: „tylko na dworcu można się / zatrzymać i uchwycić nagłej / myśli o powrocie do domu / który według różnych źródeł // spalił się (wraz z chorobą / matki) a co najmniej zawalił”.
Szymaniak: „kiedy sprzedasz lub wyrzucisz ubrania bliskiej osoby po jej śmierci / będziesz czuł się winny / to zupełnie normalne”. Wcale nie trzeba wyrzucać ubrań. „Brak poczucia winy po śmierci ukochanego człowieka możliwy byłby tylko wtedy, gdyby się spełniło dosłownie wszystkie jego pragnienia. A to w istocie oznaczałoby, że całe życie trzeba by bez reszty spędzić w oczekiwaniu na jego śmierć” (Rieff).
Wyrzuty sumienia, że w ostatniej chwili była sama; że kiedy trafiła do szpitala, nie przyjechałem od razu; że kiedy chorowała, odwiedzałem ją zbyt rzadko; że złościłem się na nią, kiedy wybrzydzała na jedzenie. „Jane Austen zawiodła. Słowa zawiodły. Ja też zawiodłem, ale akurat tego można się było spodziewać” (Wicha). „Czy móc żyć bez kogoś, kogo się kochało, oznacza, że kochaliśmy go mniej, niż sądziliśmy…?” (Barthes). Można tak w nieskończoność. „Żywi zawsze zawodzą umierających” (Rieff).
*
Wyrzuty sumienia, że pojawiła się ulga. Już jej nie boli, już się nie męczy, ale też: nie muszę się już martwić. „Po śmierci ukochanej osoby ostra faza narcyzmu” (Barthes). W końcu pojawia się dystans, który pozwala mówić o tym, co nie mieści się w porządku żałoby: wiecznie niezadowolona, krytykowała wszystko i wszystkich; „Miała wiele wad, ta moja matka” (Wicha), „Mocno to biła mama. Lała nas o wiele częściej niż ojciec, ale przy niej wiedziało się, że nad wszystkim panuje” (Eggers); „to fakt ogólnie znany / że matka ocet piła z braku // denaturatu więc jak mogłem mieć / sielskie anielskie dzieciństwo / więc to dlatego moczyłem się w nocy / gdy matka oprócz rogera piła ocet” (Tkaczyszyn-Dycki).
Eggers opowiada o tym, jak po śmierci obojga rodziców zajął się swoim młodszym bratem i postawił sobie za punkt honoru, że będzie dla niego lepszym ojcem niż ten, który zmarł: „bez wątpienia my, sieroty, tak odbudujemy życie rodzinne, że nie będzie na nim żadnej skazy”. To mrzonka, ale pewnie trzeba się oszukiwać.
*
„Co nam zatem pozostaje? Zamknięcie rozdziału? Zaprzestanie myślenia? Znów ani przez chwilę nie wierzę, by istniała taka możliwość” (Rieff). Można co najwyżej opowiadać o swojej zmarłej matce, dołączając do innych, którzy opowiadają o swoich matkach, nawet jeśli podstawa porównania jest chwiejna. „Mijając się, przez krótką chwilę patrzyliśmy sobie w oczy z udawaną obojętnością; wiedzieliśmy, że spoglądamy w lustro. I że czeka nas dokładnie to samo” (Bieńczyk).
Te opowieści nigdy się nie kończą. Wicha pisze: „Trzeba przewietrzyć. Trzeba wyłączyć modem. Trzeba się pozbyć tych rzeczy. Gdzieś zadzwonić. Dać ogłoszenie. A potem pożyć swoje” – i jasne, tak trzeba, ale to swoje życie i tak już będzie życiem bez matki. „Opłakujemy naszych zmarłych do końca, póki do nich nie dołączymy. Nie potrwa to długo” (Rieff).
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).