Czarny humor
Edvard Munch, „Melancholia”, 1892

19 minut czytania

/ Literatura

Czarny humor

Adam Lipszyc

W „Anatomii melancholii” Roberta Burtona, tym niekończącym się, niewiele wyjaśniającym i niewiele porządkującym, nieoryginalnym, pozszywanym z cytatów dyskursie dochodzi do głosu powszechny, wszechogarniający stan świata

Jeszcze 5 minut czytania

Piąta księga „Życia i myśli JW pana Tristrama Shandy” pióra Laurence’a Sterne’a, jednej z najwspanialszych książek na tej głupiej planecie, opatrzona jest dwoma łacińskimi mottami. W pierwszym z nich, zaczerpniętym z Horacego, autor prosi o wyrozumiałość, jeśli miałby powiedzieć coś nazbyt frywolnego. Motto drugie, wynotowane z „Pochwały głupoty” Erazma z Rotterdamu, serwuje z kolei sprytną wymówkę, która pozwoliłaby autorowi uniknąć surowej oceny ze strony czytelnika: „To nie ja, lecz Demokryt tak mówi”. Księgę, którą anonsują te dwa wyimki, rozpoczyna tyrada przeciw literackim zapożyczeniom. W rozdziale pierwszym narrator opowiada mianowicie, jak to podczas pewnej podróży podjął decyzję, że gdy tylko wróci do domu, drzwi swojego gabinetu zamknie na klucz, który następnie wrzuci do głębokiej studni – tak by odciąć się od własnej biblioteki i nie móc już pożyczać od innych autorów. Zaraz też oddaje się wyrzekaniom na kulturę literackiego recyklingu: „Powiedzcie, mężowie uczeni, czyż zawsze będziemy tak wydatnie powiększali objętość, a tak niewiele zawartość? Czyż zawsze będziemy robili nowe książki w taki sposób, w jaki aptekarze robią nowe mikstury – przelewając z jednego naczynia w drugie? Czyż zawsze będziemy zawiązywali i rozwiązywali ten sam węzeł, chadzali tym samym torem, tym samym krokiem? Czyż do końca naszych dni – zarówno w niedziele i święta, jak i w dni powszednie – skazani będziemy na okazywanie relikwii naszej uczoności, tak jak mnisi okazują relikwie świętych, nie sprawiwszy przy ich pomocy ani jednego jedynego cudu?” (przeł. Krystyna Tarnowska). Domykając tę lamentacyjną sekwencję, narrator pyta w patetycznej tonacji, czy człowiek – ów „cud natury” – „został stworzony po to, aby wlókł się tym żałosnym, drobnym, skradającym się kroczkiem?”.

Aby jednak nadać większą wagę swej pochwale człowieka w jego źródłowej postaci – a więc jeszcze wyraziściej skontrastować jego wyjściową cudowną wielkość sprzed upadku i żałośliwą imitatorską egzystencję w naszym świecie – narrator postanawia wesprzeć swoją myśl słowami dawnych mędrców i ulegając naraz istnej kompulsji odniesień, przywołuje całą serię rozmaitych autorytetów i ich apologie człowieczeństwa (są tu Zaroaster, Chryzostom, Mojżesz, Platon i Arystoteles). Innymi słowy, robi dokładnie to, przeciw czemu pomstuje. Co więcej i co zabawniejsze, zarówno oba motta do tej księgi (w jednym z nich, jak pamiętamy, mówiący wypiera się własnych słów), jak i spora część owych pochwał pod adresem rodzaju ludzkiego, ba, sam lament nad wtórnością naszej kultury i powszechnym imitatorstwem – wszystko to zostało zapożyczone!

Narrator podebrał ją z tego samego dzieła, z którego w tejże księdze piątej korzysta po kryjomu ojciec bohatera, drobny szlachcic, domowy tyran i pseudouczony Walter Shandy, gdy na wieść o nagłym zgonie pierworodnego syna wysypuje z siebie bez ładu, składu a zrozumienia szereg filozoficznych mądrości dotyczących śmierci, oczywiście całkowicie bezużytecznych wobec rodzinnej katastrofy. Zarówno Walter, jak i narrator całego dzieła – czyli jego syn Tristram – posługują się przy tym książką, której ostatnia, najobszerniejsza edycja opublikowana została ponad sto lat przed tym, zanim Sterne wydał pierwszy tom swojego dzieła, a której fragmenty ukazują się właśnie po polsku. Idzie o słynną „Anatomię melancholii” siedemnastowiecznego polihistora Roberta Burtona.

Robert Burton, „Anatomia melancholii”. Przeł. Michał Tabaczyński, Ha!art, 304 strony, w księgarniach od grudnia 2020Robert Burton, „Anatomia melancholii”. Przeł. Michał Tabaczyński, Ha!art, 304 strony, w księgarniach od grudnia 2020

Istotnie są to tylko fragmenty: z dzieła iście monstrualnego otrzymujemy stosunkowo niewielki objętościowo wybór dłuższych i krótszych wyimków, co więcej, w kolejności nieco innej niż ta, w jakiej pojawiają się we właściwym dziele. Michał Tabaczyński, autor wyboru, układu, przekładu, a także obszernego wstępu do książki, objaśnia swoje decyzje jasno i wyraźnie, świadom ich ryzykownej natury. Jeśli nie liczyć wstępu, książka podzielona jest na cztery skomponowane przez wybiórcę części, poświęcone kolejno anatomii świata ludzkiego, analizie samej melancholii, naszkicowanej przez autora utopii politycznej, wreszcie naturze miłości, przy czym każdą część otwiera fragment długaśnego wprowadzenia do całej księgi, zatytułowanego „Democritus Junior to the Reader”. Wyimki z „Anatomii melancholii” poprzecinane są też nierzadko komentarzami samego Tabaczyńskiego, które pełnią tu funkcję spoiwa.

Rozmyślnej samowolności tej konstrukcji odpowiada charakter przekładu. Jak tłumaczy Tabaczyński, zależało mu na tym, by dzieło Burtona pokazać jako rzecz aktualną i żywą, a nie jako siedemnastowieczną ramotę. Stąd też zdecydował się oddać rzecz polszczyzną niemal wolną od archaizmów, swobodną, a czasem całkiem potoczną. Tak skomponowane i upolszczone dziełko przedstawia Tabaczyński jako rezultat prac nie tyle uczonego, ile entuzjasty, który chce podzielić się z polskim czytelnikiem swoją fascynacją klasycznym dziełem Burtona.

Efekt tego edytorsko-translatorskiego eksperymentu jest całkiem smaczny. Owszem, wolałbym chyba dostać do ręki polski przekład całego wprowadzenia do książki, które mogłoby funkcjonować jako osobny tom. Owszem, tytuły poszczególnych części brzmią trochę nazbyt dydaktycznie („Wielka anatomia świata”, „Skrupulatna sekcja depresji”, „Utopia na całe zło”, „Odzyskane zachody miłości”). Owszem, zdarza się – rzadko – że zazwyczaj bardzo żwawy przekład zatrąca o język nie tyle żywo-potoczny, ile gazeciarski („etykietowani”), zacina się na gramatycznym błędzie czy niezręcznym rymie („ten czy owa dotknięci próżniactwem, niezależnie od swojej sytuacji, jakby nie byli bogaci i dobrze ustosunkowani, nigdy nie są ani ukontentowani, ani szczęśliwi”) lub brzmi po prostu drętwo („Rozminąłem się z prawdą, wypowiadałem się bezmyślnie, pochopnie, nierozważnie, idiotycznie, przeprowadzałem anatomiczną sekcję własnej głupoty”).

Owszem – mówi o tym sam Tabaczyński – już sama idea prezentacji wyboru z książki Burtona jest w punkcie wyjścia skazana na porażkę, ponieważ zasadniczą cechą tego dzielska jest jego pękatość, wielowątkowość i nadmierność. Ale naprawdę nie ma co kwękać. W rozbudowanym, kompetentnym i zwyczajnie bardzo ciekawym wstępie Tabaczyński kreśli biografię autora i daje żywą charakterystykę całej systematyczno-chaotycznej rozprawy, która w jego przekonaniu jest nie tyle amatorskim traktatem medycznym o pewnym schorzeniu ducha i ciała, ile wielką dygresyjną rozprawą o człowieku i społeczeństwie, traktatem o szaleństwie ludzkości. Temu właśnie precyzyjnie określonemu ujęciu podporządkowany jest rozumny wybór fragmentów, przełożonych na dodatek z wielkim biglem. Jasne, wiadomo, edycja wybiórcza gubi ekscesywność dzieła. Zamiast tego jednak Tabaczyńskiemu – który w jednym z komentarzy czujnie a dowcipnie porównuje swojego autora z Thomasem Bernhardem – udaje się pokazać coś innego: humor Roberta Burtona. Jest to humor zjadliwy, autoironiczny i – jak przystało na główny temat książki – kruczoczarny.

Humor ten dochodzi do głosu przede wszystkim w partiach zaczerpniętych z wprowadzenia do księgi, w których narrator dzieła mówi o sobie i o naturze swojego przedsięwzięcia. Przemawia tu do nas osobnik skrywający się za kryptonimem Demokryt Młodszy. Kryptonim ów tłumaczy się tym, że wedle rozmaitych przekazów Demokryt – ten właściwy, z Abdery – miał pracować nad dziełem o melancholii i szaleństwie, rozprawy jednak nigdy nie ukończył, a spisany fragment zaginął. Narrator książki Burtona próbuje podjąć ten zerwany wątek. Przedstawia się jako ktoś, kto przedstawić się nie chce, jako pewien „nikt”, obserwator teatru świata, niespokojny czytelnik wszystkiego, co wpadnie mu w ręce, zagrzebany w książkach król papierowego świata, który – ten właśnie gest powtórzy Laurence Sterne – z równą swadą przemawia przeciw literackiemu złodziejstwu, co sam się do złodziejstwa przyznaje. Sam będąc literackim konstruktem, imitacją starożytnego mędrca, zapewnia nas, że w jego książce oryginalna jest tylko metoda, reszta to jedynie kompilacja złodziejskich fantów, centonowa łatanina, mieszanina cudzych odchodów czy też – jak ujmuje to Tabaczyński – wciąż na nowo odbudowywana ruina klejona z resztek dawnych budowli.

Rzeczywiście, ów rozgadany osobnik cytuje kompulsywnie, nieustannie przerywa swój dyskurs łacińskimi wstawkami, formułując myśli najprostsze, powołuje się na jednego, dwóch, trzech dawniejszych autorów, bez końca przedłużając błazeńsko-neurotyczne zdania pikowane raz po raz średnikami. Wedle pięknej a bezczelnej deklaracji autora tematem tej – dosłownie – gównianej rapsodii jest sam czytelnik, ale jeśli temuż czytelnikowi książka nie przypadnie do gustu, to Demokryt Młodszy ma dla niego równie piękną a bezczelną radę: „Jeśli ci się moje pisanie nie podoba, weź i poczytaj coś innego”.

Robert Burton, portret autorstwa Gilberta Jacksona, 1635Robert Burton, portret autorstwa Gilberta Jacksona, 1635

Tematem jest czytelnik, bo tematem jest człowiek i wszystko, co się go tyczy – a wszystko, co się człowieka tyczy, krąży tu wokół czarnego jądra, czyli melancholii. Demokryt Młodszy jasno formułuje główną zasadę swojej niekończącej się pisanino-łataniny, autoironiczne pryncypium, które stanowi bodaj kwintesencję jego czarnego humoru: „Piszę o melancholii, żeby przed melancholią uciec w to zajęcie. Piszę więc i angażuję się w tę krotochwilną pracę, oliosaque diligentia ut vitarem torporum feriandi [by uciec przed znużeniem próżności w rozrywkowe zajęcie] (…) Taki właśnie miałem cel: vel ut lenirem animum scribendo, ukoić umysł pisaniem; bo mam gravidum cor, foetum caput, osobliwy ropień w głowie, którego chętnie bym się pozbył, a nie potrafię sobie wyobrazić lepszej metody niż ta. A poza tym trudno mi się powstrzymać, bo ubi dolor, ibi digitus, gdzie swędzi, tam trzeba się koniecznie podrapać”. Ta książka ma więc przede wszystkim charakter terapeutyczny: „Wcale nielekko mnie ta przypadłość dotknęła, czy mogę więc powiedzieć: moja metresa Melancholia, moja Egeria, mój malus genius [zły geniusz], i czy mogę, jak człowiek ukąszony przez skorpiona, clavum clavo [jad leczyć jadem], jedno utrapienie zwalczać innym, bezczynnością zwalczać bezczynność, ut ex vipera theriacum [jak odtrutka przygotowana z jadu węża], warzę antidotum z tego, co jest najgłówniejszą przyczyną mojej choroby”. Stąd też Tabaczyński zwraca uwagę, że choć w traktacie Burtona mowa jest czasem o sposobach radzenia sobie z melancholią, głównym sposobem jest samo mówienie o niej i tych sposobach właśnie. Burton to, zgodnie z dowcipną formułą Tabaczyńskiego, „Szeherezada melancholii”.

Demokryt Młodszy istotnie może przedstawiać się jako arcyzłodziej i władca papierowego królestwa, swój centon zszywa bowiem w czasach, gdy tradycja pisania o melancholii ma już długą brodę. Tradycję tę, w której przeplatają się wątki medyczne, psychologiczne, teologiczne i astrologiczne, pieczołowicie rekonstruują Raymond Klibansky, Erwin Panofsky i Fritz Saxl w klasycznej książce „Saturn i melancholia”. Autorzy śledzą tu dzieje namysłu nad tym dręczącym ludzkość splotem smutku i niepokoju, próby odnalezienia jego źródeł w nadmiarze „czarnej żółci” i koncepcje łączące tę udrękę z teoriami żywiołów czy planetarnych wpływów, wreszcie rekonstruują renesansową apologię melancholii jako przypadłości duszy, która jest oczywiście przyczyną cierpienia, zarazem jednak towarzyszy też z reguły nadzwyczajnym talentom.

Klibansky, Panofsky i Saxl wskazują również tradycyjny związek melancholii i śmiechu. Przytaczają taki choćby fragment dwunastowiecznej rozprawy Hugona de Folieto: „Musimy teraz pokrótce powiedzieć coś o naturze czarnej żółci. Włada ona lewą stroną ciała i ma swą siedzibę w śledzionie, jest zimna i sucha. Czyni człowieka gniewnym, bojaźliwym, ospałym, czasem czujnym. (…) Ma siedzibę w śledzionie, ponieważ choć martwi się wielce, że powrót do niebieskiej ojczyzny się odwleka, cieszy się w śledzionie jakby w nadziei [splen (gr.) = śledziona; spes (łac.) = nadzieja – przyp. A.L.]. Czytałem mianowicie zapewnienia lekarzy, że śmiech powstaje w śledzionie i to sąsiedztwo wydaje się wyjaśniać, dlaczego melancholicy to śmieją się, to znów płaczą” (przeł. Anna Kryczyńska). Mówiąc o tym powiązaniu, często przywołuje się właśnie postać Demokryta, który – Burton oczywiście nie omieszka o tym wspomnieć – miał bez ustanku śmiać się z szaleństw tego świata. Pisze na przykład Filip Melanchton: „Jeśli melancholia pochodzi z krwi i zawiera krew, wywołuje skłonność do absurdalnego, lecz wesołego humoru w rodzaju pogodnych błazeństw Demokryta, który wolał śmiać się z ludzkiej głupoty i dzięki swej pogodzie dożył stu lat”. Klibansky, Panofsky i Saxl, którzy przytaczają te słowa, zauważają, że piętnastowieczny reformator antycypuje tutaj „romantyczny typ melancholijnego humorysty”. Poczucie humoru, o które tutaj chodzi – o ile oczywiście nie jest już tylko pozą – nie tyle przesłania rozpacz, ile nieustannie się z nią zmaga, a zarazem czerpie z niej swoją mroczną energię.

3. wydanie „Anatomii melancholii”, 1628, British Library3. wydanie „Anatomii melancholii”, 1628, British Library

Najżywsze wydają mi się zatem te właśnie partie i aspekty książki skomponowanej przez Tabaczyńskiego, w której Burton – by tak rzec – praktykuje związek melancholii i śmiechu, wcielając w pismo swój czarny humor. Nie potrafię jakoś specjalnie przejąć się wyrzekaniami Demokryta Młodszego na głupotę tego świata, które – nawet jeśli wiecznie „aktualne” – dziś trącą już przecież komunałem. Jasne, ludzie są podli, wojna jest zła i niedobra, nadmiar uczoności szkodzi, głupota też nie jest zdrowa, za mało snu niedobrze, za dużo też źle, wszyscy jesteśmy szaleni, a całe królestwa trapione są obłędem. Wszystko prawda, ale strzelając we wszystko, Demokryt Młodszy w nic nie trafia jakoś nadzwyczaj celnie. Zdarzają się tu udatne sformułowania, jak to, w którym charakteryzując filantropię bogaczy, narrator przyrównuje ją do zwrotu „piórka z ukradzionej wcześniej gęsi”. Zdarzają się trzeźwe a przejmujące passusy, jak tyrada przeciw dręczycielskiej edukacji: „Zarówno rodzice, jak i opiekunowie dzieci swoimi postępkami, które charakteryzuje srogość, zastraszanie, besztanie, wyzwiska, chłosta i bicie, sprawiają, że dzieci są tak zniechęcone i zastraszone, iż nigdy nie nabędą pewności siebie, nie zaznają w życiu wesołości, nie zakosztują żadnej przyjemności”.

Nie szukałbym jednak u Burtona jakiejś wyjątkowej mądrości czy filozoficznych głębi. Tabaczyński zwraca uwagę, że jako analityk Demokryt Młodszy raz po raz ponosi porażkę. Nieustannie podejmowane wysiłki na rzecz systematyzacji i klarownego uporządkowania dzieła kończą się kolejną gmatwaniną dygresji. W chmurze cytatów i możliwości grzęzną próby zdefiniowania melancholii czy choćby w miarę precyzyjnego odróżnienia jej od innych stanów ducha. Jak zauważa Tabaczyński, także starania narratora zmierzające do tego, by wskazać źródła tytułowej udręki, nierzadko palą na panewce, bo wywody Demokryta Młodszego nader często przybierają postać kolistą: wygląda na to, że wiele zjawisk to zarówno przyczyny, jak i konsekwencje melancholii. Ta cykliczność czy tautologiczność rozumowań ma jednak swój sens. W niekończącym się, niewiele wyjaśniającym i niewiele porządkującym, nieoryginalnym, pozszywanym z cytatów dyskursie dochodzi do głosu powszechny, wszechogarniający stan świata, a rozgadany autoironiczny autor – raz po raz uświadamiając sobie bezskuteczność wszelkich prób teoretycznego okiełznania melancholii – stara się jedynie unosić na powierzchni czegoś, co Tabaczyński określa fortunnym mianem „morza Babel”.

Stąd też zamiast stabilnego podmiotu, który snułby klarowny, linearny wywód, notował spostrzeżenia, formułował definicje, uzasadniał tezy, mamy tutaj podmiot błazeński, który kręci się w kółko, coś systematyzuje, by znów wpaść w tarapaty, podmiot odziany w zapożyczone, pozszywane na chybcika szmatki, podmiot sklejony z własnym dziełem, żyjący w nim i nim. To osobnik wydrążony, wypełniający swoją duszę stosami papieru. Osobnik, który nigdy nie potrafi znaleźć dla siebie właściwej pozy czy pozycji i niespokojnie przemieszcza się między formami i maskami, wędrując palcem po mapie swojego dzieła, przeganiany od postaci do postaci własnym niepokojem. To wreszcie osobnik, który – jako na wieki zawikłany w sobie – nigdy nie może odsłonić w pełni swojej tożsamości, jest więc także podmiotem chronicznie ukrytym. Warto pamiętać, że jako starca z nakrytą głową – „znakiem, że się ukrywał” – przedstawiano prześladowanego Saturna, patrona melancholii.

Te błazeńsko-rozpaczliwe gry z własną tożsamością odsyłają nas z powrotem do Laurence’a Sterne’a. Bohater i narrator jego wielkiej powieści, który miał nosić rzekomo najszczęśliwsze i po trzykroć potentne imię Trismegistos, lecz w wyniku pomyłki ochrzczony został Tristram, czyli Smutas, to przecież uosobienie melancholii: „Jakże melancholijny był dźwięk dwóch tych sylab!”. Co więcej i co istotniejsze, Tristram to w jeszcze poważniejszym sensie niż Demokryt Młodszy człowiek o niepewnej ontologii, człowiek, którego być może nigdy nie było, który zamiast z ciała składa się ze słów, którego całe istnienie zawiera się w plątaninie dygresji, który w swojej opowieści niemal bez końca odwleka i rozwleka moment własnych narodzin, skąpo opisane wydarzenia z późniejszego życia prezentując właściwie tylko jako repetycje tego pierwszego aktu, tak by ostatecznie, po dziewięciu długich księgach-miesiącach literackiej ciąży, ukazać się nam dosłownie jako pewna historyjka – może i bzdurna, ale za to „jedna z najprzedniejszych, jaką słyszałem kiedykolwiek”.

Nic dziwnego zatem, że kiedy w dwudziestym drugim rozdziale księgi czwartej Tristram składa nadzwyczaj bezpośrednią deklarację dotyczącą celów swojej pisaniny, oświadczenie to okazuje się hołdem dla Roberta Burtona. „Otóż, łaskawy czytelniku”, mówi Jaśnie Wielmożny pan Shandy, naśladując apostrofę, od której zaczyna Demokryt Młodszy, „pragnąłem najżarliwiej i starałem się najpilniej (…), aby te małe książczyny, które składam w twoje ręce, zastąpiły ci wiele dużych ksiąg. A mimo to ukazałem się w tak fantastycznym przebraniu beztroskiego swawolnika, że boleśnie się teraz wstydzę błagać cię o pobłażliwość. (…) Jeżeli zwalczam w nim [w moim dziele] cokolwiek, to jedynie, za pozwoleniem Waszej Wielmożności, śledziennictwo [w oryginale: spleen – przyp. A.L.]! Aby dzięki częstszemu i bardziej kurczowemu podnoszeniu się i opuszczaniu przepony oraz poruszaniu w wybuchach śmiechu mięśni międzyżebrowych i brzusznych wygnać z woreczków żółciowych i wątrób poddanych Najjaśniejszego Naszego Pana żółć i inne gorzkie ciecze wraz ze wszystkimi wytwarzanymi przez nie wrogimi namiętnościami, i przepędzić je do dwunastnicy”.

Na które to zbawienne efekta liczyć też mogą poddani Najbrzydszego Prezesa, o ile tylko starczy im pomyślunku, żeby czem prędzej nabyć i przeczytać „Anatomię melancholii” Roberta Burtona w układzie a przekładzie Michała Tabaczyńskiego.