Mishima z Instagrama
Yukio Mishima, fot. Ken Domon, DP

16 minut czytania

/ Literatura

Mishima z Instagrama

Bartosz Żurawiecki

Jestem pewien, że Mishima byłby dzisiaj czołowym influencerem, a świat masowo lajkowałby kolejne odsłony jego pracy nad masą i rzeźbą

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie jestem wzorowym użytkownikiem Instagrama, bo słabo opanowałem język autolansu i chętnie wziąłbym z niego korepetycje. W dodatku ciężko mi się do końca przestawić na komunikację obrazkową, i to jeszcze dokonywaną za pomocą obrazów o rozmiarach lilipucich, zredukowanych do wielkości ekranu telefonu.

Przeglądam jednak Instagram dość często, przesuwam paluszkiem kolejne fotki, próbując znaleźć w nich jakiś punkt zaczepienia, który przykuje moją uwagę na dłużej. Ostatnio z perwersyjnym upodobaniem wracam na profil znajomego, mężczyzny mniej więcej w tym samym wieku co ja, który profil swój wypełnia wyłącznie zdjęciami własnej umięśnionej muskulatury. Nie żeby mnie ta muskulatura jakoś specjalnie pociągała czy też była za każdym razem ukazywana w nowy, zaskakujący sposób. Przeciwnie – są to selfies najprostsze z możliwych, frontalne ujęcia od pasa w górę, na banalnym, wciąż tym samym tle. Jedynym urozmaiceniem bywa kot pojawiający się od czasu do czasu w kadrze. Poza tym nie ma żadnych innych istot żywych, detali, krajobrazów, wnętrz… Nie ma nawet zdjęć, na których mój znajomy byłby ubrany w cokolwiek zasłaniającego tors. I chyba właśnie ów konsekwentny minimalizm, wprawiająca w trans monotonia, niezłomne skupienie na własnej klacie tak mnie uzależniły od tych fotografii. Porównałbym swoje wrażenia do hipnotycznej apatii, z jaką ogląda się bezkresne ciągi cyfr na obrazach Romana Opałki.

Od czasu do czasu mój znajomy robi także kolaże w stylu reklam środków odchudzających – „przed” i „po”. Po jednej stronie mamy więc otłuszczony korpus i wydatny brzuch sprzed lat czterech, po drugiej te same fragmenty cielesne starannie odremontowane. Do tego dochodzi krótki, zachęcający komentarz, że warto zacisnąć zęby i zawalczyć, by stać się lepszą wersją samego siebie.

Mój znajomy nie jest, jak mogłoby wynikać z powyższego opisu, stereotypowym „karkiem”. Wręcz przeciwnie – jest pracownikiem akademickim, człowiekiem, którego w czasach przedinstagramowych znałem z tekstów naukowych i publicystycznych. Tych jednak na Insta nie promuje; nie wiem, czy przestał je pisać, czy też uznał, że nie licują one z jego nowym wizerunkiem. Najwidoczniej jednak musiał w pewnym momencie dojść do wniosku, że siła i piękno mięśni zdecydowanie górują nad siłą i pięknem słów.

Za każdym razem, gdy trafiam na ten profil, przypomina mi się Yukio Mishima. Mishima nie żyje od ponad pięćdziesięciu lat, ale z pewnością świetnie odnalazłby się w epoce mediów społecznościowych, bo był niejako ich prekursorem.

Z twórczością tego japońskiego pisarza zetknąłem się po raz pierwszy pod koniec lat 80. dzięki numerowi „Literatury na Świecie”, którego był głównym bohaterem. Wcześniej go właściwie u nas nie tłumaczono, wyszły tylko dwie jego krótkie powieści, w dodatku przełożone z angielskiego. Podejrzewam, że na przeszkodzie stały głównie względy cenzuralne. Państwo socjalistyczne nie mogło pozwolić na promowanie kogoś, kto tak ostentacyjnie demonstrował japoński nacjonalizm, że w końcu dał sobie dla niego uciąć głowę. Ale może w grę wchodziły również względy obyczajowe? Jawne wątki homoerotyczne w kilku powieściach? Może także deficyt tłumaczy z japońskiego?

Wspomniany numer „Literatury na Świecie” prezentował Mishimę jako prowokatora i skandalistę, a to, w połączeniu z treściami seksualnymi drukowanych tam utworów (m.in. dramatu „Madame de Sade”, którego bohaterką jest żona wiadomego markiza), niemożebnie podniecało pryszczatego, egzaltowanego i niewyżytego młodzieńca, jakim wtedy niewątpliwie byłem. Jednak zanim zabrałem się za lekturę tekstów, najpierw poruszyły mnie reprodukowane w piśmie zdjęcia autora. W połowie lat 50. trzydziestoletni Mishima, chuderlawy i chorowity, poświęcił się z oddaniem kulturystyce, a niedługo potem także sztukom walki. Nie ograniczył się do żmudnych ćwiczeń w zaciszu gimnazjonu, lecz na fali pisarskiej popularności demonstrował co i rusz w mediach efekty treningu. Nie były to jednak banalne sesje rodem z magazynów sportowych. Mishima fotografował się, dajmy na to, w męczeńskiej pozie świętego Sebastiana. Ulubionego świętego gejów, którego przywiązane do pnia młode, piękne, uległe ciało przebite fallicznymi strzałami pozwalało malarzom przez wieki przemycać pod pozorem religijnej tematyki nachalną promocję homoseksualizmu. Zdjęcia Mishimy jako Sebastiana były zresztą także autocytatem; bohater jego pierwszej głośnej i w dużej mierze autobiograficznej powieści „Wyznania maski”, młodziutki Kō-chan, jest chorobliwie zafascynowany obrazem Guida Reniego przedstawiającym właśnie Sebastiana. Ja tak samo chorobliwie zafascynowałem się zdjęciami Mishimy.

Pewnie i ta, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, celebrycka działalność Yukio wprawiała w zakłopotanie nie tylko polskie środowisko intelektualne i była powodem, dla którego mimo popularności na świecie nie został zaproszony pod nasze strzechy. Ale też że nie dostał Nagrody Nobla, do której pretendował; w 1968 roku Akademia Szwedzka wyróżniła znacznie bardziej nobliwego twórcę z Japonii, Yasunariego Kawabatę. Mishima nie zachowywał się tak, jak na pisarza przystało. Czyż bowiem można sobie było wyobrazić Jarosława Iwaszkiewicza, który w stroju gimnastycznym wyciska ciężary? Albo półnagą Marię Dąbrowską przeżywającą ekstazę na miarę świętej Teresy i publikującą tego typu zdjęcie w „Życiu Literackim”?

Na dobrą sprawę do dzisiaj fotografie Mishimy mogą szokować, a przynajmniej wywoływać dyskomfort poznawczy, bo wciąż pisarze pilnują się, by zawsze wypaść godnie. Nie są skorzy do ekstrawagancji, przynajmniej nie do takiej, którą akceptuje się u przedstawicieli innych zawodów artystycznych, aktorów czy piosenkarzy. Przypadek Mishimy nadal więc jest „dziwny” (jak głosił tytuł poświęconego mu brytyjskiego dokumentu), ale jednocześnie staje się coraz bardziej zrozumiały.

Pisze o tym na skrzydełku wydanej właśnie w Polsce książki „Słońce i stal”, zawierającej rozbudowany esej spłodzony przez Mishimę dwa lata przed śmiercią, jej tłumacz Maciej Paweł Komorowski: „Kto wie, czy w internetowej dobie próżnego ekshibicjonizmu, ale też sprzeciwiającej mu się ciałopozytywności, poruszane tu zagadnienia nie odbiją się większym echem teraz w Polsce niż pół wieku temu w Japonii”. Tak, fakt, że z takim opóźnieniem poznajemy najważniejsze utwory Mishimy, ma tę zaletę, że mimo całej ich egzotyki da się je łatwo przeczytać przez pryzmat globalnych trendów.

John Nathan, Mishim. ŻycieJohn Nathan, „Mishima. Życie”. Przeł. Maciej Froński. PIW, 416 stron, w księgarniach od sierpnia 2022„Mental” samuraja, który próbował wskrzesić w sobie Mishima, ma zadziwiająco wiele wspólnego z „mentalem” influencera. Pośredniczy bowiem między nimi „mental” narcyza, a więc kogoś, kto istnieje w kulturze od zarania, ale obecnie ma wreszcie warunki, by rozkwitać i podziwiać się bez strachu przed karą za samouwielbienie. Narcyz nie musi już umierać z miłości do swojego odbicia – tak jak musiał jeszcze umrzeć Mishima. Może powielać swój wizerunek w nieskończoność i przeglądać się w nim bez końca.

Wspomniany przez Komorowskiego konflikt między ekshibicjonizmem a ciałopozytywnością jest zresztą pozorny, jeśli oba te zjawiska sprowadzimy do wspólnego mianownika narcyzmu. Konflikt następuje dopiero wtedy, gdy promowany wizerunek nie jest dokładnie taki, jaki sobie wymarzyliśmy, przez co przedostają się na ekran niepożądane elementy. Braki, ułomności. John Nathan pisze w biografii Mishimy (wydanej po raz pierwszy w 1974 roku), że w ćwiczeniach kulturystycznych pisarz skoncentrował się wyłącznie na górnych partiach ciała, samopas pozostawiając nogi. Rosła mu więc klata, ale kończyny nadal były cienkie i rachityczne. Jedno zestawione z drugim dawało efekt groteskowy, tak więc Mishima – podobnie zresztą jak mój znajomy – od pewnego momentu kazał się fotografować wyłącznie do pasa.

„U zwykłych ludzi najpierw pojawia się chyba ciało, a dopiero potem słowo; u mnie jednak pierwsze było słowo, a później, znacznie później, jakby z ogromną niechęcią, wyłoniło się ciało – już spętane konceptami, oczywiście przeżarte przez słowa”. To zdanie z początku „Słońca i stali”. Pisarz opisuje doświadczenie bardzo podobne do mojego. U mnie w pierwszych latach świadomego dzieciństwa, a zwłaszcza w okresie dojrzewania ciało także zostało podporządkowane słowu. Słowo mnie wynosiło, ciało poniżało, zawstydzało. Nie chciałem ciała, ciało było dla idiotów. Zazdrościłem kolegom ich zdrowych, wysportowanych ciał, a jednocześnie nimi gardziłem. Zwłaszcza że szybko wytworzył się w szkole podział na osiłków, którzy byli dobrzy z wychowania fizycznego, i prymusów, którzy dostawali najlepsze stopnie z bardziej poważanych przedmiotów.

Ta sytuacja, owszem, wywoływała u mnie kompleksy, ale nigdy nie doprowadziła do poczucia winy. Nie lamentowałem z powodu tego, że nie zostanę sportowcem miesiąca albo że nie służyłem w wojsku. Przeciwnie – czułem dumę. Nie jestem jak zwykli ludzie, jak zwykli mężczyźni. Mój narcyzm polegał na tym, że przeglądałem się w ciele z masochistyczną przyjemnością. Ha! Nie jest ono takie, jakie być powinno. Jest inne niż te wasze ciała, które w panice próbujecie kształtować według odgórnie narzuconych wzorców.

Tymczasem Mishima – chłopak z dobrego domu, żyjący w społeczeństwie zhierarchizowanym i zmilitaryzowanym – zmagał się z winą. Podobnie jak bohater „Wyznań maski”, nie mógł sobie wybaczyć, że nie poszedł na wojnę, nie oddał życia za cesarza. Potem zaś został wziętym pisarzem (zresztą wbrew woli ojca, który uważał pisanie za zajęcie niemęskie), wyrzucającym z siebie słowa z szybkością, nie przymierzając, Remigiusza Mroza – kilka książek rocznie plus liczne teksty pomniejsze. Do tego dołóżmy jeszcze skłonność do mężczyzn, mającą zresztą w Japonii nieco inny kontekst niż w obszarze judeochrześcijańskim. Pisze o tym Nathan, przypominając o tradycji samurajskiej. Ważniejszy jest tutaj podział aktywny–pasywny, a Mishima, pisarz dużych rozmiarów intelektualnych, ale niewielkich fizycznych, bardziej pasował do profilu „bottoma” niż „topa”. Musiał więc zrobić wszystko, by w oczach opinii publicznej stać się „topem”.

Widzę zresztą zbieżności z polskimi realiami i obowiązującym lata całe imperatywem dyskrecji. Mishima ożenił się, wzorowo wypełniał obowiązki męża i ojca, jednocześnie prowadząc alternatywne życie erotyczne, niewykluczone zresztą, że za wiedzą, a nawet przy akceptacji żony. Notabene to właśnie homoseksualizm stanie się kością niezgody, gdy w 1985 roku Paul Schrader nakręci swój film o Mishimie. Nie trafi on do kin w Japonii ze względu na sekwencję rozgrywającą się w klubie gejowskim. Rozwścieczeni bojówkarze prawicy zagrożą atakami bombowymi. By znowu chwycić się analogii z Polską, wyobrażam sobie, że do tego samego doszłoby u nas, gdyby podobne sceny wylądowały w filmowej biografii Romana Dmowskiego.

„Słońce i stal” to stanowcza deklaracja odrzucenia pióra na rzecz miecza. To potępienie sentymentalności, przewrażliwienia, podatności na wzruszenie, to apoteoza okazałych mięśni, naprężonego brzucha i mocnej skóry, które są świadectwem hartu ducha. Mishima ma już wtedy za sobą trening wojskowy w Japońskich Siłach Samoobrony, przewodzi własnej organizacji militarnej Stowarzyszenie Tarczy. Tylko w jaki sposób można wyrazić zwątpienie w potęgę słów jak nie za pomocą słów? Esej „Słońce i stal” liczy, bagatela!, prawie sto stron drobnym drukiem. W tym czasie Mishima pracuje też nad swoim opus magnum, kobylastą tetralogią „Morze płodności”.

John Nathan, Mishim. Życie. Przekład Maciej Froński. PIW 2022Yukio Mishima, „Słońce i stal”. Przeł. Maciej Paweł Komorowski, PIW, 96 stron, w księgarniach od listopada 2022Ale życie i twórczość Mishimy zawsze były konglomeratem sprzeczności i paradoksów, których ani nie unikał, ani im nie zaprzeczał. Rozgrywał je z zimną krwią. I to właśnie premedytacją, a nie obłędem ideologicznym tłumaczyłbym wszystko, co stało się w ostatnich latach życia autora „Zakazanych kolorów”. Mishima stanowi przykład przenikliwego, ostrego jak brzytwa intelektu, który tęskni za bezrozumnym, mistycznym szaleństwem. Zatraceniem się w jakiejś idei czy osobie. Właściciel takiego intelektu zdaje sobie sprawę, że szaleństwo pozostaje poza jego zasięgiem, nigdy nie stanie się jego udziałem. A im bardziej zdaje sobie z tego sprawę, tym bardziej to szaleństwo kreuje.

Tu wracam do śmierci Mishimy, która nastąpiła 25 listopada 1970 roku. Uporządkowawszy wcześniej swoje sprawy zawodowe (skończył pisać „Morze płodności”, przekazał je wydawcy) i prywatne, pisarz, ale już także we własnym mniemaniu wojownik, wyznaczył ten dzień na datę swojej śmierci. Ale nie byle jakiej, lecz śmierci spektakularnej. Przerażającej, monstrualnej, zwłaszcza z punktu widzenia mieszkańca świata zachodniego. Wraz ze swoimi podopiecznymi wtargnął Mishima do bazy Japońskich Sił Samoobrony, wziął na zakładnika jej komendanta, a po nieudanej próbie przemówienia z balkonu do stacjonujących tam żołnierzy rozpruł sobie flaki. Następnie jego uczniowie odcięli mu głowę samurajskim mieczem. Chwilę potem w ślady mistrza poszedł jego asystent (a może i kochanek) Masakatsu Morita, choć podobno Mishima tuż przed swoim seppuku próbował go przekonać, by pozostał przy życiu.

John Nathan w przedmowie do kolejnego wydania biografii Japończyka, w roku 1999 przyznaje, że niesprawiedliwie potraktował męczeńską śmierć swojego bohatera, uznając ją wyłącznie za przejaw „osobistej patologii”. Tymczasem teraz jest ona dla niego świadectwem dramatu powojennej Japonii, kraju podbitego, poddanego natarczywej komercjalizacji i amerykanizacji, która wyparła dawne wartości. Buńczuczne i rozpaczliwe działania Mishimy były odpowiedzią na ten kryzys duchowy. Krzykiem kogoś, kto nie chce się zgodzić na nowy, bezmyślny porządek, nawołuje do opamiętania, a przynajmniej do postawienia zasadniczych pytań o to, dokąd zmierza ojczyzna.

Zarazem Nathan podtrzymuje wyrażoną w biografii opinię, że seppuku Mishimy w pierwszym rzędzie było wyrazem pragnienia śmierci jako najwyższego, najintensywniejszego aktu erotycznego. Mistyczne wiekuiste zjednoczenie z ciałem można osiągnąć wyłącznie poprzez niewyobrażalny ból i ostateczne tego ciała unicestwienie. Opiewane przez pisarza okazałe mięśnie są nic niewarte, jeśli nie zostaną złożone w ofierze osiągającej ten sam patetyczny wymiar co bohaterska śmierć kamikadze. Tyle że w 1970 roku nikt już żadnych kamikadze nie potrzebował, co czyni samobójstwo Mishimy równie bezinteresownym co absurdalnym. Traci ono jednak w dużej mierze znamiona absurdu, jeśli spojrzymy na nie z dzisiejszej perspektywy.

Żyjemy przecież w świecie spełnionych marzeń Mishimy. Jak grzyby po deszczu wyrastają intelektualiści celebryci, którzy uwielbiają wzniośle gadać do ludzkości, ale już nie z niedostępnych szczytów. Zeszli w doliny mediów społecznościowych, zdawszy sobie sprawę, że czyste, niezanieczyszczone obrazem słowo przegrało z ciałem i tego ciała wizerunkami. By zachować swoją pozycję, trzeba więc przyłączyć się do nieustającego spektaklu ciał, jaki obserwujemy chociażby na Instagramie. Jestem pewien, że Mishima byłby dzisiaj czołowym influencerem, a świat masowo lajkowałby kolejne odsłony jego pracy nad masą i rzeźbą.

Może w ogóle zrezygnowałby z pisania, gdyby był w stanie utrzymać się wyłącznie z aktywności internetowych? Na pewno mógłby zrezygnować z ideologii, bo tzw. wyższe wartości nie są już teraz potrzebne jako alibi dla narcyzmu. Natomiast z pewnością nie porzuciłby planu spektakularnej śmierci. Nadmiar ciał powoduje przesyt, nawet pornografia przez swoją dostępność przestała robić na nas należyte wrażenie. Mishima z powodów nie ideologicznych, a koniunkturalnych musiałby więc w jakimś momencie zaoferować stawkę większą niż życie. Transmisję na żywo z atrakcyjnego wypruwania sobie wnętrzności. Potem zapis tego eventu stałby się wiralem z darknetu, a sam Mishima – memem.

Trywializuję oczywiście, ale czyż taka trywializacja nie jest odruchową reakcją na egzaltowane wywody Mishimy zawarte chociażby w „Słońcu i stali”? Podstawowa sprzeczność, na której japoński pisarz, nomen omen, poległ, zasadza się bowiem na tym, że chciał poprzez ciało dotrzeć do metafizyki. Tymczasem dzisiaj ciało przestało być świątynią jakiegokolwiek boga, nie jest nawet swoim własnym bogiem. Jest po prostu obiektem do oglądania. I pewnie to właśnie ten proces kulturowy sprawił, że podczas lektury „Słońca i stali” zamiast wzlatywać tam, gdzie życzył sobie twórca, myślałem: „Matko Boska, i po co tyle słów, by powiedzieć (a właściwie nie powiedzieć), że podniecają mnie umięśnione ciała w mundurach?”.