Wielkie muzykowanie
fot. archiwum zespołu

Wielkie muzykowanie

Jarek Szubrycht

W świecie, który dąży do głośności na granicy bólu fizycznego, do oszałamiającej potęgi brzmienia, do osiągnięcia basu tak głębokiego i głośnego, że mleko ścina w śmietanę, Małe Instrumenty grają skromnie i cicho

Jeszcze 2 minuty czytania

Jak literaci pragną „odpowiednie dać rzeczy – słowo”, tak muzycy zwykle szukają dla swej melodii adekwatnego brzmienia. Najpierw kompozycja, później aranżacja i instrumentacja – oto naturalna, czy raczej najbardziej powszechna, usankcjonowana tradycją i akademicką teorią kolej rzeczy. Ale są i tacy, którzy wychodzą od brzmienia, niczym rzeźbiarze, twierdzący, że pozornie toporna bryła kamienia miała w sobie zaklęty kształt, a ich zadaniem było tylko go uwolnić. Tę drogą wybrała dowodzona przez Pawła Romańczuka wrocławska grupa, uwalniająca z małych instrumentów wielką muzykę.

Założony w 2006 roku zespół tworzy ścieżki dźwiękowe do filmów i spektakli teatralnych, odnosi sukcesy na festiwalach w kraju i za granicą, ale szerokiej publiczności dał się poznać przede wszystkim za sprawą dwóch albumów – „Antonisz” (2009) i „Małe Instrumenty grają Chopina” (2010). Można więc było odnieść wrażenie, że to niepozbawieni wyobraźni i odwagi zręczni interpretatorzy cudzych pomysłów, ale też, że mówienie o fenomenie Małych Instrumentów jest mocno na wyrost, że to właściwie zespół-anegdota. Ot, przesiadamy się z wielkiego fortepianu na zabawkowe pianinka i sprawdzamy, co ze starego, dobrego Fryderyka zostało, w którym miejscu brzmi wciąż pięknie i dostojnie, a w którym już tylko groteskowo…

Jeżeli więc Paweł Romańczuk, założyciel i lider grupy, miał cokolwiek do udowodnienia sobie i światu, zrobił to jesienią minionego roku, kiedy to ukazały się trzy nowe wydawnictwa grupy. Album „La Fabrique à Comptines”, wydany we francuskim labelu Eveil et Découvertes, zawierający muzyczne interpretacje kołysanek znad Sekwany, choć równie świetny jak pozostałe, pozwolę tu sobie pominąć, by skupić się na dwóch płytach z autorską muzyką wrocławianina – „Chemii i Fizyce” (Obuh Records) oraz „Katarynce” (wydawnictwo własne).

fot. archiwum zespołu

„Chemia i Fizyka” nagrana została w studiu w Rogalowie, z Wojckiem Czernem za konsoletą. Każdy wielbiciel eksperymentalnych rubieży polskiej sceny muzycznej doskonale wie, co to oznacza – komputerom wstęp wzbroniony. Przy czym nie chodzi tylko o karmioną sentymentem fetyszyzację analogowego brzmienia, czy tym bardziej o podkreślenie, niewątpliwie podziwu godnej, sprawności muzyków zespołu. Brak komputera to przede wszystkim powrót do naturalnych właściwości dźwięków. Nawiasem mówiąc, fizyka w najczystszej postaci. W świecie, który dąży do głośności na granicy bólu fizycznego, do oszałamiającej potęgi brzmienia, do osiągnięcia basu tak głębokiego i głośnego, że mleko ścina w śmietanę, Małe Instrumenty grają skromnie i cicho. Naturalnie. Celują przy tym raczej w tony średnie i wysokie niż w niskie – bo zabawki groźnych pomruków zwykle nie wydają, częściej niepoważne, frywolne świergotanie. Ale przyznaję, finał płyty mnie zaskoczył – „Mostacha” rwie do przodu z jazzrockowym nerwem, by w połowie rozlać się w rozimprowizowane, awangardowe plamy, zaś kulminacja „Allegro” to nic innego jak postrockowa ściana hałasu. Trudno uwierzyć, że ułożona za pomocą tak małych narzędzi.


„Katarynka” – wydanie limitowane do 400 egzemplarzy, więc radzę się pospieszyć! – w pierwszej chwili zwraca uwagę formą. Kartonowe pudełeczko, a w nim najprawdziwsza katarynka – blaszany wałeczek z korbką – i do tego partytura. Już myślałem, że Romańczuk, jak niedawno Beck, chce, żebym sobie sam ten materiał zagrał, tudzież wykręcił – ale nie. Pod denko mechanizmu podpięty jest mini-CD z 19 utworami rozpisanymi na 63 katarynki i niezliczony arsenał małych instrumentów. Śmiem jednak przypuszczać, że to cacko, turkusowo-czerwone grające pudełeczko, nie funkcjonuje w tym zestawie wyłącznie na prawach gadżetu, który ładnie będzie wyglądał na półce kolekcjonera. Myślę sobie, że Romańczuk jednak chciał, żebym na nim grał, więc kręcę korbką, próbując odpowiadać brzdękaniem mojej katarynki na to, co słyszę z płyty… Nie, wszystko źle. Może więc chodziło o to, bym na własnej skórze oraz uszach domowników doświadczył, jak trudny to instrument? Tylko kilka dźwięków w pętli… Można się tym pobawić, ale jak komponować? Jak zapanować nad tempem i dynamiką? Jak te przeklęte blaszaki zestroić w jedną orkiestrę?

Na pytanie, jak to zrobić, wciąż nie znam odpowiedzi, ale wiem już na pewno, że można. Czasem używam w recenzjach przymiotnika „katarynkowy” na określenie szczególnego rodzaju muzycznej ekspresji – chodzi mi o pewną lekkość, żeby nie powiedzieć naiwność brzmienia, połączoną z powtarzalnością i natrętnością. No więc, oczywiście, „Katarynka” katarynkowa jest, ale to, co Romańczuk z kolegami wydobył z tych prymitywnych mechanizmów i ich współbrzmień z innymi instrumentami, przechodzi moje najśmielsze wyobrażenia. Kapituluję również jako lubujący się w szufladkach recenzent – im więcej płyt wydają Małe Instrumenty, tym trudniej zagonić ich w jakąś gatunkową niszę, tym bardziej naturalnym wydaje się fakt, że przyznają się do nich zarówno akademicy, jak i awangardziści.

fot. archiwum zespołu

Jest jeszcze w Małych Instrumentach coś absolutnie ujmującego i onieśmielającego zarazem – świadomość niepowtarzalności tych dźwięków, ulotność brzmień. Panowie nie grają przecież na popularnych instrumentach z dobrze znanym logotypem, robionych od dekad czy nawet stuleci wedle tych samych reguł i z podobnych materiałów. Nie mają tego rozleniwiającego poczucia bezpieczeństwa, które towarzyszy sięganiu po markowy instrument, gdy z grubsza wiadomo, czego należy się spodziewać i jak te dźwięki powtórzyć w przyszłości. Podręczny arsenał kompanii Romańczuka to albo wynalazki własne, albo pojedyncze, ocalałe gdzieś na strychach i w piwnicach egzemplarze, które lider zespołów wyszukuje na internetowych aukcjach, dostaje od przyjaciół i fanów. To w większości grające endemity i obiekty muzealne w jednym. Psują się i zużywają, nie da się ich naprawić ani zastąpić podobnym modelem. To więc, co słyszymy na płytach, w wydaniu koncertowym może – a właściwie musi – już brzmieć zupełnie inaczej. Jest więc w całej koncepcji Małych Instrumentów pierwiastek sztuki performatywnej – nic dwa razy się tutaj nie zdarza.


Małe Instrumenty to również powrót do źródeł muzyki. Uświadamiają nam, że nie trzeba instrumentów-boeingów, konstruowanych wspólnymi siłami przez Microsoft i NASA, struganych z drzew rosnących tylko u źródeł Amazonki i kosztujących tyle, co mały domek na prerii, by grać prawdziwą muzykę. Wystarczy wziąć do ręki jakikolwiek przedmiot znajdujący się pod ręką i mocą wyobraźni przemienić go w instrument. Dzieci to wiedzą, na etapie grzechotek i innych zabawek grających (coraz częściej niestety zastępowanych gadżetami nafaszerowanymi elektroniką, odtwarzającymi nagrania bez jakiegokolwiek wkładu twórczego malucha), ale potem są oduczane. A przecież takie muzykowanie, niekoniecznie na zabawkach, ale właściwie na wszystkim, co pod ręką, wieczorne jam sessions w gronie rodziny lub przyjaciół, to jeden z filarów muzycznej potęgi choćby krajów skandynawskich. Owszem, na Północy idzie za tym odpowiednia polityka kulturalna państwa i rozwiązania systemowe ułatwiające życie młodym muzykom, ale ziarno kiełkuje nie w ministerialnych gabinetach, nawet nie w szkołach czy ogniskach muzycznych, ale w kuchniach i na gankach, gdzie ludzie bawią się muzyką, pozwalając sobie na najśmielsze eksperymenty, bo przecież w zabawie wszystkie chwyty są dozwolone. Gdybyśmy więcej takich Romańczuków, takich Małych Instrumentów mieli, kto wie, może stalibyśmy się jeśli nie drugą Szwecją, to chociaż drugą Islandią? Krajem, który może nie rządzi na światowych listach przebojów i zestawieniach sprzedaży płyt, ale z którego nowości przesłuchuje się obowiązkowo, bo kto wie, co ci utalentowani szaleńcy znowu wymyślili…

Małe Instrumenty były niedawno nominowane  do Paszportów Polityki. Wrocławianie nagrody co prawda nie dostali, ale idealne spełniają wymagane kryteria – przemawiają do słuchacza językiem uniwersalnym, zrozumiałym pod każdą szerokością geograficzną, ale mają do opowiedzenia historie, których tam, w wielkim świecie, jeszcze nie słyszeli. To mało?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.