Balet z balastem
Mariano Mantel / CC BY-NC 2.0

23 minuty czytania

/ Literatura

Balet z balastem

Maciej Bobula

Mimo że okupuje ono czołowe miejsca w rankingach na najlepszy kraj do życia, coś wciąż gnije w państwie duńskim. Na tym jednak polega siła dobrej literatury, że grzebie i doszukuje się zgnilizny tam, gdzie panuje przekonanie, że wszystko jest w porządku – autorski przegląd literatury duńskiej

Jeszcze 6 minut czytania


Opowiadam o mojej rozmowie z duńskim ministrem imigracji i integracji. Że uchodźcom powinno się pomagać na miejscu. Słowo Dania wywołuje w nim reakcję. Zakłada ramię na ramię i uśmiecha się zawstydzony. – Możecie być spokojni – mówi. – Nie ma już uchodźców, którzy wciąż chcieliby do Danii. Na wszystkich facebookowych grupach z listami krajów, gdzie nie warto szukać azylu, Dania jest numerem jeden.
Emil Jørgensen

Dania jest jednym z tych fajnych krajów, na które z polskiej perspektywy zazwyczaj patrzy się z zazdrością. Powody tego są różnorakie: bo ludziom żyje się tam dobrze, a przynajmniej tak deklarują; bo sektor publiczny stoi tam bardzo dobrze; bo zarabia się tam prawie najlepiej w całej Unii Europejskiej; bo to kraj innowacyjny (klocki Lego, wnętrza z Jyska, nabiał z Arli, piwo Carlsberg, masło Lurpak, dresy Hummel, buty Ecco, sałatki Coop); bo Dania stoi na czele państw, które podejmują najradykalniejsze decyzje, żeby złagodzić nadchodzące tąpnięcie klimatu. Zdaje się, że nawet ów ktoś, komu czasem zdarzy się rzucić zdecydowaną tezę o tym, że Szwecji już nie ma, o Danii już tego samego nie powie.

Do tego są tam profesjonalni pisarze, którzy ukończyli oblegane pisarskie studia – Forfatterskolen, gdzie z 400 chętnych rocznie wybiera się 6 do 8 osób na dwuletni cykl (gros wymienionych w tym tekście autorów jest po tym właśnie kierunku). Czyta się tam mnóstwo, rynek literacki jest prężny, autorzy i autorki dostają niemałe pieniądze za sprzedaż książek i wypożyczenia z bibliotek, są wieloletnie stypendia i niezliczone nagrody, a spotkania autorskie bywają tak oblegane, że sprzedaje się na nie bilety. Z naszej perspektywy – eldorado literatury.

Niemniej o tym, co dzieje się we współczesnej literaturze Królestwa Danii, nawet osoby lepiej zorientowane wiedzą mało. Niewiele się bowiem ze współczesnej literatury duńskiej tłumaczy, i to nawet na język angielski. W ostatnich latach trafiały do nas m.in. duńskie kryminały (Søren Sveistrup, Tom Egeland, Katrine Engberg, Jussi Adler-Olsen), reportaż Puk Damsgård o zakładniku ISIS (w przekładzie Edyty Stępkowskiej), dwie książki szalenie w Danii popularnego Svenda Brinkmanna (w przekładach Agaty Lubowickiej i Justyny Haber-Biały), który u nas jednak furory nie zrobił, trochę książek – niekoniecznie duńskich autorów – o samej Danii i fenomenie hygge, coś tam z Serii Skandynawskiej Wydawnictwa Poznańskiego, książki wydawnictwa Driada. Przede wszystkim zaś dwie znakomite pisarki: Tove Ditlevsen (w przekładach Agaty Lubowickiej i Iwony Zimnickiej) oraz Inger Christensen (w przekładzie Bogusławy Sochańskiej), obie jednak po wielu, wielu latach od ukazania się dzieł w oryginale. Nie da się też przecenić faktu, że mamy w całości po polsku debiut poety Yahyi Hassana – książkę, która w Danii stała się przyczynkiem do debaty na temat integracji migrantów z Bliskiego Wschodu.

Yahya Hassan, „Wiersze”. Przeł. Bogusława Sochańska, słowo obraz/terytoria, 278 stron, w księgarniach od 2015 rokuYahya Hassan, „Wiersze”. Przeł. Bogusława Sochańska, słowo obraz/terytoria, 278 stron, w księgarniach od 2015 roku

Ale to przecież nie wszystko. Spróbuję więc, dość szeroko i ściśle subiektywnie, nakreślić literacki krajobraz państwa, które zrodziło Świniopasa i Calineczkę. Czym żyje dziś literacka Dania? O czym się w ramach tej literatury rozmawia? Dlaczego poezja jest dla Duńczyków tak ważna, że książki poetyckie młodych autorów osiągają nakład dziesięciu albo i stu dwudziestu tysięcy egzemplarzy? Dlaczego młodzi Duńczycy tak nienawidzą kapitalizmu, skoro tak przyjemnie się w nim umościli? Jak to się stało, że Grenlandia jest ważnym punktem na literackiej mapie Danii? Dlaczego literatura s.f. jest nowym realizmem? I kim, do diabła, jest Amalie Smith?

Urwiska z wersów

Na początku wróćmy na chwilę do Yahyi Hassana – mam cichą nadzieję, że w przyszłych latach będziemy wracać do niego często. Jego nazwisko i koleje losu są mniej więcej znane, choć w mojej opinii wciąż niewystarczająco, zważywszy na to, jakiego kalibru to autor. Nie tak dawno, bo dwa lata temu, wyszła jego druga i ostatnia niestety książka „Yahya Hassan 2”, o której w Polsce nie wiemy prawie nic. (To z niej, z wiersza „NITTE”, zaczerpnąłem tytuł tego tekstu). W Danii nie wzbudziła takiego zainteresowania mediów jak pierwsza (tak, sto dwadzieścia tysięcy egzemplarzy to właśnie ten debiut, wydarzenie na skalę światową – to trochę tak, jakbyśmy w domach zamiast „365 dni” mieli pierwszą książkę 18-letniego poety), ale nie jest wcale od niej gorsza. W dwójce, podobnie jak w jedynce, mamy do czynienia z rozdzierającym doświadczeniem wyobcowania, rozkroku między dwiema kulturami, nieprzynależności do żadnej z nich, a opis tego doświadczenia bije z mocą, która nie ma precedensu, nie tylko w literaturze duńskiej. Przy czym jest tu dużo mroczniej niż kiedykolwiek wcześniej u Hassana. Z jego wierszy da się wyczytać, że gość był tam, gdzie inni rzadko bywają, a jeśli już, to stamtąd nie wracają.

Jest w „Yahyi Hassanie 2” historia problemów pisarza z prawem, są więzienie, narkotyki, psychozy, przemoc, w końcu samotność, wyobcowanie, nie tylko ze względu na pochodzenie. Buzuje w tych wierszach wkurw na świat z wpisaną w jego struktury niesprawiedliwością, obojętnością silnych wobec słabych, a utwory, w których Hassan porusza temat uchodźstwa, wybrzmiewają dziś z niepokojącą siłą. Jest też w tej książce rozliczenie ze statusem celebryty, który po debiucie nadały mu duńskie media. W wywiadzie telefonicznym udzielonym z placówki psychiatrycznej Hassan z wyraźną desperacją w głosie mówił: „Nie chcę wracać z powrotem do tego Hassan-show. Mam was wszystkich gdzieś”. Z krótkiej nici życia tego wspaniałego poety bije coś na wskroś ludzkiego: historia wzlotów przeplatanych bolesnymi upadkami, przebłyski geniuszu kontrapunktowane pychą, próba zrzucenia jarzma narzuconego przez rozdwojoną tożsamość, błądzenie w otchłani, tragiczny koniec – wszystko to w ciągu zaledwie 24 lat. Została nam po nim literatura. Wydawałoby się, że takie pisanie możliwe jest tylko w czasie wojny czy innej ciemnej nocy duszy – tu naprawdę czuć, że ten, który pisze, robi to własną krwią, bo inaczej nie potrafi.

Skoro przy wierszach jesteśmy, to warto wspomnieć, że w Danii – trochę inaczej niż u nas – poezja jest czytana i dyskutowana. W dniu, kiedy piszę te słowa, w porannej ramówce pierwszego programu Danmarks Radio słucham wywiadu z młodą poetką, jeszcze bez książki, ale już ze stypendium. Recenzje książek poetyckich i wywiady z autorami pojawiają się w prasie codziennej, choćby w najważniejszym duńskim dzienniku „Politiken”. Zresztą właśnie „Politiken”, podsumowując ubiegłą dekadę w duńskiej literaturze, zaczął od tego, że to poetki i poeci odcisnęli swoje słowa na ubiegłym dziesięcioleciu. Sporo osób, które pojawią się w tym tekście, oprócz prozy pisze wiersze, wcale nie traktując ich jako literatury pośledniej, wyżywki dla grafomanów. Zresztą najważniejsze nazwiska duńskiej literatury dwudziestego wieku też działały na polach liryki i epiki, choćby wspomniane Inger Christensen i Tove Ditlevsen. Ba, sam Hans Christian Andersen, o czym niewielu w Polsce wie, pisał wspaniałe wiersze, a dziś jego co mroczniejsze liryki wykorzystują duńscy blackmetalowcy, np. Afsky na wspaniałej płycie „Ofte jeg drømmer mig død”.

Poezja często stanowi też integralną część prozy. Wiele współczesnych powieści zawiera elementy liryczne: „Sæson” Lei Marie Løppenthin, „Mit arbejde” Olgi Ravn, „HHV, FRSHWN – Dødsknaldet i Amazonas” Hanny Højgaard Viemose. Tam, gdzie nie da się już opowiadać przejrzystym, potoczystym językiem prozy, tam trzeba zrzucić czytelnika z urwiska wersu. Wymienione autorki robią to po mistrzowsku, choć tak naprawdę przejrzysty i potoczysty język prozy nie jest oczywistością w duńskiej literaturze ostatnich lat. Ale więcej o tym za chwilę.

Konkurencyjne państwo

Słowa klucze, które charakteryzują minioną dekadę w duńskiej literaturze we wspomnianym podsumowaniu „Politiken”, to: ciało, płeć, kolonializm, wojna i klimat. Do nich dorzuciłbym jedno od siebie, mianowicie antykapitalizm. Jedną z dwóch moich ulubionych współczesnych próz z kraju 443 wysp jest książka Asty Olivii Nordenhof z 2020 roku zatytułowana „Penge på lommen” – pierwsza z planowanych siedmiu części cyklu „Scandinavian Star”. Nazwa cyklu jest jednocześnie nazwą statku pasażerskiego, na którym przeszło 30 lat temu wybuchł pożar, powodując śmierć 159 osób. Jak się później okazało, statek spłonął, a ludzie zginęli, żeby właściciele Scandinavian Star mogli dostać pieniądze z odszkodowania. Przed rejsem wartość statku wzrosła na tyle, żeby można go było ubezpieczyć na sumę 20 milionów dolarów.

„Kogoś może trzeba będzie przymusić do śmierci, żeby ktoś inny mógł coś zyskać. Taka jest idea. Żeby można było coś dodać, trzeba coś w innym miejscu zabrać. Kapitalizm jest masakrą. Ale my żyjemy i możemy zakończyć kapitalizm” – pisze w swojej powieści Nordenhof (o ile nie zaznaczam inaczej, podaję przekłady własnego autorstwa). Na lekcjach historii wspominamy miliony ofiar różnych totalitaryzmów, nie zdając sobie jednocześnie sprawy z tego, ile ofiar pochłania system, w którym żyjemy. Codziennie na całym świecie ludzie umierają na skutek przepracowania, złej diety, chorób psychicznych, ale mało komu przychodzi do głowy, by o to wszystko obwiniać kapitalizm. Nordenhof w bardzo sprytny sposób konstruuje swoją książkę. Katastrofa statku jest jedynie dalekim tłem wydarzeń, na pierwszym planie jest relacja dwójki małżonków, Kurta i Maggie, ludzi, którzy w życiu mieli cały czas pod górkę, co wpływa na ich wzajemny, bardzo chłodny stosunek. Autorka opisuje, jak pogoń za pieniędzmi zapewniającymi namiastkę bezpieczeństwa w okrutnym świecie prowadzi jednocześnie do atrofii uczuć wobec najbliższych. Wydawać by się mogło, że w bardziej egalitarnej Danii, gdzie pracuje się krócej, dobrze zarabia i istnieją siatki bezpieczeństwa w postaci pomocy socjalnej, jest pod tym względem nieco lepiej niż w Polsce. Pewnie trochę tak, ale istota problemu i tu, i tu, jak widać, jest ta sama.

O samej Nordenhof zrobiło się w Danii głośno za sprawą jej debiutu poetyckiego „det nemme og det ensomme”, który w 2013 roku rozszedł się w 10 tysiącach egzemplarzy (kilka wierszy z tej książki przetłumaczyłem). Wiersze pisała w trakcie licznych pobytów w szpitalu (zdiagnozowano u niej zaburzenia schizotypowe), uważny czytelnik zresztą łatwo w tych utworach wyłapie aluzje do choroby psychicznej i leczenia psychiatrycznego. W 2016 roku Nordenhof opublikowała tekst, w którym opisuje trudności, na jakie natrafia osoba z problemami: szprycowanie lekami, skutki uboczne przyjmowania leków minimalizowane innymi lekami, do tego nadużywanie alkoholu.

Politolog Ove Kaj Pedersen nazwał współczesny model funkcjonowania państwa duńskiego konkurrencestaten – państwem konkurencyjności, w którym wszyscy obywatele są w stanie pracować i polepszać ogólny dobrobyt. Ale tak nie jest. Świadczy o tym wzrost dolegliwości na tle psychicznym, a także wysyp literatury, która traktuje o (nie)radzeniu sobie z tymi dolegliwościami. Jednym z najlepszych przykładów jest wspomniany już „Sæson” Løppenthin – powieść o chorobie dwubiegunowej. Owe dwa bieguny powracających i przeplatających się okresów manii i stanów depresyjnych zostały tu przedstawione za pomocą mitu o Persefonie. Innym przykładem są książki Bjørna Rasmussena, w szczególności zaś „Pynt”, przypominająca „Twarze” Tove Ditlevsen i „Zapiski z domu wariatów” Christiny Lavant, pięknie napisana powieść o młodej aktorce, która cierpi na anoreksję i bulimię jednocześnie, a przy tym ma poczucie, że bycie pacjentką oddziału dla psychicznie chorych zabija ją w nie mniejszym stopniu.

„Mamy najwyższy odsetek samobójstw na świecie. Na przestrzeni wielu pokoleń straciliśmy wiele osób, które mogłyby wciąż tutaj być, mogłyby mieć długie życie, dłuższe niż 20, 15, 12 lat. [...] Mamy obrzydliwy system, który zmusza was do wyboru pomiędzy życiem i śmiercią. Prawdą jest, że my, dorośli, nie istniejemy bez was, a wasze miejsce na tym świecie jest miejscem, które znaczy najwięcej. Przepraszam w imieniu wszystkich dorosłych, którzy są za was odpowiedzialni, przepraszam za to, że zbyt często jesteście zostawieni samym sobie” – mówiła w listopadzie 2021 roku grenlandzka pisarka Niviaq Korneliussen, odbierając najważniejszą nagrodę literacką w Skandynawii – Nagrodę Literacką Rady Nordyckiej. Książka, za którą Korneliussen została wyróżniona, zatytułowana jest „Blomsterdalen”, a jej głównym tematem są liczne samobójstwa wśród młodych Grenlandczyków.

Smutek lodowców

Co tu robi książka autorki z Grenlandii? – spytałby ktoś, a ja bym pospieszył z odpowiedzią, że Korneliussen (po polsku od niedawna możemy przeczytać jej całkiem niezły debiut „HOMO Sapienne”) wydaje swoje książki po grenlandzku i duńsku („Blomsterdalen” wyszło w Danii nakładem molocha wydawniczego Gyldendal). Poza tym duński rynek dzieło Korneliussen przyjął jak swoje, z licznymi wywiadami, programami w telewizji i innymi elementami kampanii reklamowej. Podobnie jest z Jessie Kleemann, artystką i performerką, która wydała w ubiegłym roku swoją drugą książkę poetycką nakładem duńskiego wydawnictwa Arena. W jej pisarstwie mieszają się języki grenlandzki, duński i angielski.

Niviaq Korneliussen, „Homo sapienne”. Przeł. Agata Lubowicka, wydawnictwo dziwne pomysły, 140 stron, w księgarniach od września 2021Niviaq Korneliussen, „HOMO sapienne”. Przeł. Agata Lubowicka, wydawnictwo dziwne pomysły, 140 stron, w księgarniach od września 2021

Lawiny, którą wywołało „Blomsterdalen”, chyba nic już nie zatrzyma. Na rynku praw do tłumaczeń wydawnictwa biją się o tę książkę, jakby ta była już na shortliście Bookera. Że się na niej znajdzie, wcale nie jest niewykluczone. Powieść jest pełna młodzieńczego temperamentu, błyskotliwych dialogów i wkurwu na bezdusznie obojętny system, który zostawia cierpiących samym sobie. Bohaterki opowieści – ta główna, która pozostaje bezimienna, i jej dziewczyna Maliina – próbują dociec, jak to się stało, że nikt nie zapobiegł samobójstwu kuzynki Maliiny, choć ta wcześniej dwukrotnie targała się na swoje życie. Rezygnacja względem okrutnego status quo narasta wraz z rozwojem akcji, w pewnym momencie czytelnik zaczyna nabierać przekonania, że są sytuacje, z których nie ma dobrego wyjścia.

W „Blomsterdalen” Dania prezentuje się jako kraj pełen ignorancji, uprzedzeń i protekcjonalnego stosunku względem Grenlandczyków. Zresztą relacje kolonialne to jeden z najważniejszych tematów literatury duńskiej ostatnich lat. Fakt faktem, Duńczycy, w osobie choćby Kima Leine (mamy po polsku jego „Profetów znad Fiordu Wieczności” w przekładzie Agaty Lubowickiej i Justyny Haber-Biały), swoją mozolną pracę przepracowywania przeszłości już zaczęli. Chwalebne, że chcą także wysłuchać, co mają o nich do powiedzenia sami Grenlandczycy. Przyznanie tej największej na świecie wyspie pełnej niepodległości przez jej blisko pięćdziesiąt razy mniejszego protektora należy do najistotniejszych wątków duńskiej debaty publicznej.

Aktualnie toczy się też sprawa przyznania odszkodowania dla sześciorga Grenlandczyków, którzy w 1951 roku zostali siłą odebrani swoim rodzicom i wysłani do Danii celem ich „ucywilizowania”. Łącznie dzieci była dwudziestka dwójka, lecz pozostała szesnastka już nie żyje. Duńskie państwo odmówiło im odszkodowania, uznając, że przeprosiny premierki Mette Frederiksen wystarczą jako rekompensata za cierpienia, które niejednokrotnie trwały całe życie. Sprawa prawdopodobnie skończy się w sądzie.

Po kolapsie

Na przestrzeni ostatnich kilku lat prawdziwy renesans przeżywa w Danii literatura gatunkowa, i wcale nie mówię tu o kryminale, w którym Duńczycy już są jednymi z mistrzów świata. Gatunkiem, który robi prawdziwą furorę, jest science fiction. Za s.f. biorą się uznani pisarze i pisarki, którzy wcześniej w ogóle nie mieli z gatunkami do czynienia. Ba, nawet świetni poeci, tacy jak Lars Skinnenbach, który w 2010 roku ogłosił, że pisanie, które nie traktuje o katastrofie klimatycznej, nie jest warte zachodu, zaczęli pisać książki z wierszami, które tematycznie utrzymane są w ramach gatunku (w „TEOTWAWKI” u Skinnenbacha s.f. jest narzędziem do opisania świata po katastrofie). Na tej fali ukazało się nawet, w wydawnictwie o pięknej nazwie Kosmos, pierwsze tłumaczenie powieści Stanisława Lema na język duński, „Eden” (dziwny wybór jak na początek).

Powodem tego stanu rzeczy jest fakt – tu parafrazuję słowa krytyka literackiego Mikkela Krause Frantzena – że każdy, kto ma oczy, może dostrzec, że tzw. realizmu kuchennego zlewu nie można już dłużej nazywać realizmem. Realizmem dnia dzisiejszego, postuluje Frantzen, jest science fiction. To tam mamy do czynienia ze sztuczną inteligencją, algorytmami, olbrzymimi zasobami danych, dystopijnymi scenariuszami katastrofy klimatycznej, lotami na Marsa, samosterującymi samochodami, manipulacją genetyczną i innymi zjawiskami, które stają się częścią naszej codzienności.

Ci, którzy śledzą nagrodę Bookera, pewnie już znają tytuł „De ansatte” (angielski tytuł „The Employees”) Olgi Ravn, która w 2021 roku znalazła się wśród finałowych sześciu książek. Olgę Ravn lubię za wiersze i wspomniane już ostatnie jej wydawnictwo „Mit arbejde”, ale przez „De ansatte” niestety nie byłem w stanie przebrnąć. Seria kilkudziesięciu krótszych i dłuższych monologów pracowników statku kosmicznego, którzy momentami interesująco, ale przede wszystkim dość płytko (Kim jestem? Co to są wspomnienia?) dumają nad uniwersaliami, to było dla mnie jednak za wiele w tej, było nie było, krótkiej, 136-stronicowej powieści. Ani przez chwilę za to nie znudził mnie Jonas Eika w swoim 161-stronicowym zbiorze opowiadań „Efter Solen”.

Przeszło 10 lat temu zaproponowałem pewnemu profesorowi anglistyki, że napiszę u niego pracę magisterską na temat wpływu prozy Williama Burroughsa na ruchy kontrkulturowe. Ten, chyba niespecjalny fan Burroughsa, zapytał mnie, czy jest jakaś dobra współczesna proza, która inspiruje się Burroughsem. Kathy Acker i J.G. Ballard już wtedy nie żyli, a ja miałem nie lada problem z odpowiedzią. Dziś problem miałbym mniejszy, bez zastanowienia rzuciłbym mu „Efter Solen” Jonasa Eiki, jedną z moich ulubionych duńskich książek ostatnich lat. Burroughs na pewno byłby dumny ze sceny, w której młodzi chłopcy pochodzący z różnych stron świata, na co dzień pracownicy obsługi na jednej z plaż w Cancún, nierzadko pracujący seksualnie, penetrują się nasmarowanymi kremem przeciwsłonecznym kijami od parasoli, tymi samymi, które w pracy rozstawiają nad ciałami możnych turystów, onanizują się i śpiewają rytualną pieśń, ich nasienie zaś tryska do wykopanej w piasku dziury z wodą, w której leży ciało ich zabitego przez turystę kolegi, który dzięki temu rytuałowi ma zmartwychwstać.

Eika w swoich opowiadaniach pełen jest rozczulającej troski o bohaterów, którzy muszą sobie radzić w świecie tuż przed ostatecznym kolapsem, a może już po nim. Trudno stwierdzić, bo może faktycznie będzie z nami tak, że jak już wszystko rypnie, wciąż będziemy chodzić do pracy w ruinach niegdysiejszego biurowca, jak bohater pierwszego opowiadania Eiki, „Alvin”. Horyzont dążeń postaci w tej książce zawsze wyznacza inny – drugi człowiek, grupa osób, a nawet sygnał z przestworzy, z którym pragnie zjednoczyć się osamotniony po śmierci córki bohater opowiadania „Rachel, Nevada”.

Inspiracje Eiki sięgają znacznie dalej niż burroughsowski post- czy transhumanizm, a 31-letni Duńczyk ma już charakterystyczny, bardzo metodyczny i precyzyjny leksykalnie styl, który wykuł na świetnym debiucie „Lageret Huset Marie”. Przyznam też, że nie sposób go nie lubić jako bardzo przyzwoitego gościa, czemu najlepszy dowód dał, odbierając Nagrodę Rady Nordyckiej za „Efter Solen”.

Gobeliny

A kim jest Amalie Smith? Moim największym literackim zachwytem ostatniego roku. Minionej wiosny przyjaciel polecił mi jej najnowszą książkę, „Thread Ripper”. Bohaterkami tej na poły eseistycznej, na poły wspomnieniowo-poetyckiej książki są m.in. Penelopa i Ada Lovelace, kobiety tkające wzory – pierwsza szatę dla teścia, druga pierwszy w historii algorytm. Obie stanowią punkt wyjścia do pogłębionej refleksji na temat relacji między technologią komputerową i jej materialnym odpowiednikiem, czyli wytwarzaniem tkanin, co z kolei prowadzi do dalszych deliberacji na temat tworzenia się języków, twórczego wykorzystywania błędów, dialektyki dekonstrukcji i rekonstrukcji. Część eseistyczna jest tutaj literalnie wpleciona w notatki autorki, która dokumentuje swój proces twórczy w pracy nad gobelinem, który ma zawisnąć na wejściu do budynku duńskiego Ministerstwa Cyfryzacji. Symultanicznie mamy tu dwie strony numer 1, dwie strony numer 2 i tak dalej, aż do końca. Dwie narracje przeplatają się i można je czytać naprzemiennie albo najpierw jedną, potem drugą.

Tego typu ekstrawagancje edytorskie są wpisane w twórczą ścieżkę Amalie Smith. Jej poprzednią książkę „Et hjerte i alt” z 2017 roku czyta się w pionie, nie w poziomie, środek tekstu wypada na szyciu książki. Autorka ukończyła studia na kopenhaskiej Akademii Sztuk Pięknych oraz wspomnianą szkołę pisania Forfatterskolen. Książki Smith są zawsze małymi dziełami sztuki, doskonale opracowanymi edytorsko i skupiającymi w sobie różne media i gatunki literackie. Meandrują pomiędzy osobistymi refleksjami, historycznymi anegdotami ze świata sztuki, prozą fikcjonalną i poezją, w tekst wplecione są zdjęcia i obrazy, a całość tworzy kompleksowy gobelin, w którego labiryncie miłośnicy potoczystych, przejrzystych opowieści zgubią się jak dzieci we mgle. Smith doskonale wyczuwa ducha czasów, tworzy rzeczy formalnie i tematycznie wpisujące się w hybrydyczny model literatury – ten, który dobrze znamy choćby ze świata nowych mediów, gdzie codziennie przedzieramy się przez ścianę zdjęć, memów, prób twórczych, ogłoszeń, wpisów cięższych i lżejszych.

*

Cytat, którym dość prowokacyjnie zacząłem ten tekst, jest wyimkiem z reportażu dotyczącego sytuacji uchodźców na polsko-białoruskiej granicy. Wyciągając pomocną dłoń, duński rząd wielkomyślnie przysłał Litwinom drut kolczasty typu concertina, który zalegał w piwnicach od 2015 roku, kiedy to Duńczycy spodziewali się nadmiaru ludzi na granicy duńsko-niemieckiej. Na temat tamtego kryzysu uchodźczego powstało w Danii mnóstwo książek, które – podobnie jak większość wspomnianych w niniejszym tekście – każą przyglądać się krytycznie państwu najszczęśliwszych ludzi na świecie. Pokazują, że – mimo stale rosnącego dobrobytu i okupowania czołowych miejsc w rankingach na najlepszy kraj do życia – coś wciąż gnije w państwie duńskim. Na tym jednak polega siła dobrej literatury, że grzebie i doszukuje się zgnilizny tam, gdzie – jak w „Nowych szatach cesarza” Andersena – panuje powszechne przekonanie, że wszystko jest w porządku. Bo jeśli chodzi o dobrą, zaangażowaną, zorientowaną na współczesne problemy i estetyki literaturę, dzieje się w Danii całkiem dobrze.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.