Proszę, jak to wszystko się szybko zmienia! Jeszcze całkiem niedawno Woody Allen uchodził za wzorzec lewicowego nowojorskiego intelektualisty. Nawet jeśli jego ostatnie filmy były cokolwiek staromodne i nie budziły już takich emocji jak te, które nakręcił w latach 70. czy 80. ubiegłego wieku, to jednak on sam wciąż pozostawał ucieleśnieniem twórcy, który celnie, śmiesznie i mądrze opowiada o problemach współczesnych (po)nowoczesnych związków.
Tej reputacji nie zniszczyły wydarzenia z początku lat 90., gdy wyszedł na jaw romans Allena z dwudziestodwuletnią wtedy adoptowaną córką jego ówczesnej partnerki życiowej, aktorki Mii Farrow. Może nawet przeciwnie, związek reżysera z Soon-Yi (do dzisiaj są zresztą małżeństwem) – rozpalający opinię publiczną, jakoś tam typowy, bo przecież starsi faceci często wiążą się z dużo młodszymi kobietami, a zarazem nietypowy przez te wszystkie rodzinno-uczuciowe koligacje – zdawał się żywym dowodem na to, o czym traktowały filmy Woody’ego. Na skomplikowaną naturę relacji międzyludzkich. Potem Mia Farrow oskarżyła reżysera o molestowanie jej małoletniej córki Dylan. Odbyły się procesy sądowe, które oskarżeń tych nie potwierdziły. Znowu wydawało się, że sprawa pójdzie w zapomnienie, ale dorosła już Dylan Farrow sama zaczęła mówić w mediach o nadużyciach seksualnych, jakich podobno doświadczyła w dzieciństwie. I tak oto w roku 2017 Woody Allen z „postępowca” stał się „dziadersem”, na co wpływ miał też niewątpliwie rodzący się wtedy ruch #metoo. Film „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” (2019) dopiero po roku od premiery trafił do dystrybucji w USA, aktorzy i aktorki hollywoodzkie zaczęły publicznie wyrażać żal, że kiedyś współpracowały z Allenem, sam zaś Woody tak jakby zniknął z panteonu współczesnych mistrzów kina. Może to nawet teraz wstyd powiedzieć głośno, że się lubi jego filmy? Reżyser w końcu siadł i napisał autobiografię, którą dostajemy właśnie w wersji polskiej. Gawędzi w niej o całym życiu, ale widać, że przede wszystkim pragnie przedstawić swoją wersję budzących takie wzburzenie wydarzeń.
Trudno podczas lektury „À propos niczego” zdystansować się do obecnego kontekstu. Postaram się jednak dystans w niniejszej recenzji znaleźć, gdyż osobiście nie mam żadnego zdania na temat tego, co zaszło między Allenem a rodziną Farrow; tak jak zdecydowana większość ludzi na Ziemi, znam całą sprawę wyłącznie z doniesień medialnych. Na marginesie: to też znak czasów – kiedyś brak zdania był przejawem konformizmu, dzisiaj natomiast, przeciwnie, globalny konformizm zmusza nas do tego, byśmy natychmiast mieli jednoznaczne zdanie na każdy temat. Za lub przeciw. Ja tymczasem, Wysoki Sądzie Internetowy, wstrzymuję się od głosu.
Woody Allen, „À propos niczego. Autobiografia”. Przeł. Mirosław P. Jabłoński, Rebis, 440 stron, w księgarniach od listopada 2020Bardziej interesuje mnie odpowiedź na pytanie, czy „À propos niczego” to dobra książka. Otóż nierówna. Bardzo przyjemnie się ją czyta na początku, gdy Allen opowiada z biglem, jak to zresztą czynił w swoich najlepszych filmach, o czasach dzieciństwa i młodości. Stać go wciąż na pierwszorzędne dowcipy. Ot, chociażby ten: „Dzisiaj są bar micwy tematyczne: «Gwiezdne wojny», król Artur, Dziki Zachód. Moim tematem było «Na dnie» Gorkiego”. Cóż, zarazem zdaję sobie sprawę, że nie jest to żart, z którego zaśmiewałaby się obecnie masowa publiczność. Albo inny fragment: gdy Allen próbuje zakwestionować swój wizerunek poważnego, głębokiego intelektualisty. Długo wymienia listę klasycznych książek, których nigdy nie przeczytał („Ulisses”, „Don Kichot”, „Rok 1984” etc.), po czym dodaje: „Z drugiej strony jestem jednym z niewielu facetów w mojej grupie rówieśniczej, który przeczytał powieść Josepha Goebbelsa”. Bo też faktycznie, minister propagandy III Rzeszy popełnił w swoim życiu jedno dzieło epickie zatytułowane „Michael”.
Później, gdy Allen dochodzi do opisu swojego związku z Mią i późniejszego skandalu, żarty się kończą. Niezależnie od tego, czy damy mu wiarę czy nie, przedstawione ze szczegółami relacje emocjonalne i personalne w rodzinie Farrowów, a także cały przebieg sądowych perturbacji stanowią lekturę nader dojmującą. Złapałem się na myśli, że jednak nie chcę znać tych wszystkich przykrych detali (za dużo tu jak na mój gust życiowego ekshibicjonizmu), choć – gdyby nie dotyczyły prawdziwych, często jeszcze żyjących osób – niewątpliwie mogłyby być materiałem fascynującej powieści psychologicznej.
Tak więc z ulgą powitałem moment, gdy Allen wraca do anegdot i gawędy o swojej twórczości. Tyle że wtedy już nie gawędzi, lecz ględzi. Męczące staje się wymienianie po nazwisku niemal wszystkich aktorów i aktorek, z którymi pracował, wraz z obowiązkowym dopiskiem, że każdy/a z nich był/a cudowna, wspaniała, znakomita itp. Sporo jest też w książce najzwyklejszej minoderii, przejawiającej się chociażby w jednoczesnym negowaniu znaczenia Oscarów i ciągłym do nich powracaniu. Trudno także nie wyczuć rozgoryczenia na Hollywood, które najpierw Allena hołubiło, a teraz tak łatwo się go wyrzeka. Ale chyba hipokryzja show-biznesu to nie jest coś, co byłoby obce człowiekowi pracującemu w tym geszefcie od kilkudziesięciu lat?
Krótko mówiąc, „À propos niczego” to książka przegadana. I przy tym nie najlepiej zredagowana – powtarzają się te same bon moty, mylą się autorowi daty i fakty, które łatwo przecież dzisiaj zweryfikować kilkoma kliknięciami. Prawdę mówiąc, najciekawszy w autobiografii jest aspekt, z którego sam Allen zdaje się nie do końca zdawać sprawę. A przynajmniej którego nie poddaje zanadto autokrytycznej refleksji. Mianowicie aspekt klasowy. Wątek awansu społecznego i kulturowego. Woody puchnie z dumy, że stał się elitą. Do znudzenia podkreśla, że oto on, prosty chłopak z prostej żydowskiej rodziny zaczynający od dowcipów o teściowej, dostał się na salony, pośród wielkich i możnych, na karty podręczników, a nawet na cokoły pomników. Z zachwytem opisuje swoje spotkania z rodzinami królewskimi Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, co u człowieka, który poza tym wyznaje, że tylko raz w życiu zagłosował na Republikanów, wygląda na pewne pęknięcie światopoglądowe. Nużącym lejtmotywem są też kompleksy Allena wobec różnych znakomitości świata sztuki, które – ach, doprawdy, ja niegodny! – wyraziły się pochlebnie o jego twórczości. Załapała się do tego grona także Wisława Szymborska.
Co więcej, konflikt między Allenem a Farrow też zdaje się mieć w dużej mierze podłoże klasowe. Woody opowiada, jak mu imponowało to, że dzięki Mii, która pochodziła z „godnej” amerykańskiej rodziny, mógł wejść do towarzystwa: „Pamiętam, że kiedy zacząłem spotykać się z Mią, czułem, że nie dorastam jej do pięt. Była piękna i wychowana wśród hollywoodzkiej arystokracji. Znała wszystkich w świecie filmowym (…) znała wszystkich tych wspaniałych artystów ze świata muzyki klasycznej: Daniela Barenboima, Władimira Aszkenaziego, Izthaka Perlmana i Pinchasa Zukermana”.
Gdy jednak Allen zaczyna w końcu rozwodzić się nad tym, w jakich pięknych, wielkich i drogich apartamentach przyszło mu mieszkać – jemu, dziecku ze złej dzielnicy – to rzeczywiście nachodzi czytelnika ochota, by natychmiast odebrać mu legitymację klubu lewicowych intelektualistów. Jako że wykracza to poza moje kompetencje, postanowiłem po lekturze „À propos niczego” poprzestać na zweryfikowaniu Allenowskiego humoru. Z jednej strony jest przecież tak, że to wszystko, za co ceniliśmy Woody’ego – dystans, ironia, sarkazm, dwuznaczność… – staje się deficytowym towarem w naszych sierioznych i zasadniczych czasach. Z drugiej a nuż faktycznie był to dystans wujaszka, który rzucał sprośny żarcik, szczypiąc jednocześnie siostrzenicę w pośladek?
Włączyłem więc mój ulubiony z wczesnych filmów Allena, „Miłość i śmierć” (1975). Śmieszył mnie potwornie w czasach studenckich, oglądaliśmy go wtedy naście razy ze znajomymi, za każdym dosłownie zrywając boki. A teraz jak? Teraz, owszem, kilka razy szczerze się uchachałem, ale też parę razy dostrzegłem, że niektóre dowcipy są jakże anachronicznie seksistowskie, inne zaś zwyczajnie mają bardzo długą brodę. Jeden (notabene z udziałem popa obdarzonego brodą do samej ziemi) wzbudził nawet we mnie pewne zakłopotanie. Duchowny mówi bowiem, że najlepszą rzeczą na świecie są „dwie dwunastoletnie blondyneczki”. Bo pomijając już kontekst sprawy Allena, czy wypada dzisiaj śmiać się z żartu o pedofilii? W kontekście nadużyć tego czy innego kleru? I to w dodatku z żartu, powiedzmy sobie szczerze, dość marnego?
Poczucie humoru niewątpliwie zmienia się w czasie i przestrzeni. W wymiarze jednostkowym i społecznym. Różne rzeczy w różnych epokach stają się tabu i objęte zostają zakazem śmiechu. Nadto humor, jak wszystko, po prostu się starzeje. By to stwierdzić, nie trzeba zresztą wcale oglądać Allena. Wystarczy poczytać naszego Fredrę.