Drugi pełnometrażowy film reżysera o odurzającym pseudonimie Carlos Vermut (skądinąd, prawdziwe nazwisko ma dla odmiany iście królewskie: Carlos Lopez del Rey) dystrybutor reklamuje pełnym zachwytu okrzykiem Pedra Almodóvara, który uważa „Magical Girl” za objawienie hiszpańskiego kina. Mistrz nie jest zresztą w swojej opinii odosobniony. Na festiwalu w San Sebastian, gdzie – jak wiadomo – preferuje się kino hiszpańskojęzyczne, film Vermuta wygrał bezapelacyjnie, zdobywając dwa najważniejsze trofea. Nie tylko Złotą Muszlę, ale także nagrodę za reżyserię. Czyżbyśmy więc mieli do czynienia z nową gwiazdą światowej kinematografii?
Nietrudno uznać Vermuta za spadkobiercę najsłynniejszych twórców pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego, nie tylko Almodóvara, ale także Carlosa Saury czy Luisa Buñuela. „Magical Girl” zawiera to, co zwykliśmy kojarzyć z hiszpańskimi filmami – jest mocno zakręconą opowieścią o ludzkich obsesjach, manifestujących się w sposób gwałtowny i niekonwencjonalny, pełną seksualnego napięcia i ożywioną tchnieniem śmierci. Balansującą między zmysłową realnością a onirycznymi fantazjami. Vermut nie dba o prawdopodobieństwo i spójność swej opowieści, istotna jest dla niego jedynie logika emocji, a może po prostu atrakcyjność wielopiętrowego konceptu, który co rusz ma zaskakiwać nieoczekiwanymi, kapryśnymi zwrotami akcji. W przeciwieństwie jednak do Buñuela czy Almodóvara reżyser snuje opowieść z kamienną twarzą, tonem ponurym. Nie przebija się przez zdarzenia ani surrealistyczna ironia, ani campowy śmiech. Całość unurzana została w depresji, efekt jest więc taki, jakby, dajmy na to, Bergman czy inny twórca z zimnej i ciemnej Północy wziął się ze realizację scenariusza w stylu „Kobiet na skraju załamania nerwowego”.
Nastrój ten można sobie wytłumaczyć współczesnymi realiami, wśród których rozgrywa się akcja. W Hiszpanii trwa od lat kryzys ekonomiczny, bezrobocie stale rośnie, umysły paraliżuje marazm i brak perspektyw. Luis (Luis Bermejo), który przez pierwszą część dominuje na ekranie, jest bezrobotnym nauczycielem literatury sprzedającym swój bogaty księgozbiór na kilogramy. Co gorsza, ma też ciężko chorą , 12-letnią córeczkę, która najprawdopodobniej nie doczeka trzynastych urodzin. Tatuś postanawia więc za wszelką cenę spełnić jej najskrytsze marzenie, czyli podarować strój tytułowej „magical girl”, bohaterki japońskiego serialu anime. A cena jest rzeczywiście niebotyczna – producenci liczą sobie za ową kreację kilka tysięcy euro. Zdesperowany ojciec wpada na pomysł szantażu, którego celem staje się Barbara (Barbara Lennie), młoda kobieta – masochistka i femme fatale w jednym. Bohaterka, zupełnie irracjonalnie, zgadza się na warunki Luisa i, by zarobić pieniądze dla szantażysty, bierze udział w jakichś tajemniczych, sadystycznych rytuałach (nie oglądamy ich na ekranie, możemy je sobie tylko wyobrazić) odbywających się w luksusowym pałacu. W pewnym momencie na scenę zdarzeń wkracza także Damian (José Sacristán), starszy profesor matematyki, chorobliwie uzależniony od Barbary, dla której kiedyś popełnił już przestępstwo.
„Magical Girl”, reż. Carlos Vermut. Hiszpania, Francja 2014. W kinach od 12 czerwca 2015Tę zawiłą historię śledzi się najpierw z nieufnością i powątpiewaniem, ale z biegiem czasu zaczyna ona wciągać, mimo coraz większych niejasności spowijających fabułę. Mówię tu przynajmniej o swoich odczuciach – przyznaję, że zaintrygowała mnie „magiczna dziewczyna” – nie są one jednak wyjątkowe, skoro rzecz trafia na nasze ekrany decyzją widzów, którym dystrybutor, Gutek Film, w ramach projektu Scope50 przedstawił 10 filmów do wyboru. Vermut najmocniej uderzył im do głów. Zarazem uznać można film za pretensjonalny i wykoncypowany. Jego meandryczność sprawia, że ciężko powiedzieć, co też reżyser „miał na myśli”. To, co wygląda zrazu jak posępny, szyderczy obraz dzisiejszej Hiszpanii, przekształca się w zagadkowy thriller, w którym rozpoznajemy znane nam skądinąd tropy. Choćby, wcielony w Barbarę (a może i w chorą, nastoletnią córeczkę Luisa?), mizoginistyczny stereotyp „słabej płci”, która, odgrywając ofiarę, tak naprawdę manipuluje i wykorzystuje krążących wokół niej mężczyzn. Talent (lub, jak kto woli, spryt) reżysera polega na tym, że zawsze, gdy wydaje nam się, że znaleźliśmy się na znajomym terytorium, miesza nam szyki i plącze ścieżki. Zarazem nie idzie na łatwiznę, nie ucieka ani w absurd, ani w senne wizje; w gruncie rzeczy ta „Magical Girl” twardo trzyma się ziemi, po której błądzi w dziwnym odurzeniu, ale z wyostrzoną percepcją.
Ważną rolę w opowieści odgrywa pewien tajemniczy pokój oznaczony godłem z jaszczurką. Barbara przekracza w końcu jego próg, my jednak zostajemy na zewnątrz, choć ponoć dzieją się tam rzeczy najstraszniejsze z najstraszniejszych. Motyw ten kojarzy mi się z pamiętną sceną „Piękności dnia” Buñuela, gdy azjatycki klient otwiera puzderko, które stale ze sobą nosi i pokazuje jego zawartość pracownicom burdelu, one zaś odwracają się ze zgrozą, jedynie grana przez Catherine Deneuve Severine okazuje zainteresowanie. Widzowie nie mają natomiast okazji do środka zajrzeć. Ponoć wielokrotnie pytano Buñuela, co zawierało owo pudełko – w swoich wspomnieniach zatytułowanych „Ostatnie tchnienie” udziela on odpowiedzi: „To, czego sobie życzycie”.
Bardzo więc możliwe, że i w pokoju z jaszczurką jest „to, czego sobie życzycie” albo zgoła nie ma nic, zaś film Vermuta to jedna wielka, rozciągnięta na dwie godziny seansu pustka. Życie i kino nauczyły mnie jednak, że jeśli gdzieś szukać magii, to tylko w pustce.