Maryla Rodowicz. Dla jednych to największa gwiazda polskiej muzyki popularnej, niekwestionowana królowa rodzimej piosenki. Dla innych irytująca dziwaczka, gotowa się przebrać na scenie za statek kosmiczny, byle zwrócić na siebie uwagę. Wszyscy mają na jej temat jakieś zdanie, ale idę o zakład, że mało kto Marylę tak naprawdę zna – poza kilkoma evergreenami, przypominanymi do znudzenia na „Sylwestrach Polsatu” i w „Jaka to melodia”.
Sporo w tym winy samej Maryli, która zawsze skupiona na przyszłości, niestrudzenie prąca naprzód, zaniedbała własną przeszłość. Jej rówieśnicy na Zachodzie (i rówieśniczki na Wschodzie – by wspomnieć tylko Ałłę Pugaczową i Helenę Vondráčkovą) dawno wyczuli biznes w nostalgii, więc ciągłemu przepakowywaniu back catalogu poświęcają więcej czasu i energii, niż nowym przedsięwzięciom. A Rodowicz po prostu nagrywa płytę za płytą, rzadko oglądając się za siebie. Skutek? „Małgośkę” wszyscy pamiętają, to jasne, ale gdybyście jeszcze pół roku temu spróbowali poszukać w sklepach albumu, z którego owa piosenka – zatytułowana notabene „Małgośka, szkoda łez” – pochodzi (czyli „Roku”), spotkałoby was przykre rozczarowanie. Trzy, może cztery ostatnie płyty, „Złota kolekcja”, albo inna składanka z hitami – oto, na co mogli liczyć ci, którzy chcieliby prześledzić artystyczną drogę Maryli, sprawdzić, w jakim kontekście powstawały i funkcjonowały jej największe przeboje. A może tam było więcej ciekawych piosenek, które z jakichś powodów nie weszły do żelaznego, festiwalowego repertuaru artystki ani na playlistę Radia Złote Przeboje?
Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby to sprawdzić inaczej niż klikając na chybił trafił w kiepskiej jakości filmiki na YouTube. Oto bowiem Universal ruszył z serią reedycji wczesnych płyt artystki: od „Żyj mój świecie” (1970) zaczynając, póki co na „Wsiąść do pociągu” (1978) kończąc. Zważywszy na to, że w ramach antologii ukazały się również dwa dyski „Rarytasów”, gdzie znalazły się nagrania rozproszone, datowane na lata 1967-73, mamy już na rynku kompletny przegląd pierwszej dekady kariery wokalistki. Niezbity dowód na to, że bardziej wszechstronnej, fascynującej i pracowitej artystki w polskiej muzyce pop wcześniej nie było i chyba długo jeszcze nie będzie.
Chociaż początki były skromne. Debiut „Żyj mój świecie”, wydany jeszcze pod szyldem Maryla Rodowicz i Jej Gitarzyści, brzmi jak album innej piosenkarki. Dziewczyna, która go nagrała, to istota subtelna i skromna, może nawet nieśmiała. Śpiewa bez ozdobników, nie forsuje, nie popisuje się. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że śpiewa za lekko jak na ciężkie brzemię losów świata, które w tekstach bierze sobie na barki – ale takie były wówczas standardy. Maryla Rodowicz w 1970 roku była bowiem hipiską, artystką folkową, odwołującą się do takich wzorców jak Bob Dylan czy Joan Baez. To nie tylko moje domysły, to fakty: na „Rarytasach 67-70” znaleźć można polskojęzyczne, całkiem udane interpretacje piosenek Woody’ego Guthrie, Pete’a Seegera czy Boba Dylana. „This Land is Your Land” jako „Ballada o balladzie”, czy „The Times They’re A-Changin’” w postaci „Czas wszystko zmienia” – to zaiste rarytasy. Jest jeszcze „Dzień dobry gwiazdo”, czyli jedna z perełek z musicalu „Hair”. Przypominam – nie ma jeszcze 1970 roku, w Polsce rządzi Władysław Gomułka. Owszem, Czesław Niemen już dziwił się światu, a Breakout podróżował na drugi brzeg tęczy, ale wciąż tego rodzaju nawiązania do kolorowej, ale zaangażowanej muzyki Zachodu nie są ani mile widziane, ani powszechne.
Na „Żyj mój świecie” dominują brzmienia akustyczne: prowadzi gitara, grzechocze tamburyn, popiskuje flet, a pogodną melancholię letniej wędrówki leśnym duktem podkreśla harmonijka ustna – zastosowana tu w ilościach przekraczających moje roczne zapotrzebowanie, ale taka była konwencja. O dziwo, dwie piosenki z debiutu Rodowicz, które przetrwały do dziś, przynajmniej w wersjach koncertowych (oczywiście znacznie przearanżowanych), są zarazem najbardziej zaawansowanymi stylizacjami. Pierwsza z nich to country czystej wody, z brawurową partią skrzypiec i groteskowym chórkiem męskim, czyli „Mówiły mu”, druga – równie amerykańska w treści i formie „Ballada wagonowa” (pamiętacie? – był ogromny mróz, od Cheetaway do Syracuse…), z chórkiem, czy właściwie echem, dośpiewywanym przez jakiegoś pana falsetem. Horror. Co nie zmienia faktu, że to balansowanie na granicy pastiszu lepiej służyło Maryli, niż próby nawiązywania do ówczesnych piosenkopisarskich i wykonawczych mód dramatyzującymi protest songami.
„Jaworowy most”, otwierający „Wyznanie” (1972), płytę późniejszą o raptem dwa lata, to już wyraźna zapowiedź zmian – wciąż słychać folkowe inspiracje, ale akompaniatorów artystki ręce świerzbią do jazzu i soulu, do elektrycznego, miejskiego, czarnego grania. Przede wszystkim jednak Maryla wreszcie otwiera gardło. To ten moment po mostku (nie mylić z tytułowym mostem), kiedy zarówno wokalistce, jak i jej zespołowi skacze ciśnienie, pianista rwie do przodu, a Maryla po raz pierwszy krzyczy, ile sił w płucach. A skoro raz się ośmieliła, to potem poszło z górki i już parę minut później – w „Czy co było między nami” – ściga się brawurową wokalizą z saksofonem.
„Wyznanie” to nierówna płyta. Dużo tu niepotrzebnego szarżowania, a rozpiętość stylistyczna pomiędzy folkową krainą łagodności, jazzowymi ambicjami (i umiejętnościami) muzyków, koturnowym festiwalowym popem i etnicznymi wycieczkami od Indii po Amerykę Łacińską na dokładkę – zbyt duża, by dzisiaj przyswoić całość bez skrzywienia. Znowu, najlepiej wypada pastisz – tutaj z Kołobrzegu rodem – czyli „Gdy piosenka szła do wojska”. Objawia się w nim poczucie humoru, naturalny talent aktorski Maryli; ten temperament i swada, które później tak doskonale podkreśli swoimi kompozycjami dla wokalistki Jacek Mikuła.
Skoro już o współpracownikach mowa – Maryla Rodowicz już wtedy otaczała się najlepszymi. Na pierwszych dwóch płytach komponowali dla niej m.in. Seweryn Krajewski, Andrzej Zieliński, Katarzyna Gaertner i Marek Grechuta, pod tekstami podpisywali się m.in. Agnieszka Osiecka, Ernest Bryll i Wojciech Młynarski, a grali tacy instrumentaliści jak – tu poproszę o głębszy oddech – Włodzimierz Nahorny, Janusz Muniak, Tomasz Stańko, Jan Ptaszyn Wróblewski czy Zbigniew Hołdys. To lista, która musi robić wrażenie, ale jak wiadomo nazwiska same nie grają, a Maryla dopiero szukała swojego stylu.
Znalazła na „Roku” (1974), a do perfekcji doprowadziła na kolejnych albumach: „Sing-Sing” (1976) i „Wsiąść do pociągu” (1978). Przy tekstach korzysta tu głównie z pomocy Agnieszki Osieckiej, będącej już w szczytowej formie, a kompozycje zamawia najczęściej u kierownika muzycznego swojego zespołu, wspomnianego już wcześniej Jacka Mikuły, jazzowego pianisty ze smykałką do wymyślania przebojów. Nie melancholijnych melodii, bo w tej dyscyplinie niezrównanym mistrzem pozostał na wieki Seweryn Krajewski („Remedium” czy „Ludzkie gadanie” to jego piosenki) – Mikuła specjalizuje się w kunsztownych, ale dynamicznych błyskotkach. Pełnych humoru, doprawionych dęciakami i swingujących, jakby ich autor pół życia spędził w klubach amerykańskiego Południa. To „Sing-sing”, „Damą być”, „Nie ma jak pompa”, „Bossa nova do poduszki” – piosenki, które pozwoliły Maryli Rodowicz pokazać pełnię wokalnych i interpretacyjnych możliwości.
Zresztą, wyliczanie pojedynczych utworów nie ma sensu – wszystkie trzy płyty, w całości, to nie tylko propozycja dla kolekcjonerów i fanów Rodowicz, lecz żelazny kanon polskiej muzyki popularnej. A tak są zagrane, tak zaśpiewane i – o dziwo – zrealizowane, że kiedy dla porównania puścimy sobie nasz współczesny pop, wykonywany przez dziewczęta w wieku, w którym wówczas była Rodowicz, to tylko… wsiąść do pociągu. Byle jakiego.