Syn Polski
fot. mat. prasowe

8 minut czytania

/ Film

Syn Polski

Jakub Socha

„1983”, pierwsza polska producja przygotowana dla Netflixa, potyka się bez przerwy o własne nogi, a właściwie – potyka się o nieudolny scenariusz

Jeszcze 2 minuty czytania

Wybuch kilku potężnych bomb w 1983 roku sprawił, że naród polski się zjednoczył. Partia wygrała, Kościół też swoje zyskał. Dwadzieścia lat później w Polsce nadal króluje komunizm, tylko że jest to komunizm na miarę XXI wieku, nieszafujący Marksem, za to wykorzystujący autorytaryzm do robienia biznesów. Państwo jest równocześnie nowoczesne i zapuszczone – w państwowych fabrykach wyprodukowano traszki – smartfony, których zazdroszczą nam Amerykanie – ale milicjanci ciągle jeżdżą gruchotami sprzed potopu. Partyjna nomenklatura winduje na stanowisko prozachodniego technokratę, dzieci elit kształcą się w elitarnych szkołach, najgroźniejszy mafioso pochodzi z Wietnamu, a będący w jego władaniu Little Sajgon zjadł już pół Warszawy. Można w taki obrót świata uwierzyć? Można, tylko najpierw trzeba uwierzyć, że Polska może modelować swoją historię do woli, że jest wyspą dryfującą na otwartym oceanie, naprawdę daleko od krajów, które decydują o kształcie globalnej geopolityki.

Jeśli nawet jesteśmy skłonni przyjąć takie założenie i wziąć za dobrą monetę fakt, że można w środku Europy zbudować sobie bez niczyjego pytania broń atomową i tą bronią potem skutecznie szachować inne narody, to nie znaczy, że równocześnie musimy uwierzyć w pozostałe serwowane w serialu bajki. Ja na przykład nie kupuję tego, że w kilkudziesięciomilionowym kraju jeden śmieszny facet rządzi połową miasta i robi (prawie) wszystko, co mu się podoba, bo jakoś tak się dziwnie składa, że wszyscy od niego w jakimś stopniu zależą – obsługuje zarówno milicję, Służbę Bezpieczeństwa, jak i terrorystów. Terroryści – kolejne dziwowisko. Zwerbowani wśród młodzieży, wyszkoleni nie wiadomo gdzie, zachowują się jak profesjonaliści z wieloletnim stażem, co więcej, mają twierdzę w środku miasta, czego o dziwo nikt do tej pory nie odkrył. Na ich czele stoi niejaka Ofelia – dziewczyna w płaszczu z lateksu. Ofelia, czyli polska Trinity. Neo to z kolei Syn Polski: dziecko z emblematycznego obrazka sprzed lat, stojące nad trumną rodziców, którzy zginęli w zamachach. Dziś ma dwadzieścia parę lat, studiuje prawo i umawia się z córką najbardziej wpływowego polityka. Nie ma co jednak liczyć na żadne podwojenie świata – wchodzenie do Matrixa i wychodzenie z niego w przestrzeń wolności, częsty motyw w opowieściach o równoległych do naszego światach, pozwalający na szukanie lustra i  porównywanie, po której ze stron jest tak naprawdę lepiej. Przerabiany ostatnio z powodzeniem w takich serialach, jak „Dark” czy „Podwojenie”. W „1983” panuje coś na kształt solipsyzmu – wykreowany świat sam próbuje się w sobie przejrzeć, co wydaje się niewykonalne.

Wróćmy jednak do Syna Polski. W serialu ma on twarz Macieja Musiała – ten młody mężczyzna jest dzisiaj w Polsce gwiazdą pierwszej wielkości. Gdy nie tak dawno dorwałem się u rodziców do telewizora, Musiał zaatakował mnie z każdej strony. W jednym programie mówił o swoim związku ze starszą kobietą, w drugim grał najstarszego syna „Rodzinki.pl”, w trzecim prowadził program, gdzie się śpiewa, i opowiadał o grze planszowej, w której można wcielić się w Tomasza Kammela. Żeby było ciekawiej, to ponoć aktor jest spiritus movens całego przedsięwzięcia – serial zaczął się od napisania przez Joshuę Longa, Amerykanina mieszkającego w Polsce, krótkiej sceny dla Musiała, którą aktor miał zaprezentować na amerykańskim rynku. Wykwitło z niej ostatecznie osiem odcinków. A po tym, jak została przeprowadzona końcówka, można założyć, że twórcy mają nadzieję na więcej.

To ten rodzaj opowieści, która zaczyna się od przemowy starego profesora prawa skierowanej do głównego bohatera, skoncentrowanej na tym, czym różni się sprawiedliwość od prawdy. W następnej retor wręcza słuchaczowi tajemniczą teczkę z prośbą, żeby się jej przyjrzał. Chwilę później ginie. Młodzieniec tymczasem zagląda w papiery i już po chwili zaczyna się głowić: gdzie jest prawda? czym jest sprawiedliwość? Następnie udaje się do milicjanta (w tej roli Robert Więckiewicz), który mówi: hm, to bardzo interesujące. Obaj wznawiają śledztwo – będzie się ono posuwało do przodu w tempie nierównomiernie przyspieszonym wyłącznie dzięki pomocy jednego zdjęcia sprzed dwóch dekad. Główny bohater znajdzie na przykład widniejący na nim obiekt, zlokalizuje go w przestrzeni, po czym uda się tam motorówką. Na miejscu będzie czekała na niego lekko zwariowana kobieta (w tej roli niezastąpiona Sandra Korzeniak), która, można pomyśleć, zdrzemnęła się na 20 lat, żeby teraz obudzić się, wyjąć pudełeczko i poprowadzić śledczego do celu. Oczywiście, takie rzeczy zdarzają się w kinie nie raz – bohater wchodzi do doszczętnie spalonego pomieszczenia, w którym na środku leży fragment listu z adresem podpalacza; widziałem niedawno takie zagranie w dużym zachodnim filmie. W „1983” tego typu cudownych zrządzeń losu jest jednak zbyt dużo, żeby dać się na poważnie wciągnąć w intrygę.

„1983”



Zamiast skomplikować samo śledztwo, niepotrzebnie otwiera się kolejne fronty. Jest więc planowany przewrót wojskowy, ruchawka na szczytach władzy, walka wywiadów. Całości dopełniają retrospekcje, odciągające jeszcze bardziej od głównego wątku, coś wnoszące, tylko nie do końca wiadomo co. Wszystko jest ledwie maźnięte, pojawia się sugestia, że będzie rozwijane w przyszłych sezonach. Tylko kto ma cierpliwość, żeby na to czekać? Nie działa postać lokalnego Neo, w którego wciela się Musiał – jest w niej coś szalenie bezbarwnego, jego przebudzenie z iluzji, w której żył przez całe życie dokonuje się praktycznie bez żadnych strat na psychice. Słabo pracuje też figura granego przez Więckiewicza milicjanta, zdegradowanego za praworządność, który oprowadza nas po świecie. Twórcy wlepiają mu łzawe wspomnienia z przeszłości i przez większość czasu każą siedzieć w wietnamskiej dzielnicy, a to nad talerzem makaronu, a to nad butelką wódki ryżowej. Chyba najciekawszą z wszystkich postaci jest grany przez Andrzeja Chyrę minister – nowoczesny polityk z ambicjami, reprezentant liberalnego skrzydła partii, który w równym stopniu potrafi być koncyliacyjny i nieprzejednany. Szybko jednak zostaje odsunięty na bok, bo już w kolejce po swoje pięć minut czeka generał z cygarem, esbek w berecie, zdesperowana milicjantka i kradnący wszystkim show wietnamski boss mafijny o pseudonimie Wujek – opowiadany w zasadzie jedynie poprzez jego wynalazki językowe i śmieszny akcent.

Przewijają się przez cały serial dość natrętnie dwie lektury: „Harry Potter” i „1984”; pierwsza polska produkcja Netflixa w klimacie bliższa jest zdecydowanie sadze Rowling niż wstrząsającej antyutopii Orwella, najbardziej jednak przypomina swojskie filmowe przygody „Pana Samochodzika” – staroświecką bajkę o młodych zuchach i ich starszym patronie, którzy wespół walczą o naprawę świata. Mimo rozmachu inscenizacyjnego i ciekawego wyboru lokacji ma się niestety wrażenie, że jest to świat szalenie umowny. Sceny takie jak ta, w której samotna izraelska agentka w prochowcu wyskakuje znienacka na warszawskim peronie, by ocalić polskiego żołnierza przed śmiercią z rąk radzieckiej agentki, tylko to wrażenie pogłębiają. Ktoś powie, że to specjalne, bo każdy totalitarny świat na pewnym poziomie jest umowny. Może, ale na pewno nigdy nie jest formowany z dykty, jeśli już, to równocześnie z dykty i betonu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).