Pory roku w otchłani
fot. pole_do_napisu/Katarzyna Pilarska

15 minut czytania

/ Muzyka

Pory roku w otchłani

Maciej Bobula

Nigdy nie byłem bliżej Metalliki niż na piątym zlocie jej fanów w Grodkowie: wśród ludzi, którzy też uważali, że „St. Anger” jest dobrą płytą, Lars Ulrich – wybitnym perkusistą, a na „...And Justice for All” wspaniale słychać bas

Jeszcze 4 minuty czytania

Zacznę bezpośrednio, tak jak powinien zostać wyprowadzony dobry thrashmetalowy cios: jako nastolatek uwielbiałem Metallikę i jak do mało czego i kogo w życiu miałem do niej stosunek religijny: modliłem się do „Ride the Lightning”; kiedy słyszałem liryki „Taste me, you will see / More is all you need / Dedicated to / How I’m killing you”, z nabożną czcią wykrzykiwałem imię Mistrza, który pociąga za sznurki mojej ekstazy; a po obejrzeniu klipu do „One” zawiązałem sobie oczy i wetknąłem stopery do uszu, żeby sprawdzić, jak to jest żyć wyłącznie w swoim wnętrzu. Każdemu zaś, kto powtarzał, że zespół z San Francisco skończył się na „Kill’em All”, miałem ochotę strzelić w skroń plastikową kulką z odpustowego pistoletu, wykrzykując refren „Creeping Death”: „Die by my hand / I creep across the land / Killing firstborn man”.

Metallica skończyła się niewiele później, jeszcze przed osiągnięciem dorosłości, do której odnosi się tytuł ich najnowszej płyty. Zanim się to jednak stało, nagrała tych kilka albumów, które pozwoliły jej się wspiąć na szczyt szeroko pojętego rocka i przez dekady wypełniać stadiony na wszystkich kontynentach. Kiedy dokładnie nastąpił koniec tego zespołu jako bytu ambitnego twórczo, prącego do przodu, z powodzeniem eksplorującego połacie rocka i metalu? Jeden rabin powie, że w 1991 roku, po wydaniu czarnego albumu, inny, że w 1996, po „Load”, jeszcze inny, że wciąż żyje i ma się wcale dobrze, ale jemu, niczym prorok Azariasz przestrzegam, nie wierzmy. Ten ostatni plecie androny i można śmiało rzec, że najpewniej jest w służbie Mammona. Bo – jak wiemy od zarania dziejów – jeśli nie Bóg, to Mamona, a od przeszło dwóch dekad Bóg polotu i dobrych pomysłów opuścił Metallikę bezpowrotnie. Bo po wysłuchaniu najnowszych singli z nadchodzącej płyty nie wierzę, żeby to status quo nagle miało się zmienić. 

Gniew i czas

Skoro zaczęliśmy od wyznania wiary, po którym przyszedł cios w dawną świętość, to teraz czas na chwilę osobistej refleksji i drobny blast from the past. Wyznać wszak chcę, że jako człowiek staram się myśleć o innych ludziach jak najlepiej, w wypadku zaś przewiny, nie tyle przekornie brać stronę atakowanego, ile próbować dostrzegać powody jego działania. Chciałbym bowiem trwać w przeświadczeniu, że my, ludzie, jesteśmy raczej dobrzy. Jakiś czas temu w akcie samoanalizy zacząłem dociekać, skąd we mnie taki bodziec etyczny; gdzie i kiedy pierwszy jego przejaw? No i dotarłem do roku 2003, kiedy premierę miała płyta „St. Anger” Metalliki. Pamiętam, że było gorąco, późny czerwiec, ledwo rozpoczęte wakacje i oczekiwanie, żeby w jedynym muzycznym sklepie w Kłodzku znów rzucili kilka sztuk rzeczonego albumu. Niestety, we wspomnianym Musik Weltcie „St. Anger” mieli tylko na kasecie, a ja właśnie zacząłem zbierać płyty CD (miałem już dwie: „Antichrist Superstar” Marilyna Mansona i „Zos Kia Cultus” Behemotha) i koniecznie chciałem spieniężyć hajsy od dziadków za Nagrodę Pulitzera lokalnej gazety, którą dostałem za artykuł o targach staroci. Kiedy w końcu świeża dostawa nowej Mety pojawiła się u lokalnego dystrybutora, ja byłem bez kasy, bo w końcu nie wytrzymałem i kupiłem sobie „God Hates Us All” Slayera, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście pod tą białą obwolutą z krzyżami sterczącymi w cztery strony świata znajduje się zakrwawiona Biblia z wyrytym gwoździem logo Slayera (jest, jeszcze jak!).

„St. Anger” posłuchałem najpierw, tu wystawiam ręce w geście: „kajdanki, proszę”, z empetrójek, które zgrał mi kolega, mówiąc, że szkoda czystej płyty za trzy ziko na wypalanie tego szitu. Aż tak źle być nie może – myślałem wtedy. Umiarkowanie pozytywne recenzje z „Metal Hammera” i „Teraz Rocka” (w zasadzie były to relacje z przedpremierowego odsłuchu dla wybranych dziennikarzy, którzy potem na jego tylko podstawie pisali swoje teksty) nie mogą kłamać. Puściłem tę płytę i zrobiło mi się smutno. Brzmienie, wiadomo, dziś już legendarne – pierwszy werbel we „Frantic” i nagle zwrot „grać na garach” traci swój frazeologiczny wymiar. Do tego zero świeżości, zapętlenie w jałowych pomysłach i brak konkretnej wizji, czym ma być ten zespół. Czuć też było, że ta płyta rodziła się w męczarniach, że atmosfera w zespole nie najlepsza – krynica polotu dawno wyschła, a dobrego riffu tu ze świecą. Co nie zmienia faktu, że katowałem ją jak dziki, starając się znaleźć powód, dla którego „St. Anger” mi się nie podoba. Pomyślałem wówczas, że to muzyka ludzi głęboko nieszczęśliwych, zażenowanych sobą, w tym sensie zaś głęboko piękna.

Dziś, kiedy myślę o tej płycie, ni stąd, ni zowąd w głowie pojawia mi się Thoreau ze swoim opisem ludzkości w „Waldenie”: „Większość ludzi wiedzie życie w cichej desperacji”, z tą różnicą, że ta czwórka daje w końcu jej głośny upust. Krzyk, będący wynikiem kompletnego wyjałowienia z pomysłów, drążącej ich twórczej pustki, z której – jak wiadomo – nie nalejesz. Coś jak te żuki z „Dziennika” Gombrowicza, które leżą na plecach i nie wiedzą, co robić. Ale ja postanowiłem stawiać te żuki na nogi i wmawiać sobie i innym, że to bardzo dobra płyta, efekt heroicznych zmagań twórczych, o których my, maluczcy, nie mamy pojęcia. Wierzyłem, że jak będę to sobie wmawiał wystarczająco żarliwie, to Bóg i Historia w końcu przyznają mi rację. Wówczas następna płyta będzie lepsza, a i tę zapamiętamy inaczej.

Dzwon z nieba

Nie przyznali, ale o tym akapit niżej, bo skoro już jesteśmy na początku tego wieku, a ja wciąż pełen pasji dla moich herosów metalu, pozwolę sobie na jeszcze jedno wyznanie: najlepszym koncertem Metalliki, jaki kiedykolwiek widziałem, był występ zespołu Mikotallika w Grodkowie w ramach piątego zlotu fanów kapeli Ulricha i spółki. Był sierpień 2004 roku, dwa miesiące po koncercie Mety ze Slipknotem i Vaderem w Chorzowie, na który bardzo chciałem pojechać, ale nie mogłem, bo rok szkolny wchodził właśnie na ostatnią prostą. Był jeszcze powód bardziej prozaiczny – znów wypstrykałem się z kasy, bo wiosną wyszły nowe płyty Exodus i Mayhem. Ten Grodków przyszedł więc do mnie jak deska ratunku. Tym bardziej że zaoszczędziliśmy na transporcie, bo na zlot zawiózł nas dziadek kolegi, który wjechał samochodem na teren pola namiotowego, za co organizatorzy chcieli z niego ściągnąć hajs za uczestnictwo w imprezie. W sumie nic dziwnego, bo kręcili się tam załoganci w podobnym wieku, czyli koło siedemdziesiątki. Pamiętam, jak jeden z tych starszych typów opowiadał przy ognisku historię, jak to pił „brudzia” z Jamesem Hetfieldem w hotelu w Katowicach, co dla Hetfielda znaczyło wtedy pół butelki na raz. Prawda to li czy też fałsz szkaradny – nie wiem. Wiem natomiast, że ten zjazd stanowił apogeum mojego fanostwa.

Nigdy nie byłem bliżej Metalliki niż na tej imprezie: wśród ludzi, którzy też uważali, że „St. Anger” jest dobrą płytą, Lars Ulrich – wybitnym perkusistą, a na „...And Justice for All” wspaniale słychać bas. Gdzie w czasie turnieju piłkarskiego ku czci załogi z San Francisco, kiedy zabiły dzwony kościoła, ludzie na boisku momentalnie zaczęli naśladować pierwsze takty „For Whom the Bell Tolls”. Koncert Mikotalliki był zwieńczeniem całej imprezy, a ja nigdy wcześniej i nigdy potem nie czułem się tak rozumiany z tym moim maniactwem jak wtedy, kiedy objęty przez dziesięciu ledwo co zapoznanych typów patrzyłem w biel sufitu Domu Kultury w Grodkowie i chóralnie darłem ryja: „Take a look to the sky just before you die”. W ubiegłym roku na festiwalu Copenhell Metallica grała „For Whom the Bell Tolls”, ja zaś patrzyłem w gwieździsty sufit nieba i poczułem silniejszą niż dotąd więź z Heraklitem, bo wiedziałem, że niebo nade mną jest inne niż w 2004 i ja już nie ten sam. A Metallica nie tryka jak wcześniej.

Skasuj ten album

Jest taki fragment w filmie „Some Kind of Monster” z 2004 roku, dokumentującym proces powstawania „St. Anger”, w którym Lars Ulrich puszcza swojemu ojcu, Torbenowi Ulrichowi, psychodeliczny utwór w stylu „Planet Caravan” Black Sabbath – tylko sto razy gorszy, bo to jakieś wycie z pogłosem pod brzdąkającą gitarę – i pyta, co o tym sądzi. Na co ten rzuca mu, że gdyby był ich doradcą lub kimś w tym stylu, powiedziałby im jedynie: „Skasujcie to!”. Gdybym ja był dzisiaj ich doradcą, powiedziałbym to samo i to o prawie każdym utworze z tej i z późniejszych płyt. Zanim jednak zakończyłem swoją przyjaźń z Metalliką, a zacząłem z cięższym i agresywniejszym metalem, obejrzałem dokument Joego Berlingera i Bruce’a Sinofsky’ego, w którym mój ulubiony zespół to już wcale nie jest zespół. To trzech średnio za sobą przepadających typów, z których dwóch jest już śmiertelnie zmęczonych sobą i całą resztą, przed nimi natomiast już tylko równia pochyła. Nikt nie jest w stanie tego przyznać, więc wszyscy członkowie zespołu i psychoterapeuta, który za górę mamony towarzyszy zespołowi, próbują cucić trupa. Trup wstać coś jednak nie chce.

I tak przez kolejne dwadzieścia lat skazani jesteśmy na płyty długie, nudne i przewidywalne. Trochę lepsze (Hardwired... to Self-Destruct), bądź ciut gorsze („Death Magnetic), dramatycznie źle wyprodukowane („St. Anger”, „Death Magnetic), przede wszystkim zaś zupełnie zbędne. Albumy odcinające kupony od dawnej świetności, tak już zresztą zamierzchłej, że coraz mniej liczni byli jej świadkami w czasie rzeczywistym. Czekanie na iskrę, która wskrzesi ten zespół, da mu świeżość, pomysły i wypełni twórczą energią, jest w tym wypadku czekaniem na Godota. Innowacyjność albo choć zręczne odtworzenie dawnego wzorca prawdopodobnie nigdy nie stanie się już udziałem Metalliki. Co z tego, skoro wciąż można wycisnąć z fanów trochę kaski, wypełniając koncerty materiałem z pierwszych pięciu płyt.

The Money Will Roll Right In

Nietrudno wywnioskować, że jedną z głównych rzeczy, która niezmiernie mierzi mnie w obecnej Metallice, jest jej merkantylizm. Artystycznie ten zespół nie ma już nic do powiedzenia, ale pompuje balon zysków różnymi szemranymi przedsięwzięciami: a to wydadzą drugą koncertową płytę symfoniczną, a to zrobią zajebiście ekskluzywne wydanie płyty w trumnie z masą niepotrzebnych pierdół, a to za kilkanaście tysięcy pozwolą fanowi zobaczyć swoją objazdową wystawę i uścisnąć sobie dłoń. W 2024 roku przyjadą do Polski na dwa koncerty, w trakcie których zagrają dwa różne sety. Najczęściej „nagłówkowaną” frazą z ogłoszenia tego eventu jest: „cena zwala z nóg”. Faktycznie: jednodniowe bilety na płytę kosztują 775 złotych. Te na trybuny zaczynają się co prawda od 259 złotych, ale zważywszy na fakt, że organizatorem koncertu jest Live Nation, nie zdziwiłbym się, gdyby za tę kwotę dostępne były tylko miejsca za sceną.

fot. materiały promocyjnefot. materiały promocyjne

Chciwość Metalliki jest znana co najmniej od 2000 roku i słynnej sprawy z Napsterem, kiedy to Ulrich & co. rozpoczęli sądową batalię z serwisem udostępniającym pliki w formacie MP3. Po latach perkusista zespołu pluł sobie w brodę i mówił, że to jeden z największych błędów w ich karierze. Fragment procesu, kiedy to perkusista prezentuje listę nazwisk fanów, którzy ściągnęli ich muzykę, jest esencją metallikowego cringe’u. Podobnie jak pozew za logo, dojenie kasy z biletów VIP i nagranie płyty z Lou Reedem, która tu i ówdzie zyskała sobie miano najgorszej płyty w historii muzyki. Przesady w tym niemało, trochę do „Cold Lake” Celtic Frost jej brakuje, nie ukrywam jednak, że to jedyna płyta Metalliki, której nie jestem w stanie dosłuchać do końca. Najchętniej w ogóle wyłączyłbym ją z listy ich pełnoprawnych płyt, bo nie pasuje mi do tezy, że w ostatnich dwudziestu latach albumy załogi z San Francisco wychodzą w kluczowych momentach w nowożytnej historii, czyli inwazji na Irak, kryzysu ekonomicznego z 2008 roku, Brexitu, elekcji Trumpa i pandemii. „St. Anger”, „Death Magnetic”, „Hardwired... to Self-Destruct” i „S&M 2” – wiem, że to brzmi jak litania tragicznych płyt na tragiczne czasy, ale cóż zrobić: taki był soundtrack do epokowych wydarzeń współczesnego świata i zarazem probierz zastoju twórczego tego, było nie było, największego zespołu w historii metalu, dla niektórych synonimicznego z całym gatunkiem tej muzyki.

MEHallica

Dla mnie i dla wielu dzieciaków dorastających w Szalejowie Metallica jest zaś zespołem synonimicznym z dzieciństwem. W styczniu bieżącego roku, kiedy szedłem z kumplem przez osiedle w Kłodzku, na jednym z bloków rzuciło mi się w oczy logo z charakterystycznymi zadziorami na pierwszej i ostatniej literze. Zapytałem, czy to on je nabazgrał, ale nie – podobno było tam od zawsze. Kilka dni później przypomniało mi się, że przecież na ścianie mojej szkoły podstawowej też mieliśmy Metallikę, choć nie nabazgraną, ale wyrytą w tynku. Była tam od zawsze i wciąż pewnie czai się w podświadomości tysięcy osób, które przez dekady chodziły do mojej podstawówki.

W czasie kiedy beztrosko wspominałem dzieciństwo, ukazał się drugi singiel z nadchodzącej płyty Metalliki. Pierwszy, „Lux Æterna”, wzbudził niemałą wrzawę wśród metalowej braci, bo po pierwsze, był krótki i treściwy, jakby chcieli wrócić do korzeni, a to już dużo; po drugie, zapowiadał stylistyczną woltę, po raz pierwszy od lat Metallica wypuściła utwór, który oprócz niezłego, ale dość generycznego riffu, jakiego nie powstydziłby się Judas Priest z lat świetności, niósł ze sobą dawno niespotykaną energię, lekkość, feeling, że jest w tych kolesiach iskra, żeby podpalić to i owo. Drugi singiel z nowej płyty, „Screaming Suicide”, jest gorszy od „Lux Æterna”, dłuższy, ale mniej zróżnicowany (jeśli posłuchać, jak pomysłowy był to zespół w latach 80., to nasuwa się wniosek, że ktoś porwał tamtych gości i zamiast nich wystawia jakąś ich trzecioligową kopię), riff niby fajny, ale też jakbym słyszał go już kilkanaście razy, a do tego ogniste sola na gitarze – esencja podtatusiałego rocka. I choć także ten singiel został przyjęty dość ciepło, rozbudzając nadzieję, że w Mecie AD 2023 coś drgnęło, nie warto mieć złudzeń, że oni są w stanie się jeszcze wspiąć na level AD 1986, wyprowadzić cios między oczy i porozstawiać konkurencję po kątach. To zupełnie inny zespół – syty, ekonomicznie spełniony, okopany na bezpiecznej pozycji giganta stadionowego rocka, którego kolejne płyty zdają się jedynie pretekstem do koszenia gigantycznego hajsu z działalności koncertowej.

Przesłuchanie dwóch następnych, znacznie słabszych singli z nowej płyty odetkało we mnie jeszcze jedno wspomnienie sprzed około dwudziestu lat. Przypomniało mi się, jak moja kilkuletnia siostra i jej koleżanki krzyczały za mną – długowłosym i całym na czarno, obnaszywkowanym, w ramonesce i pieszczochach: „Metallica do śmietnika!”. I zdaje się, że miały rację.