Tamta dziewczyna
fot. W. Suchocki

12 minut czytania

/ Muzyka

Tamta dziewczyna

Paweł Klimczak

Muzyka Renaty Lewandowskiej, przypomniana po 40 latach niebytu w publicznej świadomości, nie potrzebuje dorabiania legendy w stylu filmowej historii Rodrigueza. Słuchając jej albumu „Dotyk”, obcujemy z wciąż wyraziście brzmiącymi piosenkami, a nie muzealnym zabytkiem

Jeszcze 3 minuty czytania

Kiedy Krystian Zieliński, wtedy czternastoletni chłopak, zobaczył w 2015 roku fragment występu wokalistki Renaty Lewandowskiej w Opolu 1974, oniemiał z zachwytu. Jej wykonanie „Radości o poranku” ocierało się o brawurę, a potężny, wielooktawowy głos artystki robił wrażenie. Niestety, Zieliński nie mógł znaleźć zbyt wielu informacji na jej temat, trudno było także trafić na jej nagrania. W 1978 roku Lewandowska nagrała dla Tonpressu singiel „Dotykiem chcę dziś poznać wszystko” / „Odkąd ciebie z głowy mam”. Siedmiocalowa płyta istniała wyłącznie w świadomości winylowych kolekcjonerów polskiej muzyki. Po dwuletnich perturbacjach i poruszeniu siatki kontaktów Zielińskiemu udało się odnaleźć Renatę Lewandowską.

„Nie spodziewałam się, że ten temat wróci” – mówi mi artystka w rozmowie telefonicznej. Swoją karierę muzyczną uznała za zamknięty etap już w roku 1980. „To się zaczęło dziać gdzieś trzy lata temu, kiedy ten chłopak mnie odnalazł. Razem zaczęliśmy odszukiwać zdjęcia i piosenki z tamtego okresu. Na początku byłam zdziwiona, że tak młody chłopak próbował mnie odnaleźć. Ale jak już ta muzyka trafiła na YouTube, to ludzie się wpisywali, że szukali mnie tyle lat i nikt nie wiedział, co się dzieje. Niektórzy ludzie mnie pamiętali – nie było ich dużo, ale znajdowały się takie osoby. Oczywiście ludzie najbardziej pamiętali «Radość o poranku», ten kawałeczek, który zaśpiewałam na kontrapunkcie do melodii. Inne utwory nie chodziły w radio, były nagrane i gdzieś tam leżały sobie”.


Determinacja zaintrygowanego nastolatka, który wrzucił te utwory do sieci, przyniosła nieoczekiwane efekty – archiwalne nagrania trafiły na album „Dotyk”, wydany w tym roku wspólnymi siłami dwóch wytwórni: Astigmatic Records i The Very Polish Cut Outs. Pierwsza jest jedną z najważniejszych sił w polskim jazzie (choć w jej katalogu można znaleźć i inne gatunki, wspólnym mianownikiem jest świeżość materiału), druga specjalizuje się w odkopywaniu Renata Lewandowska, Dotyk, Astigmatic Records / The Very Polish Cut-Outs, 1978/2020Renata Lewandowska, Dotyk”,
Astigmatic Records / The Very Polish Cut Outs 2020
i rekontekstualizowaniu perełek polskiej muzyki z przeszłości w postaci editów. „Dotyk” to pierwszy album w katalogu wytwórni, na którym znajdziemy w całości oryginalne dźwięki sprzed dekad.

Istnieje wiele legend dopisywanych do odnalezionych płyt czy artystów i artystek, którzy po latach wracają lub na nowo zyskują uwagę publiczności. Bardzo często uderza się wtedy w kombatanckie czy martyrologiczne tony. Jest to zrozumiałe. Kochamy takie historie, o czym świadczy chociażby sukces Rodrigueza. Historia Renaty Lewandowskiej, obiecującej i oryginalnej wokalistki, żadnej martyrologii nie potrzebuje. Słuchając „Dotyku”, nie obcujemy z przebrzmiałym artefaktem, ale muzyką, która ma ponadczasowe wartości, choć została nagrana w latach 1974–1978. Twórczość Renaty Lewandowskiej odkopana z archiwów Polskiego Radia na tle swojej epoki wypada dość wyjątkowo, czuć w niej aranżacyjne bogactwo, swobodę kompozycyjną i wykonawczą, zainspirowaną woodstockową rewolucją w rocku i soulową ekspresją.

Być może właśnie ta oryginalność stanęła na przeszkodzie temu, by Renata Lewandowska zrobiła wielką estradową karierę. „Mówili mi: nie miałaś szczęścia. O nie, nie, nie. Miałam wielkie szczęście! Pracowałam ze znakomitymi ludźmi, właściwie teraz po latach się okazało, że to były tuzy poezji, muzyki, kompozycji. To byli po prostu genialni ludzie. Uważam, że to było wielkie szczęście, nawet bym powiedziała, że niewiele osób tego doświadczyło” – mówi artystka. Teksty dla Renaty Lewandowskiej pisał Marek Groński, a Juliusz Loranc pomagał realizować muzyczne pomysły artystki. Utwory na „Dotyku” skomponowali także Waldemar Parzyński (z legendarnych Novi Singers), Jerzy Suchocki i Wojciech Tarczyński. Wśród autorów tekstów znajdziemy oprócz Grońskiego ikony polskiej piosenki: Agnieszkę Osiecką i Jonasza Koftę.

W głosie artystki nie słychać żalu za straconym czasem. „Specjalnej palpitacji serca nie miałam, ale cieszę się, że ta płyta się ukazała. Nie dla mnie – bo ja już sobie odpuściłam czterdzieści parę lat temu – ale głównie dla tych autorów tekstów i kompozytorów, którzy we mnie wierzyli i ze mną pracowali. Którzy dali z siebie wszystko, by ten produkt był jak najlepszy. Dla Marka Grońskiego, dla Julka Loranca – dla nich właściwie się cieszę, że to się ukazało” – mówi.Kiedy postanowiłam sobie, że zabieram się za inne rzeczy, i skoncentrowałam swoje ambicje na innych formach artystycznych, to już z tym śpiewaniem trzeba było sobie powiedzieć «koniec». Nie ma co sobie zawracać głowy i zgrzytać zębami, bo to do niczego nie prowadzi”. Lewandowska po zakończeniu kariery muzycznej pracowała jako artystka plastyczka i architektka wnętrz. „Parę rzeczy potrafię robić. Nie zostałam z niczym, po prostu przeszłam na inną formę działalności artystycznej” – mówi bez fałszywej skromności.

Wyjątkowy, dynamiczny i wielooktawowy głos wokalistki potrzebował specjalnej oprawy, ale i specjalnego procesu twórczego. A Renata Lewandowska nie zamierzała chodzić na kompromisy. „Moi współpracownicy wiedzieli, że jestem bardzo przekonana do swoich pomysłów. Czasami jednak ich nie rozumieli. Albo nie podobało im się to, że są takie niekomercyjne. Czyli że nie ma szans na częste emisje w radiu i nie można będzie do ZAiKS-u chodzić częściej…” – wspomina ze śmiechem. To bycie na bakier sprawiło, że Lewandowska – choć otarła się nawet o Opole – nie zajęła miejsca na estradzie obok innych wokalistek tamtej epoki. Sprawia to jednak, że dzisiaj słucha się tej muzyki z przyjemnością i poczuciem świeżości. Renata Lewandowska podkreśla, że czuje dumę i satysfakcję, że coś, co zaśpiewała pół wieku temu, ma nadal swój wydźwięk i nie jest kompletnym retro wyciągniętym z szafy. Niektórzy mówią jej, że brzmi to, jakby było zrobione teraz, i pewnie też by miało kłopoty, żeby dostać się do mainstreamu. Tyle że samej artystce nie zależało specjalnie na estradzie. „Absolutnie nigdy nie chciałam śpiewać przebojów. Rzeczy robionych z premedytacją, które mają być lekkie, łatwe i przyjemne. Jest pełno lepszych ode mnie wykonawców, którzy akurat to robili świetnie. Ja bym się w tym czuła jak w przyciasnej kurteczce”.

Mainstream nie interesował Lewandowskiej może dlatego, że muzyka miała dla niej wiele wspólnego ze sztukami wizualnymi. „To była dla mnie forma artystyczna, która ulegała modelowaniu. Można było dolepić, ulepić, przylepić, wymyślić coś innego, pokazać inną emocję. Tak to widziałam – bardziej plastycznie niż melodycznie. Bardziej w liniach, kreskach i kolorach” opisuje.  

Spory wpływ na wyjątkową wrażliwość muzyczną Lewandowskiej miała muzyka amerykańska. „Myśmy byli wtedy kolorowymi ptakami. Ten ruch hipisowski i muzyka, która stamtąd płynęła, do nas docierała. W Hybrydach działali też jazzmani, usłyszałam tam wielu świetnych muzyków” – wspomina. Unikalną wokalną ekspresję zawdzięcza muzyce soulowej, szczególnie jednej artystce: Julie Driscoll, którą usłyszała jeszcze w szkole średniej. Porównywano ją nawet do Arethy Franklin. „To był kosmos. Można było te dźwięki, tę melodię rozciągać poza frazę. To nie było od kropki do kropki czy od nutki do nutki, ta muzyka była właściwie wszędzie. Wokal mógł opowiadać, mieć narrację zupełnie inną niż zwrotka – refren – zwrotka – refren. Miałam 17 lat. Nie wiem, czemu mi się to tak podobało, ale widocznie chodziło o tę wyobraźnię. Jak już potem czegoś próbowałam, to chciałam się troszkę rozpychać łokciami – opisuje.

Szerokie możliwości wokalne artystki sprzyjały takiemu rozpychaniu, ale były również wymagające dla współpracowników. „Chciałam znaleźć swoje własne nuty, własne podziały, własny pomysł melodyczny. I tak zresztą pracowali ze mną kompozytorzy. Zaczął Julek Loranc. Grał na pianinie jakieś układy harmoniczne i rytmiczne, a ja wplatałam tam melodie, czasem w kontrapunkcie do głównego pomysłu melodycznego. To rozciąganie fraz było dla mnie najciekawszą pracą, jaką wykonałam” – opisuje. Loranc był uznanym kompozytorem teatralnym i estradowym. Miał na koncie radiowe przeboje, jak „Kwiat jednej nocy” śpiewany przez grupę Alibabki. Dla Lewandowskiej napisał jeden z najpiękniejszych jej zdaniem numerów, czyli „Magię szos”. „Mocno namieszaliśmy. Myśleliśmy, jak wykorzystywać wszystkie rejestry w moim głosie, żeby uzyskać efekt emocjonalny. To była muzyczna, wokalna próba rozsadzenia tego wszystkiego. I mnie się wydaje, że w «Magii szos» nam się to udało. Ten numer podoba mi się bardzo do dzisiaj” – wspomina wokalistka.


Na artystyczną osobowość artystki miały też wpływ kluby studenckie. W PRL-u odgrywały odrobinę inną rolę niż te dzisiejsze. Były centrami towarzyskimi, owszem, ale przede wszystkim ośrodkami artystycznego fermentu. Miejscami, gdzie przecinało się wiele talentów i inspiracji. To tam Lewandowska spędzała sporo czasu w trakcie studiów na stołecznej ASP. „Kultura studencka była na bardzo wysokim poziomie. Bardzo dużo śpiewających osób w tamtym czasie wywodziło się z niej” – ocenia Lewandowska. W Hybrydach i Medyku – dwóch czołowych stołecznych lokalach studenckich – zaczynali choćby Zbigniew Hołdys i grupa Perfect. Było też wielu kompozytorów i autorów tekstów. „W Medyku widziałam ludzi, którzy naprawdę potem na polskiej piosence zostawili ślad. Uważam, że ruch studencki w tamtych czasach był niezwykle prężny, budujący i progresywny, to uskrzydlało”. To z klubów studenckich Lewandowska ruszyła do profesjonalnego studia nagraniowego. Po dekadzie nagrań i koncertów, pod koniec lat 80. podjęła decyzję o emigracji. Obietnica albumu, złożona wokalistce w 1980 roku przez wytwórnię Wifon, nigdy się nie ziściła i Renata Lewandowska zakończyła muzyczną karierę.

O zawodowym zwrocie mówi bez żalu. „Miałam trochę większą kontrolę nad tym, co robię, niż wtedy, kiedy śpiewałam. Przy śpiewaniu dużo zależało i od nastawienia kompozytora, i od autora tekstu, i od aranżera, a przede wszystkim od muzyków. To musiała być kumulacja wszystkich artystycznych działań, żeby wyszedł satysfakcjonujący produkt. Za to kiedy projektowałam czy robiłam ilustracje, to w całości nad tym procesem panowałam. Przy realizowaniu muzyki, gdy ktoś miał słabszy dzień, nie włożył w to serca, było to od razu widać. Mnie też to podcinało skrzydła. Nie wszystko, co zrobiłam, było świetne” – przyznaje.

fot. M. Karewiczfot. M. KarewiczCzterdzieści lat później Łukasz Wojciechowski z Astigmatic Records, przeglądając wydania Tonpressu, odnalazł jedyny singiel wokalistki. Był zaintrygowany tym, że osoba o tak wysokim poziomie artystycznym wydała tak mało, mimo wsparcia muzycznej czołówki kraju. W podobnym czasie Maciej Zambon, który w The Very Polish Cut Outs przywrócił światu kilkadziesiąt zapomnianych skarbów polskiej muzyki (np. „Gniewną piosenkę Muminka o lecie” Naszej Basi Kochanej czy „Córkę badylarza” Poerox), bezskutecznie poszukiwał fizycznego egzemplarza singla Tonpressu. Po trafieniu na zamieszczone przez Krystiana Zielińskiego na YouTubie i Soundcloudzie utwory Lewandowskiej postanowił wydać je u siebie. Wytwórnie spotkały się w Agencji Muzycznej Polskiego Radia, kiedy próbowały uzyskać licencję na muzykę Lewandowskiej – ostateczny efekt trafił na „Dotyk”. Dzięki rewelacyjnej grafice Bartosza Szymkiewicza winylowe wydanie albumu wygląda niczym zaginiony przybysz sprzed dekad, ale zawiera także spory booklet, który przybliża publiczności historię artystki i wyboistą drogę do tego, by jej utwory ujrzały światło dzienne.

Renata Lewandowska nie zamierza wracać na scenę. „Są okresy, w których ma się coś do powiedzenia, to zostało powiedziane i nie ma się ochoty już do tego wracać. Mogę sobie posłuchać, ale posłuchać tak, jakbym słuchała tamtej dziewczyny. To nie jestem już ja”.  

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)