(A)Thom sam wśród swoich
zdj. XL Recordings

(A)Thom sam wśród swoich

Jarek Szubrycht

Kiedy angielski dżentelmen wpada w amok, siada do komputera i starannie buduje wielopoziomową konstrukcję z indie rocka, nowej elektroniki i swoiście pojmowanego etno

Jeszcze 1 minuta czytania

Supergrupa. To zwykle pięknie zapowiada się na papierze – te wszystkie wielkie nazwiska, ten ich uwiarygodniony złotem i platyną dorobek. Ta ukryta w samym określeniu „supergrupa” sugestia, że suma ich talentów da jakiś efekt nieziemski, kosmiczny, nieosiągalny dla zwykłych grup. A nawet – choć to przecież głupie – dla zespołów, z których owi herosi się wywodzą. Oczekiwania wobec supergrup są najczęściej tak wyśrubowane, że nawet półbogowie nie są w stanie ich spełnić. Rannych zaś dobija eksplozja zderzających się miłości własnych. Oto dlaczego supergrupy zwykle żyją krótko i więcej emocji budzą informacje o ich powstaniu niż o rozpadzie. Wyjątki, owszem, trafiają się w przyrodzie, ale to endemity, które można policzyć na palcach jednej ręki – Traveling Wilburys, Them Crooked Vultures, Fantomas…

Po Atoms For Peace, projekcie o którym mówiło się w branży od dobrych paru lat, też obiecywaliśmy sobie bardzo dużo. Thom Yorke jest przecież mózgiem Radiohead, najważniejszego rockowego zespołu końcówki tamtego i początku obecnego stulecia. Muzykującym intelektualistą, który w dodatku – choć nie raz już irytował, zaskakiwał i zwodził – nigdy jeszcze fanów ewidentnie nie zawiódł. Flea to z kolei reprezentant ostatniego pokolenia scenicznych zwierząt. To wydychający rock, pocący się funkiem basista, nie do upilnowania, nie do zatrzymania. To człowiek, który w pojedynkę uratował niejeden koncert Red Hot Chili Peppers przed usypiającymi siebie i publiczność kolegami (Chorzów pamiętamy).

Sekcję rytmiczną w Atoms For Peace uzupełniają Joey Waronker (wybitny, wszechstronny perkusista znany ze współpracy przede wszystkim z Beckiem, ale też m.in. R.E.M., Paulem McCartney’em, Johnnym Cashem, Pink, Air, M83, Norah Jones… wystarczy, ale to bardzo długa lista) oraz Mauro Refosco (znają się z Flea, bo ten brazylijski perkusjonista towarzyszył Red Hotom na ostatniej trasie). Jeśli do tego dodać wspólne koncerty Atoms For Peace z Flying Lotusem, który w ostatnich latach przejął od Radiohead brzemię posuwania współczesnej muzyki popularnej naprzód oraz zapewnienia Yorke’a, że wszystkich tych mistrzów połączyła miłość do afrobeatu, a płyta będzie efektem spotkania, podczas którego nawalili się i słuchali nagrań Feli Kutiego – trudno się dziwić wilczym apetytom nie tylko fanów Radiohead i RHCP, ale po prostu miłośnikom dobrej nowej muzyki.

Ale znowu okazało się, że gwiazdom rocka nie wolno wierzyć. Przy czym uwaga – „Amok” to świetna płyta, w tym roku pewnie wiele lepszych nie wyjdzie. Tyle tylko, że Thom, najpewniej przy pomocy Nigela Godricha, producenta Radiohead, tu obsługującego instrumenty klawiszowe, absolutnie zdominował Atoms For Peace. Anglicy bezczelnie sterroryzowali resztę załogi i zawrócili łajbę z niebezpiecznych wód przybrzeżnych Czarnego Lądu ku uroczym, acz bezpiecznym stawom Oksfordu.  

Atoms For Peace „Amok”, XLMam wrażenie, że Thom Yorke to facet, który ma obsesję na punkcie kontroli. Wszystko zostało tu dokładnie policzone i zważone, każde brzmienie wypolerowane, poszczególne klocki dopasowane do siebie z dokładnością do nanosekundy. Frontman Radiohead zebrał w Atoms For Peace wybitną sekcję rytmiczną, ale nie pozwolił instrumentalistom na wniesienie do tej muzyki elementów ich indywidualnego stylu. A przecież ten gąszcz stuków, mlaśnięć i trzasków mógł Yorke równie dobrze wyklikać na komputerze, zamiast sprawdzać, czy człowiek potrafi zagrać jak maszyna. Owszem, jak się okazuje, potrafi całkiem nieźle (choć konia z rzędem temu, kto bezbłędnie odróżni tu elektroniczne bity od rytmów wybijanych z łapy), ale to przecież przeciwległy biegun tętniącej życiem, radosnej, chaotycznej, pożerającej własny ogon i nieustannie odradzającej się w tym pędzie muzyki afrykańskiej. Amok – to ostatnie słowo, jakim określić można „Amok”. To nie jest nowe otwarcie, to nie jest nowy zespół. Ten wciągający, ale wyrachowany, dopieszczony do ostatniej minuty album równie dobrze mógłby być oficjalnym następcą „The Eraser”, solowego debiutu Yorke’a, czy nawet kolejnym materiałem Radiohead. Że zbyt zafiksowany na rytmie? Nie takie muzyczne wolty już nam przecież panowie fundowali…

A jednak z wielką niecierpliwością czekam na poznański występ Atoms For Peace – grupa pojawi się w stolicy Wielkopolski 20 lipca, w ramach Malta Festival. Dobrych koncertów będziemy bowiem mieli w tym sezonie w kraju pod dostatkiem, ale to jeden z nielicznych, po których kompletnie nie wiadomo, czego się spodziewać. Jak zabrzmi ta misterna plątanina rytmów i melodii na dużej scenie? Czy wypuszczona zza studyjnej szyby fenomenalna sekcja rytmiczna odwdzięczy się frakcji Radiohead pięknym za nadobne i porwie tę muzykę w swoją stronę? A może Yorke rządzi w Atoms For Peace żelazną ręką i nie pozwoli na najmniejsze choćby naruszenie dyscypliny? To może być ciekawy, pełen dramaturgii koncert, który w dodatku zobaczymy w momencie, kiedy panom bardzo jeszcze się chce razem grać i wzajemnie siebie na scenie poznawać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.