Godzina Wilka

11 minut czytania

/ Film

Godzina Wilka

Jakub Socha

Jeśli tegoroczna nagroda rzeczywiście sprawi, że więcej ludzi zobaczy „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, będzie to wystarczający argument za zorganizowaniem tegorocznego Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni

Jeszcze 3 minuty czytania

Ten festiwal sam jest jak film, tylko nie wiem, który to już remake – akcja kolejnych rozgrywa się czasami w ciągu jednego roku, czasami w ciągu czterech. Najnowszy otwiera scena, w której organizatorzy festiwalu uznają, że może się on w zasadzie obyć bez dyrektora artystycznego – kogoś choćby w minimalnym stopniu z zewnątrz, kto przeprowadzi selekcję, wybierze filmy do Konkursu Głównego, wprowadzi hierarchię. Zasada ukuta, jakżeby inaczej, w Gdyni: „Jeśli sami się nie nagrodzimy, to kto nas nagrodzi” – przybrała doskonałą formę. Ale część środowiska się zbuntowała. Pod jego naciskiem rozpisano konkurs na dyrektora artystycznego, któremu zagwarantowano względną autonomię. Konkurs wyłonił zwycięzcę, został nim Tomasz Kolankiewicz, minister zwlekał jednak z podpisaniem jego kandydatury dobrych kilka miesięcy. W tym czasie szalał już COVID. Na początku jeszcze się łudziłem, że mimo wszystko udam się w tym roku we wrześniu nad morze. Chwilę później, gdy wprowadzono kolejne obostrzenia i zamknięto kolejne festiwale, przestałem się łudzić. Aż tu nagle ogłoszono, że festiwal jednak się odbędzie, tyle że w sieci. Cóż, kanapa to nie plaża, ale – miałem żywo w pamięci i Nowe Horyzonty, i Festiwal 5 Smaków – i z kanapy można uczestniczyć w wydarzeniu filmowym. Można, ale nie zawsze – okazało się, że Gdynia będzie zamknięta dla publiczności.

fESTIWALDziennikarzy wpuszczono, ale oni też – w związku z zawirowaniami na linii organizatorzy–producenci/dystrybutorzy/sprzedawcy, podsycanymi najprawdopodobniej przez lęk, że dziennikarze po godzinach crackują filmy i umieszczają je na osiołku – nie mogli obejrzeć wszystkich filmów, które znalazły się w Konkursie Głównym. Mogli natomiast obejrzeć sobie online na stronie festiwalu „Krzyżaków” Aleksandra Forda. Chętnych nie było – patrzę teraz w notatki i widzę, że w czwartek o godzinie 9:11 wolnych było 999 miejsc.

Siłą rzeczy zacząłem fantazjować o idealnym festiwalu, bo na ten prawdziwy, przygotowany w normalnych warunkach przez nowego dyrektora, pewnie poczekamy do nowego roku. Idealny festiwal rozgrywałby się nad morzem. Na idealnym festiwalu nie byłoby publiczności, dziennikarzy, byłyby filmy, ale nikt nie wiedziałby jakie – organizatorzy nie ujawnialiby ich tytułów, wyświetlano by je w kinach, do których nikt nie ma prawa wejść. Taki festiwal trwałby cały rok, kończył się w sylwestra galą zamknięcia, która w Nowy Rok płynnie przechodziłaby w galę otwarcia. Na tej pierwszej członkowie jury ogłaszaliby, że wybrali zwycięzcę, ale wzbranialiby się z obwieszczeniem tytułu zwycięskiego filmu, na tej drugiej rozpoczynano by kolejną edycję.

Póki co jest inaczej. Tegoroczne jury pod przewodnictwem Lecha Majewskiego przyznało Złote Lwy „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, pełnometrażowej animacji Mariusza Wilczyńskiego. Wilczyński realizował ją 14 lat. To długo, na tyle długo, że artysta zdołał teleportować się do środka swojego filmu – porusza się po nim jak Godzilla, gdy zagląda w okna bohaterom mieszkającym na drugim piętrze kamienicy, niekiedy leży na plaży jak Moby Dick, który przegrał walkę z Ahabem, czasami odwiedza w szpitalu swoją starą matkę, którą główna bohaterka jego animacji będzie za chwilę zszywała w prosektorium, czasami robi sobie przejażdżkę pociągiem z kombatantem w stroju Stefka Burczymuchy, który głosem Andrzeja Wajdy karci go: „Taki pan młody, a już taki smutny”. Oj tak, smutny. W precyzyjnie zakomponowaną przestrzeń – dom z widokiem z okna na neon baranka i napis ZPO (Zespół Placówek Oświatowych?), kiosk Ruchu i przystanek tramwajowy, tramwaj, sklep nie tylko z rybami – co chwilę wdzierają się obrazy nie z tego świata. Fantazje zakłócają wspomnienia, trochę jak w „Incepcji” Christophera Nolana, gdzie głównego bohatera prześladował duch żony, przeszkadzający mu w budowaniu nowych światów. U Wilczyńskiego tak częsty w animacjach kalejdoskop form, festiwal transformacji – popielniczka ze sterczącymi z niej dwiema kiepami, która w jednej chwili, w odpowiednim świetle zaczyna wyglądać jak dymiąca fabryka – synekdoch, pętelek, powtórzeń, absurdalnych twistów, gdy np. w beczce z rybami nagle na powierzchnię wody wypływają sylwetki ludzkie wielkości ryb, nie zatraca się sam w sobie.


Postaci z opowieści, którą wymyślił sobie Wilczyński animator, nawiedza Wilczyński syn, Wilczyński przyjaciel, Wilczyński żałobnik. Pojawia się jego matka, zaprzyjaźniony z animatorem Tadeusz Nalepa – to on skomponował muzykę do filmu – pojawiają się wreszcie głosy tych, którzy umarli: Irena Kwiatkowska, Gustaw Holoubek, wspomniany Andrzej Wajda. Ten świat oddziałuje tak intensywnie, że i fikcyjnym postaciom stworzonym przez Wilczyńskiego zaczyna się rozjeżdżać rzeczywistość, nawiedzają ją niestworzone postaci: kot cytujący „Fausta” Goethego, głowa Berlioza, przewodniczącego organizacji literackiej Massolit. Trudno powiedzieć, kto kogo tu tak naprawdę najeżdża, i trudno przewidzieć, z jakiej strony dojdzie do następnego ataku. Rodzą się kolejne pytania, choćby takie: co w tym wszystkim robi pan Sułek i od kiedy to pan Sułek interesuje się muchami? Postaci w jednym momencie starzeją się i młodnieją; wyobraźnia pracuje bez przerwy. Chyba nie ma lepszego medium niż animacja, żeby pokazać tę pracę, nieustanny ruch, niepowstrzymywany przez materialność świata.

Bardzo lubię w „Zabij to...”, gdy jedna z bohaterek wyrzuca upolowanego owada przez okno, na parapet, gdzie siedzi już wrona, a kamera, jak gdyby nigdy nic, już czeka na zewnątrz mieszkania, na wysokości parapetu, gotowa, żeby pofrunąć sobie gdzieś dalej. Lubię też to, że ten upolowany owad w dalszym toku opowieści wraca pod inną postacią. Powoli warzony gulasz gęstnieje; artysta rzemieślnik nie próbuje ukryć się za swoim warsztatem. Słowa brzmią jak dzwon, gdy jeden deklaruje: zmarli nie odeszli, żyją w mojej pamięci, a drugi zaprzecza z mocą: śmierci nie ma. A przecież wiadomo, że jest. Wilczyński próbuje się z tym wszystkim pogodzić. Robi to właśnie poprzez film – film, którego tło tworzą szarobure, pomięte kartki, sklejone zwykłym klejem. Równocześnie stare i tymczasowe, niezwykłe i nieaktualne, coś jak Ulica Krokodyli. Więcej podobnych wypraw w tym roku nie było.

Znajomy krytyk po obejrzeniu filmów z Gdyni napisał na Facebooku, że nasze kino mentalnie tkwi w latach 90. Zastrzegam, że wszystkich filmów nie widziałem – chociażby „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta czy „Żużlu” Doroty Kędzierzawskiej – te, które widziałem, nie przypominają mi jednak lat 90. Ta zamierzchła rzeczywistość kojarzy mi się z pewną dozą szaleństwa i zdecydowaną nieporadnością techniczno-warsztatową. Dzisiejsze polskie filmy są lepiej wyprodukowane, ale też po prostu przewidywalne, nawet gdy jest to tzw. kino bez trzymanki, zwariowane i postmodernistyczne – przypadek przestrzelonej „Magnezji” Macieja Bochniaka. Oczywiście lepsza „Magnezja” niż „Mistrz” Macieja Barczewskiego czy „Zieja” Roberta Glińskiego, Bochniak sobie hasa po swoim świecie, a że zaludniają go postaci kobiece grane przez Borysa Szyca, które wjeżdżają samochodem w tyłek policjanta, który posuwa owieczkę, cóż, całe szczęście nikt mi nie każe w nim na dłużej zamieszkać. Co innego filmy Barczewskiego i Glińskiego, te w końcu opowiadają o Polsce – jeden zbliża się do niej od strony pornografii Holocaustu, drugi od strony katechezy dla osiołków. W pierwszym walki bokserskie w Auschwitz zapowiada karzeł, w drugim pierwszego feministę wśród polskich duchownych, równocześnie bohatera wojennego i śmiałego rekolekcjonistę, gra Andrzej Seweryn. To nie ja wymyśliłem definicję, która mówi, że kicz jest sztuką spełnionych oczekiwań.

„Sweat” Magnusa von Horna„Sweat” Magnusa von Horna

Po drugiej stronie mamy „Hejtera” Jana Komasy„Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego i „Sweat” Magnusa von Horna. O tych dwóch pierwszych już pisałem w „Dwutygodniku”, co się będę powtarzał, powiem tylko, że film Domalewskiego wydaje mi się ciekawszy, może po prostu bardziej szczery. „Sweat” jest do „Hejtera” i „Jak najdalej stąd” jakoś podobne. Sylwia jest młoda i, podobnie jak młodzi bohaterowie Komasy i Domalewskiego, ląduje w dużym mieście prosto z prowincji. Miasto ją kusi, miasto ją psuje, dziewczyna igra z ogniem, flirtując z show-biznesem, ale do domu też nie ma po co wracać. Podczas imprezy u mamusi czuje, że nikt nie rozumie jej języka i że nikt nie chce tak naprawdę pracować nad sobą. Pakuje więc swojego małego pieska do rozkosznego samochodziku i wraca do stolicy, a w zasadzie do Dzielnicy 19, bo to właśnie w tej modnej części Warszawy rozgrywa się film. Rano Sylwia musi wstać na nagranie w telewizji śniadaniowej. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś w trakcie czytania tego opisu zaczął ziewać. Zresztą streszczenia filmów Domalewskiego i Komasy mogą skłaniać do podobnych odruchów. No ale pewnie właśnie dzięki temu, że tak łatwo można je opisać, otagować, podczepić pod gorące wątki, udało im się przejść przez kolejne komisje przyznające pieniądze. Zabawa zaczyna się tak naprawdę dopiero później, gdy coś, co ma kształt krótkiego artykułu z lokalnego dodatku ogólnopolskiej gazety, trzeba ubrać w film. Von Horn to potrafi. Starzy filmowcy mówili: ręka nabita warsztatem. Brzmi to trochę jak termin z dziennikarstwa sportowego, ale coś w tym jest, gdy patrzy się, jak von Horn z łatwością przeskakuje kolejne płotki, na których mógłby się wywrócić, i jego film jakimś cudem staje się zdecydowanie czymś więcej niż kolejną opowieścią o tym, że spędzanie zbyt wielu godzin przed komórką, z nosem w internecie nie jest zdrowe.

Czy jednak chciałbym oglądać więcej tego typu opowieści – realistycznych, autentycznych, podniesionych jakby wprost z chodnika? Szczerze, nie wiem. I tak filmów jest chyba za dużo, a im jest ich więcej, tym stają się do siebie coraz bardziej podobne. Więc może ta sytuacja, że tym razem w Gdyni dało się obejrzeć mniej filmów niż zazwyczaj, wcale nie jest aż taka zła. Jedno jest pewne: jeśli tegoroczna nagroda rzeczywiście sprawi, że więcej ludzi zobaczy „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, będzie to wystarczający argument za zorganizowaniem tegorocznej Gdyni. Na takie filmy – niespotykane, nieprzemędrkowane, przejmujące i osobne – powinniśmy chuchać i dmuchać. I zwyczajnie się z nich cieszyć.