Poważne uproszczenie
Po wydaniu w ubiegłym roku przekładów „Ulicy dzieciństwa” i „Trylogii kopenhaskiej” obraz twórczości Tove Ditlevsen jest w Polsce właściwie jednolity. Oto mamy prozę silnie autobiograficzną, której główna bohaterka – a w każdym razie jej pierwowzór – pokonuje bariery kulturowe i społeczne, by wybić się na niepodległość, co w tym wypadku oznacza przede wszystkim życie literaturą i z literatury oraz uprawianie jej na swoich, bardzo nieoczywistych wówczas prawach. Krzepiąca opowieść o sile charakteru i kobiecej odwadze, jedna z wielu ostatnio, które pokazują, że marzenie o emancypacji, wbrew wszelkim trudnościom, może się spełnić.
Ta interpretacja grzeszy poważnym uproszczeniem. Nie tylko dlatego, że życie Ditlevsen tak naprawdę trudno uznać za udane. Przez lata pisarka zmagała się z uzależnieniem od alkoholu i farmaceutyków, ogromnymi komplikacjami osobistymi, chorobą psychiczną, a w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat popełniła samobójstwo. Owszem, po stronie zysków jest około trzydziestu wydanych książek, sława, a nawet coraz powszechniejsza opinia jednej z najważniejszych pisarek duńskich XX wieku. Trudno także pozbyć się wrażenia, że tym pisarstwem rządzi strach, a właściwie dwa rodzaje strachu: przed marazmem starego świata i przed nieprzewidywalnym obliczem nowego. Pierwszy jest deklarowany i manifestowany, drugi drąży ciemne korytarze pod skórą tej prozy.
W cieniu Vesterbro
Kopenhaska dzielnica Vesterbro lat dzieciństwa i młodości Tove Ditlevsen to nie było miejsce dla młodych dziewcząt z ambicjami. A czasy jej dorastania obfitowały w historyczne wstrząsy. Urodzona pod koniec I wojny, doświadczyła skutków światowego kryzysu ekonomicznego, a potem nadeszła II wojna i niemiecka okupacja Danii. I choć wielka historia prawie jej nie zajmuje, to jej złowrogą obecność wyczuwa się nieustannie. A właściwie jej skutki, z których najbardziej dotkliwym jest bieda.
Tove Ditlevsen, „Ulica dzieciństwa”. Przeł. Agata Lubowicka, Marpress, 268 stron, w księgarniach od stycznia 2021Kiedy ojciec dziewczyny traci pracę, rodzinie, ledwo wiążącej koniec z końcem, grozi osunięcie się na sam dół hierarchii społecznej. Co prawda system socjalny ówczesnej Danii przewiduje pomoc dla najsłabszych, ale korzystanie z niej wiąże się z najgorszym wstydem i utratą praw wyborczych, co dla członka partii socjaldemokratycznej i wielbiciela premiera Thorvalda Stauninga, którym jest ojciec, byłoby równoznaczne z cywilną śmiercią. Wszelkie oznaki ubóstwa należy więc skrzętnie ukrywać. Dzieciom nie wolno korzystać z darmowych obiadów, a ich wyjścia do sklepu po przecenione pieczywo wymagają głębokiej konspiracji. Niemal identyczną scenę takiej wyprawy znajdziemy w obu książkach pisarki. A motyw wstydu wywołanego biedą powraca w nich regularnie.
Choć dziewczyna dobrze się uczy, to o edukacji po skończeniu podstawówki nie może być mowy. Na jej życiowym horyzoncie jest konfirmacja – świecka, ojciec socjalista wypisał rodzinę z Kościoła – a potem jakaś groszowa posada i oczekiwanie na zamążpójście, które ostatecznie uwolni rodziców od konieczności utrzymywania córki. Od przyszłego męża wiele nie oczekują: wystarczy, by miał praktyczny fach w ręku i za dużo nie pił. Jeśli plan się powiedzie, córka nie wyląduje na ulicy i nie sprowadzi do domu nieszczęścia w postaci nieślubnego dziecka.
Na pakt z takim światem trudno się zgodzić. Otwarty bój także nie wchodzi w grę, dziewczyna jest inteligentna, wie, że przeciwnik jest zbyt silny. Jedynym wyjściem okaże się ucieczka. I tu drogi protagonistek nieco się rozchodzą: Ester z „Ulicy dzieciństwa” upatruje szansy w miłości, Tove z „Trylogii” – w poezji. Tymczasem jednak obie „widzą i opisują”. Przyglądają się rodzinie, sąsiadom z domu i ulicy, przemierzają inne ulice Vesterbro. Szkicują sceny z życia dzielnicy, jedną podobną do drugiej, jak podobne do siebie są życiorysy jej mieszkańców. I oczywiście przyglądają się sobie samym. Należącym do Vesterbro i nienależącym zarazem.
Żałosna pieśń o dziewczynie
Ester robi to bardziej konwencjonalnie, w końcu jest bohaterką powieści, a nie fabularyzowanych wspomnień. Narrator w „Ulicy dzieciństwa” jest wszystkowiedzący, lubi z tej wiedzy korzystać i już to oderwanie od jednostkowej perspektywy dodaje książce literackości. Ma też skłonność do poetyckich podsumowań i syntez, które co i rusz naprowadzają czytelnika na przesłanie utworu. Sama ulica zostaje tu podniesiona do rangi głównej antagonistki i wyraźnie spersonifikowana. Trochę na baśniowy sposób, co nie powinno dziwić – baśnie braci Grimm były jedną z niewielu i bodaj ulubioną lekturą Ditlevsen w dzieciństwie. Ulica jest czujna, zaborcza, zazdrosna, domaga się wierności i lojalności; tych – a zwłaszcza te – którym przyjdzie do głowy ją zdradzić, będzie ścigać z mściwą zawziętością, by w końcu przy pierwszej chwili nieuwagi dopaść i ściągnąć z powrotem tam, gdzie przynależą.
Ciekawe, jak w tym młodzieńczym utworze Ditlevsen gra z własną biografią, by ocalić zwyczajność i bezbronność protagonistki. Talent literacki przekazuje na przykład jej bratu, w „Ulicy” to on najpierw pisze wiersze, a potem powieść i dzięki temu udaje mu się wyrwać z Vesterbro, a Ester przygląda się temu z zaciekawieniem i podziwem. Sama też otrze się o literaturę, jednak do poważniejszej zażyłości nie dojdzie. Powtórzmy: tu w roli wspólnika w ucieczce wystąpi wyłącznie miłość.
Ale finał tej eskapady będzie smutny, ta książka, jak powiada narrator, to „żałosna pieśń o dziewczynie, która opuściła ulicę, znalazła sobie przyjaciela i powróciła pewnego jesiennego wieczoru, bardziej samotna, niż ulica kiedykolwiek to oglądała u któregokolwiek ze swoich dzieci”.
Pan Krogh
Tove Ditlevsen, „Trylogia kopenhaska”. Przeł. Iwona Zimnicka, Czarne, 368 stron, w księgarniach od sierpnia 2021Jak już zostało powiedziane, w „Trylogii kopenhaskiej” (a właściwie trzech odrębnych książkach z przełomu lat 60. i 70. zatytułowanych „Dzieciństwo”, „Młodość” i „Uzależnienie”; ta ostatnia obejmuje dalsze losy bohaterki, siłą rzeczy nieuwzględnione w „Ulicy dzieciństwa”) sytuacja zrazu jest podobna. I tu mamy protagonistkę, tym razem samą Tove Ditlevsen, jej rodzinę oraz znajomych, bliższych i dalszych, a także robotniczą dzielnicę Vesterbro z całym arsenałem życiowych przeszkód. No i mamy marzenie głównej bohaterki o poezji, która ma ją wyprowadzić z tego domu niewoli. Literackość i konwencjonalność w „Trylogii” zdają się powściągnięte, pierwszoosobowa narracja nadaje opowieści ton wyznania, ale to nie znaczy, że książka osuwa się w dosłowność. Ditlevsen jest pisarką w każdym spojrzeniu i każdym zdaniu – odartym z retoryczności, rzeczowym, ale wyczulonym na najdrobniejsze drgnienia jej wnętrza – a to, co najważniejsze dla wymowy „Trylogii”, dokonuje się w dwóch bardzo literackich epizodach zwieńczonych dwiema scenami, z których każda ma siłę metafory. Pierwsza wyraża lęk przed iluzorycznością ucieczki, druga – przed zemstą świata, przed którym się ucieka.
Oto za sprawą przyjaciółki marzącej o karierze girlsy młoda poetka trafia do rzekomego milionera o potężnych koneksjach, którego słabość do dziewcząt nie jest w dzielnicy tajemnicą. Niejaki Krogh, pięćdziesięcioletni oryginał i esteta, milionów raczej nie ma, ale na literaturze się zna. Młodzieńcze próbki Tove ocenia surowo, jednak obiecuje, że gdy dziewczyna napisze wreszcie coś godnego uwagi, on zadba o wydrukowanie. Wszystko wskazuje na to, że bezinteresownie, bo wcale nie zaciąga jej do łóżka, o co Tove ma nawet jakby żal. W swym dziewczęcym pomieszaniu wyobraża sobie, że się w nim zakochała – a przynajmniej myśli, że powinna, aby go nie stracić – ale tak naprawdę ich relacja jest jak wyjęta z bardzo grzecznej Bildungsroman: już na pierwszym spotkaniu Krogh pożycza jej tom Baudelaire’a, a potem dyskretnie patronuje jej literackiej edukacji.
Jego wypełnione książkami mieszkanie to dla Tove drzwi do innego świata, on sam jest dla niej innym światem: inaczej wygląda, zachowuje się, mówi. I mówi rzeczy niebanalne. „No tak, wzdycha pan Krogh, teraz niemiecka inteligencja poczuje miłość” (s. 124), czytamy w scenie, w której bohaterowie dowiadują się o zwycięstwie faszystów w Niemczech. Krogh naprawdę nie pasuje do miejsca i czasu, w którym się znalazł, i jakoś trudno się oprzeć wrażeniu, że ten kopenhaski cicerone Tove musi zniknąć z kart książki. I faktycznie – znika:
W czasie kiedy szukałam pracy, nie miałam możliwości odwiedzenia pana Krogha. Nigdy nie pytał, gdzie mieszkam, i w ogóle nie był tego ciekawy, podobnie jak nie lubił ciekawości u innych. Pewnego wieczoru idę się z nim zobaczyć. Jest zima, mam na sobie przeszyty płaszcz po Edvinie, cieplejszy niż ładniejszy. Cieszę się, że znów zobaczę swojego przyjaciela i opowiem mu o nowej pracy, z której na razie jestem zadowolona. Jak zwykle przecinam pasaż odchodzący od Vesterbrogade, ale kiedy wychodzę na Gammel Kongevej, staję jak wryta, niczego nie pojmując. Żółtego domu już nie ma. Tam, gdzie stał, widzę jedynie plac z kawałami muru, tynku i zardzewiałymi, powyginanymi rurami.
Tove już go nie odnajdzie, będzie musiała szukać innej drogi ucieczki. I innych mężczyzn. Zatraci się w tym. Będzie się zakochiwać i odkochiwać, wychodzić za mąż i rozwodzić, zachodzić w ciąże i je przerywać („Tobie wystarczy stanąć w przeciągu”, wytknie jej przyjaciółka Lise), aż w końcu, szukając kolejnego lekarza gotowego dokonać aborcji, trafi na ścianę o imieniu Carl.
Doktor Carl
Carl to przeciwieństwo Krogha, pierwszy obudził ją do innego życia, drugi na powrót usypia, i to dosłownie, bo uzależniając od silnych leków przeciwbólowych. A właściwie od siebie za pomocą opiatów, którymi jako lekarz dysponuje bez ograniczeń. Zniewala Tove, zamieniając w bierny i z czasem niemy obiekt pożądania, a zatem w jakimś sensie przywraca stan rzeczy, przeciwko któremu się zbuntowała.
Kiedy Tove po raz pierwszy dostaje zastrzyk z petydyny, tuż po zabiegu dokonanym przez Carla, natychmiast uznaje, że oto znalazła antidotum na rzeczywistość, którą dotąd starała się zneutralizować za pomocą układania słów. I żeby zabezpieczyć sobie stały dostęp do leku, zaraz postanawia się zakochać w Carlu:
Kiedy jadę tramwajem do domu, działanie zastrzyku powoli mija i mam wrażenie, że wszystko, na czym tylko spocznie mój wzrok, pokrywa się szarym śluzowatym woalem. Petydyna, powtarzam w myślach, ta nazwa brzmi jak świergot ptaków. Postanawiam nigdy nie rezygnować z mężczyzny, który może mi zapewnić taką nieopisaną błogą przyjemność.
Robi to, choć Carl od początku wydaje się jej przerażający, a jawnym atrybutem zagrożenia, jakie ze sobą niesie, jest jego podwójne uzębienie: „On ma wysuniętą żuchwę i sześćdziesiąt cztery zęby zamiast trzydziestu dwóch”, mówi Tove do przyjaciółki. Po każdym zastrzyku z opiatów zaciąga ją do łóżka, by uraczyć ją brutalnym, dającym wątpliwą przyjemność seksem. Poza tym, jak sam przyznaje, ma poważne problemy psychiczne.
Scena, w której szalony sadysta medyk przybywa odziany w skóry, żeby ujarzmić młodą kobietę bawiącą w towarzystwie pisarzy, w tym samego Evelyna Waugha, jest jeszcze mocniejsza niż scena zniknięcia Krogha i jego domu. Tutaj naprawdę kończy się marzenie Tove o ucieczce:
Gdy siedzieliśmy przy kawie i koniaku, Friis Moller i Kjeld Abell nagle zdziwieni zaczęli wpatrywać się w wejście do restauracji, którego nie widziałam, ponieważ siedziałam odwrócona tyłem. „Kto to, na miłość boską, może być?” – spytał Friis Moller, wycierając usta serwetką. – „Wygląda na to, że zmierza w naszą stronę”. Odwróciłam głowę i ku swojemu przerażeniu zobaczyłam Carla maszerującego do nas w długich skórzanych butach, z kaskiem w ręku i uśmiechem na ustach tak spokojnym, jakby był na nich namalowany. „To… to mój mąż”, wyjaśniłam zrozpaczona, bo w porównaniu z tymi trzema eleganckimi panami Carl wyglądał jak jakiś Marsjanin; uświadomiłam też sobie, że nigdy tak naprawdę nie widziałam go w relacjach z innymi. Podszedł prosto do mnie i oznajmił speszony: „Już najwyższa pora, żebyś wróciła do domu”.
Reszta „Trylogii” to seria dogrywek, na przemian przybijających i krzepiących, ale żadna z nich nie zmienia istotnie wymowy książki.
Paradoksy i ambiwalencje
Doprawdy mało optymistyczna jest ta historia wyzwalania się młodej kobiety z więzów starego świata. „Trylogię kopenhaską”, a właściwie całą znaną po polsku twórczość Ditlevsen należałoby raczej czytać jako opowieść o ambiwalencji emancypacji i modernizacji, a może przede wszystkim o ich ciemnej stronie, a w podwójnym uzębieniu Carla dostrzec wymowną figurę dwuznaczności każdej gwałtownej zmiany społecznej i kulturowej. I to zarówno w perspektywie jednostkowej, jak i politycznej.
Traktowanie ludzkich losów – także losów postaci literackich – jako wypadkowej procesów i sił rządzących społeczeństwem, a nawet zwykłe szukanie analogii między tymi porządkami to zawsze forma redukcjonizmu, jednak w tym wypadku trudno oprzeć się pokusie przywołania pewnej okoliczności historycznej, doskonale ukazującej paradoksy świata, w którym żyły Ditlevsen i jej bohaterki. W 1929 roku Dania jako pierwszy europejski kraj zatwierdziła prawnie praktyki eugeniczne. Nie przypadkiem zbiegło się to z objęciem władzy w kraju przez socjaldemokratów. Orędownicy rozbudowy systemu opieki socjalnej szybko zrozumieli, że wszystkim potrzebującym nie da się pomóc. Rachunek ekonomiczny jest nieubłagany: jeśli wydamy pieniądze na przypadki beznadziejne, zabraknie ich dla tych, którzy rokują szansę na poprawę. W imię dobrze pojętego interesu wspólnoty należy więc zadbać o zmniejszenie liczby potrzebujących. W ten sposób protestancka ekonomia zbawienia, którą modernizujący kraj socjaliści wyrzucili drzwiami, wróciła przez okno. Podział ludzi na tych, których Bóg przeznaczył do zbawienia, i na tych, którym tej łaski odmówił, stracił sankcję metafizyczną, ale zyskał administracyjną, a administracja w przeciwieństwie do Boga chętnie i skutecznie ingeruje w doczesne życie ludzi. Kompetentnie pisze o tym Bent Sigur Hansen w tekście „Something Rotten in the State of Denmark”.
W powieści „Twarze”, wydanej u nas już w roku 2007, ale wtedy właściwie niezauważonej, mamy scenę, w której ten ponury i zaskakująco długotrwały eksperyment społeczny doczekuje się literackiego komentarza. Leczona psychiatrycznie bohaterka (znów alter ego Ditlevsen) wyobraża sobie, że w szpitalu dokonuje się eutanazja starych kobiet:
Pielęgniarki odeszły od łóżka i usłyszała, jak się śmieją.
– No i po wszystkim – powiedziała Gitte. – Teraz następna.
Zobaczyła, jak znikają tam, gdzie korytarz rozchodził się na dwie strony; za chwilę wróciły, ciągnąc między sobą bardzo starą, zupełnie nagą, krzyczącą kobietę.
– Jeszcze nie – krzyczała. – Jeszcze nie moja kolej. Nie chcę utonąć.
Pielęgniarki śmiały się i ciągnęły ją dalej, przez drzwi. Pacjenci, którzy wędrowali w tę i z powrotem po pokoju, zdawali się w ogóle nie zauważać zdarzenia, jakby to było coś całkiem normalnego.
– Co z nią robicie? – zawołała Lise. – Co się tu dzieje?
– To nasz sposób rozwiązywania problemu ludzi starych – usłyszała głos Gitte blisko ucha.
– Nie poznałaś jej? To ta głucha, z piwnicy. W domach opieki nie ma dość miejsc, a ktoś przecież musi rozwiązywać problemy społeczne.
Jeżeli jakimś cudem udało nam się przeczytać „Ulicę dzieciństwa” i „Trylogię kopenhaską” bez jednej myśli o tym, co może być rewersem pełni wolności od dawnych porządków i więzi, do której tak tęsknią Ester i Tove, to „Twarze” pozwolą nam odrobić tę zaległość. I to z nawiązką. Oto Lise dopada strach, że i jej los został przesądzony. Czuje się stara, choroba sprawiła, że przez kilka lat nie wydała nowej książki, i obawia się, że jej wrażliwość dawno rozeszła się z wrażliwością młodych, a jako pisarka przestaje odpowiadać na zapotrzebowanie czytelników. Krótko mówiąc, nikomu nie jest potrzebna i nikt nie stanie w jej obronie.
W szerszej perspektywie
Tove Ditlevsen, „Moja żona nie tańczy. Opowiadania wybrane”. Przeł. Iwona Zimnicka, Czarne, 248 stron, w księgarniach od września 2022Wszystkie wspomniane ambiwalencje i paradoksy wracają w najnowszej książce Ditlevsen wydanej w Polsce, znakomitym wyborze opowiadań „Moja żona nie tańczy”. A jednak uwolniony od autobiograficzności świat pisarki staje się jakby bardziej jednoznaczny i mimo wszystko głośno woła o zmianę. Co i rusz natrafiamy tu na obrazy marazmu, zniewolenia i emocjonalnej pustki. W tych opowiadaniach mężczyźni są równie nieszczęśliwi co kobiety. Wyniszczeni wewnętrznie przez nieczyste sumienie, skutek religijnego wychowania, niechętni ludziom, niewolniczo przywiązani do swoich atrybutów władzy, wcale nie wyglądają na beneficjentów układu kulturowego i społecznego, w którym żyją.
O ile w książkach autobiograficznych Ditlevsen jawi się jako mistrzyni introspekcji, z rzadka wpuszczająca do swego świata sprawy, które nie dotykają jej osobiście, o tyle w opowiadaniach wielka historia odciska wyraźny ślad. Najbardziej w tekstach z lat 40., podejmujących wątek losów żydowskich mieszkańców Kopenhagi w obliczu niemieckiej okupacji. I znów pisarski instynkt Ditlevsen okazuje się niezawodny. W opowiadaniu „Pomarańcze” na zaledwie sześciu stronach udaje jej się pokazać, jak antysemicka propaganda systematycznie i niepostrzeżenie zatruwa język handlarza warzyw i jak w ślad za tym jego stała klientka, której nikt nigdy nie pytał o wyznanie, z dnia na dzień zyskuje jednoznaczną „wrogą” tożsamość.
W przekładzie wszystko to wypada nader przekonująco. Każda z trzech polskich tłumaczek pisarki wywiązała się z zadania na tyle dobrze, że podążając ulicą dzieciństwa Tove, potem towarzysząc jej w trudnej dorosłości, a w końcu śledząc życie kopenhaskiej wspólnoty poddawanej naciskom złowrogiej Historii, o nic się nie potykamy. W rytmie i tonie zdań, w sugestywnych obrazach i scenach wyczuwamy każde drgnienie jej wnętrza i wieloraką grozę świata, który ją otacza.