White metal: odwracanie odwróconego krzyża
rys. Daniel Friedman, CC BY-NC 2.0

13 minut czytania

/ Muzyka

White metal: odwracanie odwróconego krzyża

Jarek Szubrycht

Nad Wisłą metal ma bardziej diaboliczny sznyt, bo jest odpowiedzią na pozycję Kościoła w życiu publicznym. W państwach prawdziwie świeckich metalowy diabeł cieszy się mniejszym zainteresowaniem

Jeszcze 3 minuty czytania

Teoretycznie sprawa jest prosta. Black metal to kult diabła, jazgot i bluźnierstwa, pozowanie do zdjęć z bronią sieczną lub palną oraz ponura historia obejmująca cały wachlarz czynów karalnych, od palenia kościołów po morderstwa. White metal powinien być jego przeciwieństwem – muzyką może i mocną, ale opiewającą chwałę Pana. Powinien z siłą żywiołów głosić Ewangelię i deptać głowę węża. On tymczasem nieśmiało drepcze gdzieś w ogonie wielobarwnego metalowego pochodu, nie bez powodu uchodząc za niewiele znaczący folklor. Jeśli istnieje, white metal robi na metalowej scenie za czarną owcę.

Wybacz wszystkim wrogom

Termin „black metal” pojawił się w tytule drugiego albumu brytyjskiej grupy Venom, w 1982 roku. Wszystko na swoim miejscu – było to jedno z pionierskich wydawnictw dla gatunku zwanego black metalem, formalnie zróżnicowanego, ale konsekwentnego w kwestiach ideowych. Wcześniej zatroskanym rodzicom, bogobojnym mieszczanom i rozglądającym się za diabłem wcielonym kaznodziejom zdarzało się oskarżać zespoły rockowe o konszachty z diabłem. Ciągnie się to zresztą od cyrografu rzekomo podpisanego przez Roberta Johnsona na rozstaju dróg albo i od rzekomego patronatu diabła nad Paganinim. Obrońcy moralności podejrzewali więc, że rockmani zamiast na próby umawiają się na czarne msze i w pocie czoła rozszyfrowywali pozdrowienia dla Lucyfera rzekomo ukryte pomiędzy tekstami o dupie Maryni. Zespoły otwarcie satanistyczne okazały się więc nie lada kłopotem, bo jak tu oskarżać je o coś, z czym się afiszują? Przecież to woda na ich młyn. Może więc warto zawalczyć z diabłem jego własną bronią?

Chrześcijańskie przesłanie to w tej muzyce żadna nowość, nawet Black Sabbath, ojcowie założyciele gatunku, zaglądając w otchłań, nie umieli się decydować, czy chcieliby, czy boją się (a jak trwoga to, wiadomo, do Boga). Osobą wierzącą i praktykującą jest Alice Cooper, od którego blackmetalowcy zapożyczyli upiorny makijaż, nawet Tom Araya, wokalista Slayera, jakimś cudem godził deklarowaną wiarę w Boga z regularnym obrażaniem go w wypluwanych przez siebie tekstach. W Polsce mieliśmy choćby hymny Turbo, z okresu ich największej popularności, a więc płyty zatytułowanej – nomen omen – „Kawaleria Szatana”:

Zło zwyciężyć możesz złem
Lecz pamiętaj nie daj się
Szatan kusić będzie wciąż
Trzymaj krzyż i zwyciężysz go.
(„Wybacz wszystkim wrogom”)

Żaden z wymienionych artystów nie używał jednak chrześcijaństwa jako podstawowego budulca swojej tożsamości, pozwalając fanom po obu stronach barykady dowolnie interpretować wizerunkowe i tekstowe dwuznaczności.

Mówi się, że pierwszym whitemetalowym zespołem był amerykański zespół Trouble, pionierski dla współczesnego doom metalu. Rzeczywiście, teksty grupy nawiązywały do Biblii i jednoznacznie opowiadały się po stronie światła, co odróżniało ją od coraz śmielej poczynających sobie na scenie pomiotów Szatana. Wokalista Eric Wagner był (zmarł na covid w 2021 roku) zdeklarowanym katolikiem, więc ich wydawca, firma Metal Blade, do promocji płyt – wszystkie trzy wydane w latach 80., a więc „Psalm 9”, „The Skull” i „Run to the Light”, polecam z czystym sumieniem – wymyśliła efektowny szyld „white metal”. Tyle tylko, że sam zespół nigdy się pod nim nie podpisał. „Myślę, że Metal Blade próbowali być fajni, a skoro wszystko było nazywane black metalem, wymyślili, że nazwą nas white metalem, ale to bzdety” – mówił Wagner po latach. Swoją drogą, Trouble nigdy nie mieli problemu z akceptacją na scenie metalowej, niezależnie od przesłania i towarzyszących im marketingowych sztuczek, bo to po prostu świetny zespół.

Za to kalifornijski Stryper zawsze miał pod górkę. Albo przynajmniej w kratkę. Nazwę zaczerpnęli z biblijnej księgi Izajasza, z tego ustępu: „Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie”. U nas to są rany, natomiast w anglojęzycznej wersji Pisma Świętego stripes, a więc „paski”, bo takie ślady pozostawia przecież biczowanie. Grupa powstała w pierwszej połowie lat 80. z inicjatywy bogobojnych braci Sweet – śpiewającego gitarzysty Michaela i perkusisty Roberta. Grali typowo amerykański heavy metal z tamtej epoki, stylistycznie usytuowany gdzieś pomiędzy Van Halen a Mötley Crüe. Od konkurencji odróżniali się nie tylko śmiesznymi fatałaszkami w żółto-czarne pasy – diabła wysyłali do piekła („To Hell with the Devil” to ich trzecia płyta, z 1986 roku, i zarazem największy sukces komercyjny – dwa miliony sprzedanych egzemplarzy), na koncertach za plecami mieli rampę świetlną ułożoną w wielki krzyż, a wdzięcznym fanom rzucali na pamiątkę nie tylko kostki i pałeczki, ale również egzemplarze opatrzonego logo zespołu Pisma Świętego. Metalowcy z ciemnej strony mocy ich za to nie szanowali, ale i nie wszystkim chrześcijanom się to podobało. Byli tacy, co polecali Stryper jako zdrową alternatywę dla szatańskiego pomiotu, ale i tacy – w tym wpływowy teleewangelista Jimmy Swaggart – co kręcili nosem, twierdząc, że heavy metal to zło niezależnie od wydźwięku tekstów, a zespół znalazł sobie po prostu sprytną strategię marketingową. Cóż, swój pozna swego.

Ucisz bluźniercze śpiewy

Lata 80. i 90. to czas metalowego wyścigu zbrojeń, każdy sezon przynosił nowy, bardziej radykalny miot zespołów przesuwających granice gatunku. Coraz bardziej ekstremalne brzmienia niosły najczęściej coraz bardziej bezkompromisowe treści, ale każda rewolucja ma swoją kontrrewolucję. Na scenie thrash- i deathmetalowej pojawiły się grupy, które zdrowo łoiły, ale w tekstach twardo trzymały się litery Pisma. Świetny był brytyjski zespół Seventh Angel, nieźle grały amerykańskie Tourniquet i Living Sacrifice, warto odnotować samo pojawienie się norweskiego Extol, który powstał w pierwszej połowie lat 90., kiedy w ich kraju apogeum osiągnęła moda na black metal. Ciekawą strategię rynkową miał thrashowy Believer, którego debiutancki album „Extraction from Mortality” dystrybuowany był przede wszystkim w amerykańskich księgarniach chrześcijańskich. Poszło tego tyle, że zespołowi kontrakt podsunęła wytwórnia Roadrunner, metalowy potentat.

Wszystkie wyżej wymienione zajmowały się głównie nawracaniem nawróconych. Najwięcej zamieszania poza kręgami zdeklarowanych wielbicieli chrześcijańskiego metalu narobiła australijska grupa Mortification, która mogła podobać się fanom death metalu (szczególnie płyta „Scrolls of the Megilloth” z 1992 roku). Do tego Steve Rowe, basista i wokalista grupy, miał temperament aktywisty, więc nie tylko chętnie opowiadał o swojej ewangelizacyjnej misji wszystkim, którzy chcieli słuchać, ale też działał na rzecz aktywizacji i popularyzacji chrześcijańskiej sceny, wydając w założonej przez siebie wytwórni whitemetalowe grupy z całego świata. Jego kolega z kapeli, perkusista Jayson Sherlock, założył własny projekt, jednoosobowy, który dowcipnie nazwał Horde [zgromadzenie – przyp. red.]. To już był black metal na norweską modłę, wściekły, surowy, ale chrześcijański. Jego twórca nazwał go więc unblack metalem, a w tekstach zachęcał m.in. do uciszania bluźnierczych śpiewów i odwracania odwróconych krzyży. Tego już było za wiele. Wieczni prowokatorzy z piekielnego zaciągu dali się sprowokować, zatem publicznie deklarowali szczerą nienawiść do Mortification i Horde, i grozili muzykom śmiercią (spokojnie, listy z pogróżkami to piękny blackmetalowy folklor, do siebie nawzajem też je wysyłali). Nawoływano także do bojkotu wytwórni Nuclear Blast, która te płyty niosła w świat (a dziś wydaje choćby Behemotha). Bezskutecznie. Firma rosła w siłę, za to Mortification zaczęło nagrywać coraz gorsze materiały, a Horde poprzestało na jednym albumie. Tę walkę sataniści wygrali walkowerem.

Zdeklarowanie chrześcijańskie zespoły największe triumfy święciły w XX wieku. Tu wymienić trzeba przede wszystkim P.O.D., których czwarty album „Satellite” ukazał się 11 września 2001 roku, w dniu ataku terrorystycznego na Amerykę, i można zaryzykować hipotezę, że wielu młodych fanów rocka znalazło w tych piosenkach otuchę. Siedem milionów sprzedanych egzemplarzy płyty to nie przelewki, ale nu-metal to dla metalowców żaden metal, więc ani słowa więcej o P.O.D.

Pierwsza dekada nowego stulecia to także rozkwit sceny metalcore’owej, zespołów, które z jednej strony wyrosły z agresywnego thrashu Slayera, z drugiej czerpały z hardcore’a i emo punka, potrafiły też zaskoczyć melodyjnym, niemal popowym refrenem. Takie zespoły jak Underoath, As I Lay Dying, August Burns Red czy Norma Jean ściągały na koncerty tysiące fanów i zarazem cieszyły się przychylnością krytyków, a nawet poczciwców nominujących do nagrody Grammy. Jeśli kiedykolwiek chrześcijański metal był nie zbiorem wolnych elektronów, ale prawdziwą, monolityczną sceną, to właśnie wtedy. Przy czym był to przede wszystkim amerykański fenomen, jak zresztą większość whitemetalowych karier. W Polsce i w ogóle w Europie równie licznej publiczności metalcore’owcy nie przekonali.

U nas za czołowego przedstawiciela white metalu należałoby uznać Roberta Friedricha, chociaż nie pamiętam, by on sam kiedykolwiek swoją twórczość określał tym mianem. Znany pod pseudonimem Litza, zaistniał na metalowej scenie jako młody i zdolny gitarzysta jednego z wcieleń poznańskiej grupy Turbo, a nawet jej wokalista (na płycie „Dead End” z 1990 roku, która dla Turbo rzeczywiście okazała się ślepym zaułkiem). Szybko okazało się, że ma znacznie większe ambicje i możliwości: w latach 90. był jednym z architektów sukcesu grupy Acid Drinkers, w kolejnej dekadzie bił rekordy sprzedaży jako kierownik muzyczny dziecięcego zespołu Arka Noego, dzisiaj dzielnie staje z Luxtorpedą.

Nie zawsze jednak trafiał bez pudła. W 1991 roku założył Creation of Death (podobno brytyjska wytwórnia nie zgodziła się na nazwę Jeruzalem, szkoda, była znacznie lepsza), pierwszą i na pewno jedyną szeroko znaną polską grupę whitemetalową grającą szatańską muzykę. „W Creation of Death starałem się przedstawić alternatywę dla panoszącego się wtedy niemiłosiernie satanizmu. Graliśmy prawie death metal, nosiliśmy skóry, długie włosy, ja ryczałem przeraźliwie, ale śpiewaliśmy o Bogu” – mówił w wywiadzie dla „Brumu”. Metalowcom to się nie spodobało. Po jednej płycie („Purify Your Soul”) i kilku koncertach zespół przestał istnieć, bo i po co wychodzić na scenę, kiedy schodzi się z niej pod gradobiciem wyzwisk, plwocin i wszystkiego, co publika miała pod ręką.

W pewnym sensie kontynuacją Creation of Death była (jest?) supergrupa 2Tm2,3, zwana potocznie Tymoteuszem, którą Litza założył z wierzącymi kolegami m.in. z Armii, Houka czy Kazika Na Żywo. To projekt artystycznie udany i swego czasu popularny, ale funkcjonujący poza ramami rodzimej sceny metalowej, niepojawiający się ani w branżowych pismach, ani na festiwalach. W latach 90. zdarzało się czasem death- lub blackmetalowcom w wywiadzie pogrozić pięścią Tymoteuszowi, Litza z kolei tu i ówdzie parsknął pogardliwie pod adresem szatańskiego metalu – najbardziej widoczna była okładka „Infernal Connection”, płyty Acid Drinkers z 1994 roku, przedstawiająca bezgłowego, oskubanego kurczaka w koszulce Venom – jednak te światy rzadko się spotykały. Może i był w Polsce white metal, ale nikt go nie nazywał metalem. Nie bez przyczyny: nad Wisłą metal ma bardziej diaboliczny sznyt niż w większości innych krajów świata (wystarczy wspomnieć najbardziej wpływową, nieświętą trójcę gatunku: Kata, Behemotha i Vadera), bo jest odpowiedzią na pozycję Kościoła w naszym życiu publicznym. W państwach prawdziwie świeckich, choćby za miedzą w Czechach, metalowy diabeł cieszy się znacznie mniejszym zainteresowaniem.

O ptaszkach i pszczółkach

Na początku grudnia widziałem po raz pierwszy w życiu – i pewnie ostatni, bo do Europy prawie nie przyjeżdżają, nie mają tu zbyt wielu fanów – koncert Stryper. Wystąpili na meksykańskim festiwalu Hell and Heaven (a jakże: Piekło i Niebo), o dziwo, na scenie Hell. Do tego byli przedskoczkiem dla Mercyful Fate, czyli jednego z pierwszych zespołów otwarcie sprzymierzonych z siłami ciemności, co już samo w sobie zakrawało na groteskę. Ale prawdziwe poruszenie wywołało dopiero wspólne zdjęcie zza kulis Michaela Sweeta, lidera Stryper, z Kingiem Diamondem, demonicznym wokalistą Mercyful Fate. Ten drugi wystąpił w pełnym scenicznym rynsztunku, z odwróconym krzyżem wymalowanym na czole. Panowie wyglądają na tej fotografii raczej na dobrych kumpli niż przedstawicieli sił Dobra i Zła, toczących odwieczny bój o dusze fanów. O czym gawędzili? „O pogodzie, ptaszkach, pszczółkach” – mówił później Sweet dziennikarzowi magazynu „Metal Edge”. „To była po prostu normalna rozmowa. On ma swój wizerunek sceniczny. My też mamy swój. Wy jesteście satanistami. My jesteśmy chrześcijanami. Ale kiedy przyjdzie co do czego, jesteśmy po prostu ludźmi”.

Komentarze fanów? Głównie pozytywne, czasem prowokacyjne („Zdjęcie z Nergalem z Behemotha też byś sobie zrobił?”), ale i pełne nadziei, podpowiadające wspólną trasę Strypera z Mercyful Fate. Tylko kogoś, kto nie rozumie reguł tej gry, może dziwić lub oburzać tak egzotyczny sojusz. Bo rzeczywiście może tak być, że chrześcijaństwo i satanizm to dla Sweeta i Diamonda tylko wizerunek oraz tematyka tekstów. Tak naprawdę są tego samego wyznania. Ich religią jest metal.